Poprzednie częściStyropianowy Śnieg [cz. 1]

Styropianowy Śnieg [cz. 2]

Śnieg może i przestał padać ale za to zapadła już noc.

Było również chłodno, mroziło w plecy przez ubite zaspy, szczypało w twarz zatęchłym powietrzem. Oczywista sprawa iż można było zamarznąć na śmierć a zgonem w kryształ lodu się obrócić, przecież Yetiego wykatapultowało przez drzwi ratraka po krzywej. Prosto w objęcia śniegu co go tyle napadało.

Tępe łupanie zdawało się odwieczne, trzask stawów syczał kwaśnym mrowieniem. Z głębi łepetyny zaś, prawdopodobnie w obłoczkach pary, wyciekała gorąca krew już niedługo mogąca zamienić się w skostniały mrozem strup na trupie. Szczęście w nieszczęściu, że pod solidnie nadszarpnięta lewą łopatką czuł znajomą geometrię MP 40.

Choć chłód nie brał jeńców i z rozmachem atakował przeszywając nawet warstwy kombinezonu, Yeti łapczywie rozwierał piekące oczy. Gdyby załzawił od irytującego skrobania oczu, pewnikiem zaszkliły by się one w lodowce. Traper łaknął zrozumieć co się stało bardziej niż powrotu stałego czucia do zziębniętych członków.

Szok falami podrywał zmęczone serce do pląsu a zaćmiony umysł w przerywanych pniami drzew snopach świateł dopatrywał się majaków. Wał wraku pechowego ratraka huczał w lot odzieranym z ciepła silnikiem, reflektory jarzyły się wytrwale lecz znać było że długo posterunku nie utrzymają.

Bezsprzecznie uderzyli w drzewo, jedno z wielu. Świerki czy inne choinki. Paskudztwa okupujące jeno jedyne miejsce na Wyżynach. Tajgę.

Koniec wszelkiej cywilizacji, przekonująca granica wojaży. Nawet małpujący przedwojennych kolumbów i inszych szarlatanów w wahadłowcach, naukowcy z Sudwestu nie zapuszczali tu swych czujek. Trzeba było nie lada trapera by wejść w tajgę i wyjść inaczej niż w odchodach homohabilisa.

Yeti poważany był w lokalnych społecznościach jako taki właśnie traper. Problem w tym, iż nim nie był.

Nierówny kształt gdzieś w peryferii pola widzenia jaki wcześniej miał za zwykły obalony pień, poruszył się. Z trudem zdławił bełkot przerażenia, niemal wrzący oddech zabolał w odrętwiały język. Rozbijający się po gałęziach wietrzyk poruszył puszystymi kłakami sierści na garbie mutanta. Bydle wyrosło ponad niejednego ardipiteka jakiego dane było Yetiemu widzieć, niemal nieforemną pacyną łba zahaczając o konary drzew.

Zasuszone kośćce mutanta warknęły na wysiłek, zabrzmiało to jakby rdza jęła go pożerać od środka. Traper nie zdziwiłby się, gdyby to w ową kreaturę przydzwonił ratrakiem a nie żadne liche szczapy.

Mutant postawił pierwszy krok, łupnęła kosmata stopa jak kafar masywna a ze świerków posypały się śnieżynki. Chrupnęło znów, od monolitu czarnego niby ropa mutanta odłączyła się podobna pługowi graba, jakby faktycznie skopiowana od jakiegoś homohabilisa.

Karykaturalnie wielka dłoń powoli opadła palikami palców. Ryjąc w skrytej pod śniegiem glebie, garść zacisnęła się w zgrzycie jeżącym włos na głowie. Ociężałym ruchem mutant podniósł oblepiony lodowym okruchem karabin Lee Enfield. Bez dłuższej zwłoki, palce skrzyżowały się a broń pękła nie okazując oporu. Yetiemu zrobiło się słabo, wszak metr w bok a to jego noga skończyłaby w ten sposób.

W umierającym świetle reflektorów błysnęły rozkrzaczone garnitury zębisk. Jak poplątane pasy amunicyjne do MG 42, nachodzące na siebie dentystyczne makabry wprost z trzewi niezliczonych australopiteków. Gdzieś tam, pod spiralami kłów jarzyły się oczy.

Yeti rozdziawił zsiniałe wargi, teraz chciał krzyknąć. Jeśli miał szansę by w tajgę wypluć ostatnie słowa, musiał być to krzyk.

Zoolog jął obracać się. Łupnął jedną stopą, później drugą. Jak pamiętane jeno przez szkice pamięci z zawilgoconych pamiętników, mechy o stalowych duszach z błocka bitewnego wygrzebujące swe kolubryny wrogim zastępom zniszczenie niosące. Oddalał się leniwie, jakby ciężar wlokącego się za nim sflaczałego ogona był zbyt wielki. Lub też targanego w drugim łapsku, wciąż oddychającego Bunyipa.

Amalgamat najdziwaczniejszych kryptyd poatomowych z całych Wyżyn, zniknął rozpływając się w oślepiającej czerni tajgi. Yeti jednak nadal bał się ruszyć. Śmierć z zimna czy pożarcie przez arcymutanta, zaiste ciężkie pytanie.

Ratrak finalnie dokonał żywota niedługo potem. Mrok obległ trapera z każdej strony.

***

Myślał że to jakieś zwidy, jeden z upiorów korowodu maligny tego nieszczęsnego dnia. Lecz kiedy anorektyczna dłoń stuknęła go w półzamrożony nos, wraz z bólem wywołała u niego zaskoczenie.

- Zdechłeś? Jak tak, to mogę zabrać twoje gogle? - zapytała wcale ładna, może ino manekinowo wychudzona, dziewczyna.

Mężczyzna nie odpowiedział od razu, w głowie potykał się o własne nogi próbując dojść odpowiedniego zestawu słów. Żarówkowy blask oczu nieznajomej wzmocnił się, przekrzywiła głowę jak ta sowa nad zdechłym lemingiem.

Obwiązujące zygzaki rogów korale z kapsli zaklekotały wesołkowato. Dziewczyna uśmiechnęła się i wstała z przykucu hałasując długą mnisią szata z folii bąbelkowej, przygładziła ubiór karcianymi rombami dłoni.

- Chyba jeszcze pożyjesz - powiedziała ni to zawiedziona ni ucieszona.

Poruszyła prawicą jakby właśnie otrzepywała się z marionetkowych nitek. Z rękawa wypadły popękane gogle Yetiego. Stawy trapera zarzęziły kiedy spróbował się ruszyć. Widząc grymas bólu na styranym licu mężczyzny, rogata potworzyca okazała troskę wyginając usta w podkówkę.

Wygięła lewą rękę zupełnie tak, jakby właśnie kości poprzesuwały się jej przez brak stawów. Wycelowała kończyną prosto w trapera, a ten struchlał tak bardzo jak jeszcze w ogóle mógł. Na przecięciu linii losu li rozumu, ziała dziura jak szyb kopalny wzmocniona ramą z ciemnego metalu.

Yeti jak na złość przypomniał sobie widziane ongiś starożytne obrazy. Pełno było tam strasznych figur świecących ludzi o srogich obliczach a podwieszani byli oni na czymś w rodzaju słupów telegraficznych. Makabra, groza. Dźgani włóczniami, tłuczeni biczami. Tamte horrory również eksponowały swe stygmaty, ziejące czernią rany nieludzkich rytuałów.

Słyszał bodaj jeszcze dawniej, iż przed wojną ludzie czcili takich to starszych bogów, utytłanych w cierpieniu i okrucieństwie. Ponoć dlatego ktoś doszedł do wniosku, że najlepiej byłoby zbombardować Ziemię do cna.

- Co prawda raczej nie jesteś niedźwiedziem złapanym w sidła, ale powinno ci pomóc. Mama mi mówi że co nas nie zabije to wzmocni. A jak ty coś zabijesz to wzmacniasz się podwójnie. Ale spokojnie, nie ma się czego bać.

Nie czekając na żadne obiekcje, zagięła palce a z bezdennego stygmatu w czoło trapera śmignęła strzykaweczka.

Ot tak, umartwione członki odżyły, mróz opuścił płuca a krew zahuczała orzeźwiająco. Ludzie z Sudwestu nazwaliby to nauką, ci z Nordostu plugawą magią. Traper Yeti zdecydowanie bardziej lubił opychać zwierzynę prostym chłopom z północnego wschodu.

Strzepnął z siebie igłę oklapłej strzykawy, stanął na równe nogi zataczając się z lekka i podskoczył zarzucając MP 40 na tors. Zamaszyście wykonał swój zwyczajowy manewr pistoletem wypalając w stojącą o półtorej metra dziewczynę.

Dawno już pozornie wiecznie uśpione MP 40 nie miało okazji do zagrania całej symfonii. No, pominąwszy jedną kulkę podarowaną ardipitekowi wcześniej tego dnia. Trzydzieści li jeden naboi w mgnieniu oka położyło się równą linią po rogatej anomalii.

Od podbrzusza po nosek między żarówami ślepi, śmierć była pewna. A jednak jedyna reakcja jaka nastąpiła to zakołysanie się kapslowych korali, i to przez wiatr.

- Niech to wszyscy diabli z diablej wylęgarni moją wątrobą się nakarmią... Baba Jaga - zaszemrał mało co nie dławiąc się wciąż z lekka drętwym językiem.

- Oh... Alseida mi mówią.

Yeti poczuł się jakby właśnie ktoś sprzedał go do Sudwestu i dokonali na nim lobotomii. Momentalnie opadłszy z sił jak i zapału do usmażenia ogniem maszynowym swej rozmówczyni, opuścił broń.

- Kto? Jakaś stacja tu jest? Osada?

- Nie no, co ty. Tajga mnie tak nazwała.

***

Na zapytanie o to, gdzie mutant mógł zabrać Bunyipa, Alseida przyjaźnie zaproponowała iż zaprowadzi w owe miejsce. Nie mając więc za szerokiego wachlarza wyborów, Yeti przełknął ślinę, zmienił magazynek w gnacie, założył gogle pod czapę i ruszył za rogatą.

Groteskowe lampiony oczu Alseidy w taniec porywały setki spektralnych cieni, z każdym krokiem w trzewia tajgi ich liczba narastała. Mnożyły się również złe przeczucia Yetiego. Sama anomalna przewodniczka zachowywała pogodę ducha, o ile jakowegoś miała.

Raźnie rozbijała pryzmy obrzydliwie toksycznego śniegu bosymi stopami, bawiła się folią bąbelkową w którą obleczona była jak ta mumia gniewnie powstała z grobu. Kilkakroć zwolniła kroku by przyjrzeć się wydeptanym śladom. Traper poznawał, iż były to ślady niezgrabnej ucieczki.

Mutanty zwiewały zapewne przed Zoologiem, choć Alseida była równie prawdopodobnym straszakiem.

W czas kiedy Yeti drżał jak osika podejrzliwie łypiąc na każdy migoczący płat mdląco łupieżowego śniegu, kiedy to nastawiał pistolet do strzału po każdym otarciu się o gałęzie, Alseida trajkotała beztrosko. A pomiędzy następującymi po sobie słowami boleśnie wyraźnie dosłyszeć można było zgrzyty strun głosowych z kompozytu jak i przeskoki trybów śliną nasmarowanych.

- Mama mi mówi że nie mogę wychodzić poza tajgę, że tamtejsze hominidy są niebezpieczne. Bzdura! Ty jesteś spoza tajgi i krzywdy mi nie zrobiłeś. Nawet mogę z tobą porozmawiać Wszyscy tutaj mnie unikają, no poza drzewami. Drzewa są spoko, szumią, dają cień, są ładne. Mama mówi że przed wojną było ich mnóstwo ale hominidy je ciągle wycinały. Nie za bardzo to rozumiem.

- Ja to tu niczego nie łapię - sarknął Yeti.

- Chociaż z drugiej strony to czego tu nie rozumieć? Mama mówi że to nic nadzwyczajnego. Jest noc i dzień, trzeba upaść żeby wstać. Wymieranie dewońskie, wymieranie permskie. Wojna atomowa. Dżuma Justyniana, Hiszpanka, choroba popromienna u wszystkich co przeżyli wojnę. Zdarza się koniec i po nim jest początek, miejsce dla nowego życia. Mama mi tak mówi.

Traper westchnął bezwiednie nakłuwając zmęczone płuca szpilkami mrozu. Spuścił głowę próbując odszukać w bałwanowych konarach znajomych nóg. Przejechał zgrabiała dłonią po torsie licząc wybrzuszenia skrytych pod kombinezonem magazynków, przeczuwał bowiem iż niedługo wszystkie je zużyje.

- Ciągle nie rozumiem o co tu chodzi, jak się tu znalazłem i na neonowe zorze duszące Słońce...

Nie dokończył zażalenia gdyż wyrżnął głową w jak mu się zdawało, nieporuszalny arkusz żelastwa nad wyraz twardego. Były to jednak jeno plecy Alseidy co nagle wstrzymała pochód.

Odwróciła się na pięcie ku mlącemu przekleństwa w zębach mężczyzny. Ściśnięte wargi zagięły się w przewróconą piramidkę kiedy złączyła dłonie na piersi śród puchowych resztek porozrywanej kulami szaty. Traper uczuł dreszcz w kręgach szyjnych, dostrzegł w rażącym blasku oczu Alseidy, gdzieś w ciele szklistym zatopione wolframowych drutów glisty.

Kapsle ciążące na rogach zatraciły się w piruetach wskutek energicznego rozrzutu ramion. Czyniąc przesadnie zapraszające ruchy rękami, Alseida odsunęła się w bok posyłając snopy ocznego światła na sporą polanę równymi ścianami świerków obwarowaną.

Anomalia zaklaskała rytmicznie niezaprzeczalnie śląc rozkaz. Zwisające z wielu drzew oblodzone, naszpikowane soplami bryły eksplodowały a jakże, zimnym światłem. Iluminacja ta uwidoczniła centralny punkt polany, coś na modłę niedookreślonego ogromu wzniesionego niewiadoma czyimi kończynami.

Yeti widział podobne kształty nie raz. Przeważnie były to jednak wzdęte gazami morsy które jakiś przygłup postrzelił w zamknięty układ pokarmowy miast w otwarte plątaniny limfatyczne. Niepokojąco lita bryła w głębi tajgi nie mogła być żadnym zwierzęciem, wielka, gruzłowata, potężna sferyczna cholera śniegiem obsypana w sposób podobny największym budynkom na stacjach. Coś tak dziwnie naturalnie nienaturalnego, odcinającego się na tle tajgi a jednak współgrające z nią, wlewało strach w trapera.

- Śmieszną masz minę, jakbyś pierwszy raz w życiu zobaczył maskujący się jako głaz narzutowy bunkier przeciwatomowy - zauważyła rozbawiona Alseida.

Następne częściStyropianowy Śnieg [cz.3]

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • MKP 4 miesiące temu
    "Trzeba było nie lada trapera by wejść w tajgę i wyjść inaczej niż w odchodach homohabilisa." - humor fekalny rządzi:)

    "Jak pamiętane jeno przez szkice pamięci z zawilgoconych pamiętników, mechy o stalowych duszach z błocka bitewnego wygrzebujące swe kolubryny wrogim zastępom zniszczenie niosące." - czytam to czwarty raz i nie wiem o co artyście chodzi:) Ale jeśli jednak zdanie jest dobre, a jeno mózg mój nie ogarnia, to i tak na początku masz pamiętane... pamięci... pamiętników - coś bym urozmaicił.

    "mnisią szata z folii bąbelkowe" - szatą

    "Od podbrzusza po nosek między żarówami ślepi, śmierć była pewna" - ?? ni pani maju...

    "ktoś sprzedał go do Sudwestu i dokonali..." - jeśli "ktoś", to "dokonał", albo ja coś pokręciłem.

    Ciekawi mnie historia tej chyba dziewuszki i - co bardziej mnie ciekawi - kim jest wspominana mama
  • Wieszak na Książki 4 miesiące temu
    Akapit z pamiętnikami niby miał być o jakiejś tam przetrwałej wiedzy o ostatniej wojnie.
    "Od podbrzusza po nosek między żarówami ślepi, śmierć była pewna" - w sensie że tam strzelił jej serią z pistoletu ale nie szło mi napisać tego normalnie hehe.
  • Agnieszka Gu 4 miesiące temu
    Dzień dobry,
    Masz specyficzny sposób pisania (budowania zdań) i... może to i dobrze ;)
    Pozdrawiam

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania