Poprzednie częściStyropianowy Śnieg [cz. 1]

Styropianowy Śnieg [cz.3]

Stojąc bezpośrednio przed olbrzymim narzutowcem, trudno było dostrzec niebo. Nie żeby było co oglądać w smolistym bezkresie firmamentu. Pył, pryzmatyczne zorze, mgławice toksyn wyżynnym wiatrem gnane. Ale zazwyczaj pustka.

Budowla, machina czy cokolwiek to było, zdecydowanie nie podobało się Yetiemu. Czuł jak kompresowane w jego ciele napięcie wzrastało w mocy. Mimo że było to zjawisko czysto mentalne, niszczały przez nie w ruch szarpane fizyczne aspekty człowiecze.

Gorąc kwitł pod kopułą czaszki, mrowienie grało na nerwach sonatę, odmrożenia ślimaczo przebudzały się gdzieś pod kombinezonem. Zastrzyk z magicznej techniki szatańskiej, pomógł co prawda w chwilowym ozdrowieniu, lecz mróz nocy zdążył wgryźć się w nie najmłodszy organizm Yetiego. W myślach machał na to ręką, cóż z choroby kiedy osobowa Śmierć może w trzewiach bunkra czyhać.

Polegając na swym traperskim instynkcie, sporadycznie niemal profetycznym w tropieniu reniferów, zgadywał iż zbliża się koniec.

Alseida postąpiła kroku prawie że uderzając rogami o melanitową skałę. Uroczo zabrzęczała kapslami niby namyślając się. Yeti przezornie usunął się w bok by przyjrzeć się czemukolwiek dziewczyna nie miała zamiaru odczynić. Chwilę potem lekki odruch wymiotny wstrząsnął traperem.

Dolna szczęka anomalii powoli osunęła się a blask żarówek odbił się w drobnych zębach. Język wysunął się na pochylony sztorc, aż za bardzo górując nad kością. Owa zapewne fałszywe kły były sześciennie jednorakie, niczym z porcelanowej blachy wytłoczone.

Rogata sięgnęła rombem dłoni pod ozór, wraziła tam dwa palce w akompaniamencie miękkiego plasku i zaczęła wyciągać czarną żyłą cylindryczną główką zakończoną. Wiązki śliny mieniły się kryształkowo w pienistych nitkach opadając z żyłki. Nim jednak rozbujały się na tyle by w śnieg upaść, zimno obejmowało je li petryfikowało w szroniaste pajęczynki.

Końcówka linki została wetknięta w niewidoczną zwyczajnym okiem wypustkę w litym kamieniu. Coś zgrzytnęło niemile, gdzieś pod masami głazu buczenie się rozpoczęło. Zamrożona ślina na powrót stan ciekły odzyskała, gorąc emitowany przez bunkier był zaskakujący.

Ukruszyły się sople, czapy śnieżne zjechały, pękniecie ukazało się pośrodku obiektu, tuż przed Yetim. Kreseczka syknęła parą, buchnęła jazgotem mielących jeden przy drugim trybów o oliwienie błagających. Zaraz potem w dali głębi schronu ozwał się jakowyś klakson zniekształcony a pęknięcie rozsunęło się w pełne wrota.

Traper aż złapał się za czapę, szyję w ramiona skrył a nogi ugiął szykując się na cokolwiek. Pryzmy śniegu zalegające bezpośrednio na progu prehistorycznej struktury, rozlały się w roztrzęsione kałuże pełne wysepek niestopionych strzępów a zbitek maluczkich kulek białych.

- Zapraszam! - okrzyknęła Alseida.

Żyła ze świstem wyrwała się ze ściany i w zamachu wahadłowym na powrót zniknęła pod językiem. Rogata kłapnęła szczęką uśmiechając się szeroko, w swym zamyśle zapewne przyjaźnie.

***

Kazamat w jaki wkroczyli był mdląco ciepły. Nieustanne buczenie z wszędzie wyzierających rur okratowanych irytowało, ciężkie od rosy fraktale pajęczyn obłapiały ramiona jak i kark, wylewające się z popękanych w gruz ścian kipiele prętów jakby ino czekały na okazje do wypatroszenia kogoś. Tunel był klaustrofobiczny aż do powały, lecz w dal raził agorafobią.

Rzecz jasna kalejdoskop niesfornych cieni wciąż im towarzyszył i powodował karny marsz u Yetiego. Majaki tym razem gnieździły się w żebrowanych podporach tunelu, w ich karbowanych załamaniach, wymęczonych latami nacisku zgięciach. Ślizgały się wokół monstrualnych śrub, wypełzały z każdego ukruszenia tynku.

Traper bez namysłu uważał je za cienie, dopóki nie uczył jak wrząca kropla nie spada mu na dłoń.

Zadrobił buciorami, zapowietrzył się a rozkaszlał w sekundę. Ścisnął pistolet maszynowy z przesadną siłą i wycelował nie wiedząc gdzie mógłby oddać salwę. Alseida stanęła zaniepokojona, brzękając kapslami oblała ocznymi żarówani napiętego jak struna trapera.

- Stało się coś? - spytała niewinnie.

- Poświeć na sufit. Już.

- Nie wiem czy mamy na to czas... już jestem spóźniona na kolację...

- Powiedziałem już, ty szatański pomiocie.

Wzdrygając się na dźwięk gniewu w głosie mężczyzny, Alseida spojrzała na strop tunelu śląc tam snopy światła. Yeti ujrzawszy co się tam znajdowało, zmełł szkaradną wiązankę przekleństw w obolałych od zimna zębach.

Gnąc ramy podpór, wykwitała na suficie napęcznina niepokojąco symetrycznych sfer. Wzdymających powłokę metalu podobnie do ukropem wyparzonego lakieru, rozrastając się wokół jak okręgi na wodzie. Wielkie i widocznie ciężkie kule spękane równymi cięciami własnej swej objętości. Narośle kto wie jak mocno, jak głęboko wżarte w martwą tkankę bunkra.

W kręgu światła znać było nie tylko jeden torbiel betonu uczepiony i jego powłokę wymiażdząjący we własne władanie, ale i skrawki, refleksy obrzydliwe dziesiątek inszych mniejszych lecz głownie większych wykwitów, czyraków demonicznych. Jak wysypka rdzy na żelastwie, trądzik patyny u miedzi. Rozrost obłych jak łono ciężarne gruczołów okupowało tunel.

Lśniły się przy tym od swej smołowej wydzieliny, rosiły się nią owe pomylone narosty, pulsowały jako żywo żywe organizmy, lecz tylko tedy, kiedy oko powieką się przykrywało nie mogąc ścierpieć widoku. W umyśle samoczynnie tworzyły się turpistyczne wizje, kleszcz betonu, pijawka stali, pasożyt co na martwym odpadzie poczłowieczym życiową swą plechę snuje, knuje hebanowymi organellami w szlamie czarnym zatopionymi.

Yeti zapewne byłby w stanie przełknąć ślinę, strząsnąć rozpaćkaną w ośmioramienną plamę cząstkę śluzu z dłoni, odetchnąć i zacząć strzelać w kokony. Jednak w jarzącym świetle ślepi Alseidy, zoczył poprzez pęknięcia na bąblowych nowotworach to co zapewne inkubowane tam było.

- Diabla wylęgarnia... diabla wylęgarnia... diabla...

Strzaskana konstrukcyjka z kości szwami kabli w ryzach trzymana. Upiorowa dłoń trójpalczasta wstecz więdnącą foliową skórą obciągnięta. Jak ta Otchłań najgłębszych kraterów po bombach, dłoń ziała stygmatem czarciej studni wprost w Yetiego.

Opuścił broń, obrócił się na pięcie i ruszył byle dalej w ciemności tak zwanego bunkra przeciwatomowego. Alseida z malującym się na twarzy bezbrzeżnie dziecięcym niezrozumieniem, podreptała za nim.

Wędrowali więc pod owrzodzonymi żebrami betonowej skolopendry gdzieś w paście ziemskie bez opamiętania zagrzebanej. Duszność z wilgocią łączyła się w wyziewy pokarmowych przewodów wentylacyjnych a z każdą mijaną kołyską krost czarcich, martwe budulce zdawały się coraz bardziej zarobaczone życiem.

Uporczywe milczenie trwało jednak krótko. Dziewczyna snopy wzrokowego światła trwale kierując w podłogę, zatrajkotała swymi strunami głosowymi.

- Trochę jak Pinokio kiedy szukał Guliwera w Moby Dicku. C'nie?

- To pieprzenie miało mnie uspokoić?

- Mnie uspokaja...

Później kolejne wrota, rozgałęzienia, zapadłe w rumowiska korytarze. Rzędy wyłamanych drzwi, stosy konserw w doniczki dla pleśni zamienione, żłobienia na ścianach ludzkimi paznokciami poczynione.

Tunel skończył się nagle obitymi skórą drzwiami skrytymi za zakrętem. Alseida wysforowała się naprzód, nic nie mówiąc pchnęła klamkę rzeźbioną w jakiegoś mutanta z grzywą jak chmura rozwianą.

Złote refleksy na dłuższą chwilę oślepiły Yetiego

***

Sala była ogromna, niby odrębny kieszonkowy ekosystem. Słodka bryza bujała spodkami żyrandoli w chmury rzeźbionymi. Fantazyjne rośliny, drzewka miniaturowe, dzbany obłe nigdy nie widziane na Wyżynach tłoczyły się w niszach ściennych.

Między kolumnadami złotem malowanymi, stały podesty o kształtach dłoni z białych kamieni. Na nich zaś wyliniałe, zsuszone zezwłoki mutantów tak pokręconych, tak nieludzkich że przyprawiających o ból głowy. Jakieś dziobate piór pokraki bez rąk, czteronogie płomienie farbowane szczury z kitami, małe worki futra o mackach rozkrzaczonych na nosach.

A pośrodku podziemnej a jednak podniebnej halli, ogromny stół. Na nim wzorzyste obrusy, półmiski złote, kopczyki sztućców perłami wykładanych, w geometryczne bajki serwety pogniecione.

Zrzucone to wszystko było pod stopy li obuwia wykwintne rzędów a szpalerów posągów. Potężny człek w zamyśleniu zgarbiony. Piękność w szatach nagiego męża na swych kolanach czule trzymająca. Dystyngowany brodacz rozsiadły się na wielkim tronie, tyran zapewne. Dekapitowana kobieta bezręka o skrzydłach potwornych, pewnikiem mutant prehistoryczny.

Wiele nagich w gwałtownym ruchu czy stoicko w pięknych ubiorach postaci zamarłych na wsze wieki. Siła prawdziwa posągów do granic wykorzystywała przestrzeń na blacie stołu, jednak skrupulatnie trzymała się z dala od tej krawędzi jaka naprzeciw wejścia się znajdowała.

Tam bowiem stał prawdziwy mutant, z krwi i kości. Zoolog w jego własnej przerażającej postaci futrzastego monolitu.

- Alseido, znowu się spóźniłaś moja panno. Kolacja ci wystygnie - zadźwięczał echem głos, bezosobowy a jakby dobiegający z każdej jednej ze zastraszonych figur na raz.

Potwór poruszył się jakby to zrozumiał znaczenie słów, zazgrzytał wielkimi łapskami o blat, zaszurał ogonem. Nim w pełni zwrócił swą skrytą za włochatym garbem paszczę ku traperowi i anomalii, Yeti już walił z pistoletu.

Strumień kul zarył w plecy Zoologa wzbijając bryzgi rwanego futra... i iskier. Mężczyzna zaczął walczyć z odrzutem kierując kule niżej. Homoerektusowy ogon został oderwany i padłszy na podłogę sypnął z siebie... watą. Zmiana magazynku odbyła się błyskawicznie. Potok ołowiu uderzył w bark, przeciął tors, chlasnął po kolanach. Marmurową posadzkę splamiły przeźroczyste jak i czarne płyny z rurkowych wnętrzności kolorowych jakie wypadły spod stawów mutanta.

Drugi magazynek został zastąpiony trzecim, cel wybrany, Yeti jednak nie strzelił ponownie. Po raz kolejny gałąź została wetknięta w szprychy jego umysłu, nie miał pojęcia co się dzieje, w mig dezorientacja odrętwieniem zajęła jego członki.

Mutant zdążył się bowiem obrócić w pełni. Pod rozświetlonymi żyrandolami co kilkakroć z rykoszetu oberwały, wyglądał na mniejszego. Jego ciało poobdzierane ogniem maszynowym do matowych blach, skupisk nitów i przeźroczystych płyt ukazujących pompy a świdry okablowane szaleńczo.

Zębata paszcza o jarzących się oczach leżała na skraju stołu jak ta odłożona czapka. W jej miejsce na szczycie obelisku arcymutanta, w środku okręgu kołnierza wyłożonego gumowymi kryzami, sterczała mała główka staruszki.

- Alseida! Co to ma znaczyć!? Coś ty zrobiła, kogoś ty tu przywlekła? Ty tępa gówniaro... - zaskrzeczała staruch.

Pługowe łapska zacisnęły się w gruchocie, czystym gniewem oblicze babuleńki zapuchło. Postawiła długi krok swym mechanicznym cielskiem, zacisnęła wargi na bezzębnych dziąsłach w niemym wrzasku. Wtem okaleczone ołowiem stawy kolanowe egzoszkieletu rzygnęły oleistą mieszanką, bukiet przewodów wyskoczył w podziurawionej plątaninie.

Wpół kroku nogi odmówiły posłuszeństwa, huk, syk, zagubiona śruba odleciała wraz z pordzewiałym strzępem blaszanym. Zoolog upadł szramami obtłuczeń szpecąc piękną posadzkę.

Jednocześnie odsłonił się skraj stołu przy którym ślęczała potworność. Tam obrusy było szkarłatne, zmięte pod rozrzuconym, na wskroś otwartym ciałem nagim Bunyipa. A na salaterkach inkrustowanych, poporcjowane leżały wątroba, serce, nerki, płuca, słonina...

- Mama? Nic ci nie jest? - spytała rogata anomalia.

- Ty głupia dziewucho, zabij go! We wszystkie diabły poślij tego Sybiraka z lumpeksu..! - wydarła się starucha.

- Co do cholery!? - zawył Yeti.

Głowa w metalowym mutancie osadzona wygięła się w górę na nabzdyczonych gumowych obręczach. Kobieta spiorunowała wzrokiem trzęsącego się trapera. Okopowe linie zmarszczek pogłębiły się, opadowe plamy w wyliniałych włosach ściemniały złowrogo.

Staruszka jęła się czołgać, rozbijała podłogę łapami jak czekanem lodowcowy wał, ciągnęła za sobą nieruchome nogi jak lemiesz poprzez zmrożoną miedzę. Traper cienko pisnął obierając za cel papierowo lichutką głowę babuszki.

- Stój! Bo strzelę!

- To zamknij się i strzelaj! I tak jesteś za głupi żeby to zrozumieć, tyle radiacji żeście przyjęli że IQ wam się poobniżało.

- Nie żartuję jędzo!

- Wy, samozwańczy spadkobiercy starożytnych cywilizacji, nie jesteście w stanie pojąć jaką szansą dla ludzkości była Apokalipsa...

- Trzy! Cholera jasna! Dwa!...

- Wszystko się zresetowało, wyczyściło atomowym ogniem. A jednak wy, wy karaluchy, podludzie wciąż trzymacie się z całych sił starego świata chociaż świeci nam Nowe Słońce.

- Zabiłaś mi przyjaciela Babo Jago!

Nieparzysta liczba naboi została wystrzelona wprost w środek kołnierza i nachodzących na siebie płat gumy.

Trochę ciężkiego oddechu, troszkę ciurkania krwi. Nastąpiła cisza.

***

Siedział przycupnięty w rogu sali, ramieniem opierając się o żłobioną w laury kolumnę a spoconą potylica o spód ramy obrazu rozwieszonego na ścianie. Było tam uwieczniony jeździec dosiadający jakiegoś niewiarygodnie okaleczonego renifera, w jednej ręce ściskający szalkową wagę a w drugą trzymający w ustach i z zapałem ogryzający ją z tkanki.

Nie mając ochoty patrzeć czy to na kolejny grzeszny wymysł przedwojennych ludzi, czy na dwa tragiczne zwłoki, zakrywał swe oczy dłońmi.

Stojąca obok Alseida powolnym tempem przeżuwała rubinowy ochłap oznaczony szmaragdem żył. Wsparta o filar epatowała spokojem, nie zaprzątając sobie rogatej głowy kilkoma kulami rozpłaszczonymi o jej wychudzone lico czy paroma nowymi postrzałami w szacie.

Mlaskając nieprzystojnie, przełknęła ostatni kęs. Dokładnie wylizała szpice palców i westchnęła najedzona. Chrobocząc rogami li koralikami po kolumnie, przekrzywiła twarz ku traperowi. Dłuższą chwilę wbijała w niego przygaszone oczy, ni to analizując ni podziwiając.

Kiedy wreszcie ozwała się, dreszcz wstrząsnął Yetim a ręce jego od razu dopadły leżącego pod nogami MP 40.

- Mama długo będzie spać?

- T... tak. Zmę... zmęczona jest pewnie.

- Zostaniesz do jutra? Samemu strasznie się tu nudzę. Wszystkie książki przeczytałam już chyba z dwa razy. Znaczy się, nie za bardzo bo są w różnych językach. I nie do końca jestem sama, jest siostra, ale ona jest dziwna, nie chce rozmawiać tylko całe dnie siedzi w łóżku.

- Nie. Nie zostanę. Idę stąd. Do Nordostu się uchlać jak świnia, wszystko przepiję, maszynówkę i gogle. I ratraka wypatroszę i ten złom też przepiję...

Chwiejąc się jak proporczyk na wietrze, Yeti wstał i utykając ze zmęczenia ruszył do wyjścia. Drzwi trzasnęły chwilę potem a Alseida została sama w ogromie przeciwatomowej krypty na artefakty starego świata.

Brzęcząc kapslami, podeszła do trupa na stole i zagarnęła ułamane żebro ze środka. Przyssawszy się doń, krążyła wzdłuż wielkiego mebla oglądając po raz tysięczny wystawę posągów. Tym razem znudziło się jej to błyskawicznie.

Zgruchotała żeberko w stalowych trzonowcach i zamyśliła się stukając resztką kości po podbródku. Rozpłaszczone kule opadły nie zostawiając ni rysy na policzkach kiedy to Alseida uśmiechnęła się szeroko.

- Nor-doo-stu? Ciekawe co to za miejsce? Mamo! Mogę tam iść?

[KONIEC]

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • MKP 4 miesiące temu
    "Rogata kłapnęła szczęką uśmiechając się szeroko, w swym zamyśle zapewne przyjaźnie" - chyba tylko w jej zamyśle

    "Potwór poruszył się jakby to zrozumiał znaczenie słów, " - cos tu się pokiełbasiło

    Przeczytałem, prawie nic nie czaje - ale mi się podobało
  • Wieszak na Książki 4 miesiące temu
    Czyli nieźle wyszło, zgodnie z planem XD

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania