Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Tajemnice Hodgkina Rozdział 1

Rok wcześniej, początek roku szkolnego.

 

Andrew i Andrea Windsor stali na Uper East Side czekając na to, co się wydarzy. Nie byli zbyt rozmowni, oboje mieli kiepskie humory i tylko pomrukiwali do siebie parę słów na temat złej pogody, która mimo wszystko pasowała do dzisiejszej sytuacji. Andrea spojrzała w końcu na brata bliźniaka. Nie założył kaptura, więc jego czarne jak atrament włosy były mokre, stróżki deszczu spływały po jego przydługich końcówkach. Był lekko ubrany, mimo tego, że był wrzesień, w Nowym Jorku od paru dni nie było ładnej pogody. Andrea miała wrażenie, że pogoda specjalnie przypasowała się do sytuacji nie pozwalając jej ani na chwilę zapomnieć o tym, co miało dzisiaj nastąpić. Nikt tego nie chciał, a wszyscy wiedzieli, że było to nieuniknione.

Andrew Windsor był zamyślony, Andrea dobrze znała ten wyraz twarzy. Mogłaby w tej chwili odejść a on nawet nie zauważyłby jej zniknięcia. Czasami zastanawiała się, o czym brat tak myśli, dlaczego nie daje upustu swoim uczuciom i tego, co go męczy. Dobrze wiedział, że może siostrze powiedzieć wszystko, że nie ma takiej rzeczy, którą musiałby przed nią ukrywać. W tej chwili Andrea jednak nie naciskała. Wiedziała, że dla nich wszystkich to bardzo trudny moment i nie wiedzieli, jak sobie z tym poradzą. Mówią, że czas leczy rany... Andrea jeszcze nigdy nie miała okazji przekonać się, czy to prawda. Jej życie było zbyt idealne, by mogła przejmować się takimi sprawami jak ta. Kiedy mieszkali w Walii wiedziała, że nie może być lepiej. A potem przeprowadzili się do Nowego Jorku, na Manhattan i poznała wszystkich swoich przyjaciół. Ale to zbyt długa historia, żeby teraz się tym przejmować.

Mgła i deszcz przeszkadzały w widoczności, więc znajomy samochód zauważyli dopiero gdy stał kilka metrów od nich. Znajomy, stary chevrolet, podobno zabytkowy i bardzo drogi, zatrąbił. Za kierownicą siedziała blond piękność z dużymi, zielonymi oczami. Obok niej, na miejscu pasażera siedział smutny chłopak o roztrzepanych, brązowych włosach i w okularach. Andrea dotknęła ramienia Andrew i oboje podeszli do samochodu. Wsiedli na tylne siedzenia. Nikt nie odezwał się słowem.

Dziewczyna siedząca za kierownicą, Morine Despain, w jednej ręce trzymała papierosa. Andrea wiedziała, co to znaczy. Blondynka bardzo się denerwowała, tylko wtedy paliła. Zazwyczaj jedna paczka papierosów starczała jej na pół roku. Żaden egzamin nie był wart zapalenia papierosa. Ta sytuacja tego wymagała, żeby Morine nie wysiadła z samochodu i nie zaczęła krzyczeć na środku ulicy.

- Kurwa jak jeździsz, baranie! - krzyknęła Morine ostro hamując na środku ulicy przed jednym z droższych samochodów jeżdżących po Uper East Side. Morine zaciągnęła się papierosem, bo gdyby go nie miała, zapewne wyszłaby z samochodu i zaczęła wrzeszczeć na sprawcę tej sytuacji. - Niektórzy nie powinni mieć prawa jazdy! - krzyknęła i pokazała środkowy palec kierowcy, który wykrzykiwał swoje w samochodzie do żony, która też się zdenerwowała.

Morine przyspieszyła i z piskiem opon wyminęła samochód zostawiając mu po sobie jedynie spaliny. Andrea nachyliła się do przyjaciółki i czule dotknęła jej ramienia.

- Uspokój się, musimy zajechać cali - powiedziała patrząc na zdenerwowaną twarz przyjaciółki.

- Jasne, przepraszam. - powiedziała i wyrzuciła końcówkę papierosa za okno.

Morine przyspieszyła, co nikomu się nie podobało, ale nikt nie śmiał zwrócić zdenerwowanej przyjaciółce uwagi. Chłopak siedzący na miejscu pasażera spojrzał na blondynkę i chcąc nie chcąc, ona też na niego spojrzała.

- Morine, zdejmij nogę z gazu. Nic nam to nie da. - powiedział a ona posłuchała. Miał miły, delikatny głos, który ukoił nawet znerwicowaną Morine.

Po chwili byli już na miejscu. Blondynka zgasiła silnik i wysiadła z samochodu jako pierwsza. Za nią szło rodzeństwo Windsor a całkiem z tyłu trzymał się Adam Montgomery z dłońmi w kieszeniach. Wcześniej narzucił na głowę kaptur bluzy, Andrea zrobiła to samo. Morine jak i Andrew nie przejmowali się deszczem. Kto w tej sytuacji dbałby o pogodę?

Dla nich był to koniec czegoś ważnego. Koniec pewnej ery, która ich wszystkich razem zespoiła. Teraz już nic nie będzie takie samo.

Cała czwórka stanęła przed dobrze znanym im domem, ale według Andrei coś było nie tak. Okna były zasłonięte, samochodu nie było widać, światło w domu się nie paliło, brama była zamknięta... co się stało? Spóźnili się?

Morine jako pierwsza chwyciła za klamkę, ale drzwi ani drgnęły. Andrea widziała jej rosnące zdenerwowanie. Blondynka podniosła doniczkę stojącą na parapecie, ale tam ani śladu klucza. Została jeszcze jedna możliwość: pod wycieraczką. Dziewczyna podniosła ją, ale nic tam nie było. Zaczęła uderzać w drzwi i wołać.

- Chris?! CHRIS?! - krzyczała coraz głośniej.

- Wyjechali przed godziną. - usłyszeli wszyscy nieznany głos. Odwrócili się w stronę chodnika, na której stał mężczyzna ubrany w płaszcz przeciwdeszczowy, w dłoni trzymał smycz, na której był pies. Sąsiad poszukiwanego patrzył na nich zmartwiony.

Andrew zszedł po schodach i spojrzał na mężczyznę.

- Jak to... w y j e c h a l i ? - zapytał akcentując ostatnie słowo. W niebieskich oczach miał niedowierzanie. Wszystko właśnie w tej chwili się rozsypało.

- Planowali to już jakiś czas. Zostawili wszystko. Ona i jej dwóch synów.

Morine zbiegła ze schodów werandy przeskakując dwa ostatnie i podbiegła do sąsiada.

- Wie pan dokąd pojechali? - zapytała mając w zielonych oczach szał, niedowierzanie i niesamowity żal. Andrew nigdy jeszcze nie widział jej w takim stanie.

- Nie wiem. Ale mógłbym się założyć, że wrócili do Waszyngtonu. Przepraszam was, muszę wracać. - powiedział i ostatni raz wysłał im przepraszające spojrzenie. Odwrócił się i wraz ze swoim psem podążył w stronę swojego domu.

Czwórka przyjaciół spojrzała po sobie z niedowierzaniem. Morine nie wariowała. Nie rozwalała wszystkiego na swojej drodze jak nieopanowany huragan. Andrea cieszyła się, że pada deszcz, bo po jej policzku spływała właśnie samotna łza, która mogłaby być uznana za kroplę deszczu. Andrew był znowu nieobecny. Myślał. Wspominał. Andrea wiedziała, co. Adam... Adam siedział na schodach domu Chrisa i obejmował swój brzuch, jakby doznał bólu lub mdłości.

- Zostawił nas. - odezwała się w końcu Morine. - Zrobił z nas idiotów. Podał złą godzinę. On... on zrobił to specjalnie!

- Nie prawda, Morine. - odezwał się Andrew ze zdenerwowaniem spoglądając na przyjaciółkę - On nigdy nie postąpiłby w taki sposób, to do niego nie podobne.

- Tak? A co do niego ostatnio było podobne? Zachowywał się tak jak zawsze? Dobrze wiesz, że od tamtego czasu nie był tą samą osobą. I nigdy już by nie był. - odpyskowała mu blondynka.

- Przestańcie mówić tak, jakby on umarł! Przecież wyjechał! Można do niego napisać i wszystko wyjaśnić! - krzyknął Adam zrywając się ze schodów, zapominając o bólu żołądka.

- Jasne, Montgomery. To nie jest proste, tego się nie da wyjaśnić. I nie masz racji. Dla nas umarł, bezpowrotnie. Miał się za Boga, ale nim nie jest. Nie wróci i nie macie na co liczyć.

- Morine, to wszystko da się racjonalnie wyjaśnić... - odezwała się Andrea, ale Despain nie dała jej dojść do głosu.

- WY Brytyjczycy i wasze racjonalne wyjaśnienia! To jest Nowy Jork, tutaj ludzie są popierdoleni! Nie wiesz, czy Twój wieloletni przyjaciel zaraz nie wbije Ci noża w tyłek! - krzyknęła Morine patrząc w niebieskie oczy Andrei.

- Chris nigdy by tego nie zrobił! - odkrzyknęła jej Windsor a Morine podniosła do góry dłonie, żeby natychmiast je opuścić.

- A niech was wszyscy diabli! - krzyknęła i ruszyła do swojego samochodu. Wsiadła na miejsce kierowcy, ale nie odjechała. Czekała na nich. Chciała odwieść ich do domu, chciała wiedzieć, że cali i zdrowi dotrą do siebie. Nie chciała tracić kolejnych osób, które zmieniły ją, jej styl życia i sens tego wszystkiego, co niegdyś nazywała wielkim śmietnikiem. Nieubłaganie czuła i miała wrażenie, że to wszystko zaraz znowu zacznie cuchnąć wysypiskiem.

Opuściła szybę i spojrzała na nich.

- Jedziecie? - zapytała a oni spojrzeli po sobie. Wszyscy myśleli tylko jedno "Lepiej iść w deszczu na drugi koniec miasta czy zaryzykować i wsiąść do auta z Morine?".

Wsiedli.

I odjechali ostatni raz zostawiając w tyle dom Christophera Hodgkina.

 

Rok później, pierwszy września, poniedziałek.

 

Andrew Windsor spojrzał w lustro. Widział zadowolonego, młodego mężczyznę - tak! Już mógł to o sobie powiedzieć! - który odnajdywał swój własny styl. Zmienił się przez te wakacje, definitywnie to zrobił. Jego czarne włosy ozdabiają teraz ciemno czerwone końcówki, które mienią się różnymi odcieniami. Andrew zawiązał czerwony krawat, poprawił kołnierzyk koszuli i ostatni raz rzucił sobie spojrzenie. Uważał, że ta zmiana wyszła mu tylko na dobre. Każda zmiana według niego ma w sobie coś dobrego, nawet, jeżeli nie do końca jest się o tym przekonanym.

Wziął torbę, przewiesił ją sobie przez ramię i wyszedł z pokoju kierując się schodami na dół. W kuchni spotkał matkę, która już ubrana rozmawiała przez telefon. Była rozgorączkowana, ale zawsze taka była. Andrew zaparzył kawę i wlał sobie do kubka obserwując mamę. Kobieta była ubrana w drogą garsonkę, czarne włosy miała upięte w ciasnego koka, na twarzy miała perfekcyjny makijaż a na nogach nosiła drogie buty. Chłopak wziął z blatu jabłko i ugryzł, oparł się o szafki i spojrzał z zainteresowaniem na kobietę ciekaw, kiedy zorientuje się, że tu stoi.

- Nie nie, nie możemy się na to zgodzić, absolutnie nam to nie odpowiada... - odezwała się kobieta i odwróciła do syna. Na jego widok prawie upuściła telefon. - O matko... - szepnęła a potem wróciła do rozmowy - Nie nie, to nie do Ciebie. Tak, będę tam za dwadzieścia minut. - rozłączyła się. - Andrew, nie rób tak więcej!

- Nie moja wina, że masz kiepski słuch - uśmiechnął się do matki.

- Obudziłeś siostrę? - zapytała a Andrew wzruszył ramionami.

- Wydaje mi się, że sama wstała.

Jak na zawołanie w kuchni pojawiła się Andrea Windsor. Ona też nie próżnowała w te wakacje. Jej kruczoczarne włosy sięgające do pasa były pokryte licznymi niebieskimi i granatowymi pasemkami. Dziewczyna teraz zdecydowanie wyróżniała się z tłumu. Andrew bardzo kochał swoją siostrę. Wiedział, że bez niej nie osiągnąłby nic, że gdyby nie ona dawno przestały zajmować się tym, czym się zajmuje.

- Dzień dobry słoneczko - powiedział Andrew do niezadowolonej siostry, która ewidentnie była nie wyspana. Rzuciła mu tylko spojrzenie i nalała sobie kawy.

- Och, dziecko, ogarnij się trochę. - powiedziała kobieta do córki i ucałowała oboje na pożegnanie życząc miłego dnia w szkole.

- Nie cierpię jak tak do mnie mówi. - odparła Andrea i popiła kawy.

- Ma trochę racji - luźno zauważył Andrew nie patrząc na siostrę, a kiedy Andrea go popchnęła roześmiał się - Okej okej, jedziemy za dziesięć minut.

W te dziesięć minut, Andrea zdążyła ubrać się w ulubione jeansy, koszulkę i marynarkę o granatowym kolorze, umalować się i uczesać. Na nogi włożyła wysokie, czarne obcasy. Andrew nigdy nie wiedział, jak siostra to robi, że w niecałe dziesięć minut jest gotowa do wyjścia. Zaoszczędziłby wiele czasu mogąc tak samo, tymczasem on wstaje punkt siódma i zastanawia się, co ubrać, czy ma odrobione wszystkie lekcje i czy jego tekst wygląda spójnie i poprawnie.

Andrea nie oszczędzała czasu. Po prostu spała czterdzieści minut dłużej.

 

Andrew w marcu zrobił prawo jazdy, więc teraz dużo łatwiej było im dostać się do szkoły. Nie musieli łapać taksówki czy prosić matki o podwożenie, bo żaden autobus nie wchodził w grę. Na Manhattanie rzadko jeżdżą szkolne autobusy.

W szkole byli dziesięć minut przed rozpoczęciem lekcji. Musieli oczywiście znaleźć swoich przyjaciół, których nie widzieli przez dwa miesiące. Andrew wiedział, że ich przyjaźń nie polegała już na tym co kiedyś. Wcześniej spędziliby wakacje wszyscy razem, a tymczasem teraz nikt się do nikogo nie odzywał. Każdy miał swoje sprawy, życie i plany. To była klasa maturalna, tutaj nikt nie myślał o przyjaciołach czy budowaniu od nowa relacji. Rodzeństwo Windsor nie ucierpiało na tym, co wydarzyło się rok temu, ale zdecydowanie nie trzymali się wszyscy razem. Rozpadli się, wszyscy wiedzieli, że to jest nieuniknione. Niegdyś mieli tylko jeden łącznik. Teraz, gdy go nie ma, wszyscy się rozdzielili.

Andrea weszła do szkoły pierwsza, jej brat za nią. Szkoła Artystyczna była niesamowicie kolorowym miejscem. Nastolatkowie mieli kolorowe włosy, kolczyki w różnych miejscach, na sobie mieli kolorowe ubrania, poszarpane, specjalnie podziurawione, za duże lub za małe. Niektórzy mieli w dłoniach pędzle, inni pałeczki od perkusji. Andrea zdecydowanie należała do tej części młodzieży, która trzymała pędzel. Andrew nie trzymał ani pędzla ani pałeczek, tylko pióro. Ona chodziła do klasy artystyczno-malarskiej, on do dziennikarsko literackiej. Poza tymi klasami były też filmowe, muzyczne, taneczne i poetyckie. Żeby dostać się do tej szkoły trzeba było mieć albo dużo pieniędzy albo wielki talent. Dlatego mało osób z tej szkoły traktowało poważnie uczniów z Manhattanu - większość z nich była pewna, że dostali się do tej szkoły dzięki pieniądzom rodziców. Ci, którzy znali rodzeństwo Windsor wiedzieli, że Andrea nie ma sobie równych w rysowaniu z pamięci, obserwacji czy wyobraźni - potrafiła też rzeźbić, budować, projektować i planować. Jej biały dywan w pokoju już dawno przestał być biały. Andrew uważał, że ten dywan poplamiony wieloma kolorami farb oddaje jej osobowość, a Andrea nie była pewna, czy podziękować bratu za przyznanie jej talentu czy się obrazić za porównanie jej osobowości do dywanu.

Andrew miał talent do opisania wszystkiego co go otacza w sposób niemalże lepszy, niż mgóby to zrobić sam Dickens. Prowadził gazetę szkolną jak i często pomagał ojcu w wydawnictwie, które jego rodzina prowadziła przez pokolenia. Windsor może i nie miał dywanu, który mógłby oddawać jego osobowość, ale przed biurkiem miał tablicę, do której przyczepiał wiele swoich prac, wierszy, krótkich opowiadań czy haiku. Był pewien swoich umiejętności, ale wręcz nienawidził czytać czegoś swojego przed klasą, a pani Roth, nauczycielka pisarstwa, często ich do tego zmuszała. Andrew miał też mnóstwo książek. Stały na półkach, biurku, na podłodze poukładane w stosy. Kiedy się tam wchodziło miało się wrażenie, że panuje tam nieustanny bałagan, a tak naprawdę tylko Windsor wiedział, gdzie co jest i z łatwością wszystko odnajdywał.

Andrea usłyszała za sobą głośny pisk i śmiech. Wiedziała, do kogo należały. Odwróciła się i zobaczyła przed sobą dwie dziewczyny: jedna była od niej wyższa, z rudymi, długimi włosami opadającymi do połowy pleców, z zielonymi oczami i jasną cerą pokrytą kilkoma piegami. Była to Eve Blackstone, dziewczyna z najdłuższymi nogami, jaką Andrew kiedykolwiek widział. Drugą sprawczynią zamieszania na korytarzu okazała się April Collins, która, jak Andrea zauważyła, zmieniła kolor włosów na morski.

- April! Nieźle zaszalałaś! - powiedziała Andrea przytulając się do przyjaciółki.

W czasie, w którym młoda Windsor witała się ze swoimi przyjaciółkami, Andrew zauważył wchodzącego do szkoły, bladego Adama Montgomery. Adam wyglądał normalnie i nie przefarbował włosów na morski. No, wyglądałby normalnie, gdyby właśnie nie sprawiał wrażenia, jakby zobaczył ducha. Albo zwymiotował. Andrew podszedł do przyjaciela.

- Co się stało? - zapytał a Adam spojrzał na niego jasno brązowymi oczami, ale nie odpowiedział. Przełknął ślinę, jakby sprawiło mu to jakiś problem i spojrzał znowu na Windsora. Andrew zauważył, że Adam urósł parę centymetrów przez te wakacje.

- Chodź, muszę Ci to pokazać - powiedział Adam i chwycił przyjaciela za nadgarstek.

Wyszli przed szkołę. Andrew na początku nie zauważył tego, co Adam chciał mu pokazać. Widział witające się dzieciaki, przestraszonych pierwszoklasistów nie wiedzących, że wszystko im wolno, oraz samotnego chłopaka stojącego przy bramie szkoły. I to właśnie na niego Andrew miał zwrócić uwagę. Chłopak niedbale opierał sięo mur, jedną rękę miał w kieszeni porwanych, czarnych spodni, w drugiej trzymał papierosa. Wyglądał dość niepokojąco, jak chłopak, którego rodzice dziewczyny nie chcieliby widzieć w swoim domu. Chłopak miał obie dłonie pokryte oryginalnymi tatuażami, w uszach miał tunele, włosy miał kruczoczarne wygolone po bokach, grzywkę przefarbował na zieleń, która z połączeniem zielonych oczu wyglądała tak samo niepokojąco jak cała reszta. Na nogach miał ciężkie buty, na koszulce logo jakiegoś zespołu rockowego i skórzaną marynarkę. Chłopak pasował do tej szkoły, ewidentnie wyglądał na kogoś stąd, ale wzbudzał pewien... niepokój. Andrew poznał go dopiero po chwili. Kiedy zdał sobie sprawę, kto to, nie spuszczał z niego wzroku i powiedział do siebie:

- O kurwa.

 

MorineDespain.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • SisterofBlood 23.02.2017
    Czekam na część dalszą, teks mi się spodobał, nie wypatrzyłam błędów :) 5 i pozdrawiam
  • MorineDespain 23.02.2017
    Dziękuję za komentarz, dzisiaj pojawi się drugi rozdział :)
  • Robert. M 11.03.2017
    Nie poczuwam się do tego, abym mógł oceniać dane opowiadanie pod względem wartości artystycznej, walorów stylistycznych, ale jako laik mogę z ręka na sercu przyznać, że czyta się to płynnie. Postacie są plastycznie nakreślone, a sceny sytuacyjne czy plenerowe ubogacone językiem który pobudza wyobraźnię. Według mnie, praca jest mówiąc kolokwialnie dopieszczona, jeśli to początek to pozazdrościć.....
    lubisz chyba zielony, wiesz o co chodzi?
  • MorineDespain 18.03.2017
    Dziękuję za jakże miłe słowa! Tak... lubię zielony, w moim opowiadaniu nadałam mu szczególny charakter :)
  • zaciekawiony 03.06.2017
    "Rok wcześniej" - wcześniej niż co? Był jakiś prolog i się nie zachował?

    "Uper East Side" - jeśli chodzi o część Manhattanu, to Upper
    https://pl.wikipedia.org/wiki/Upper_East_Side

    "stróżki deszczu" - stróżki, czyli małe wróżki pilnujące aby deszcz padał we właściwy sposób. Strużki.
    http://sjp.pwn.pl/sjp/strozka;2524675.html

    "Czasami zastanawiała się, (...) i tego, co go męczy" - wymieniasz trzy rzeczy w ramach "zastanawiała się" i trzecia opcja nie pasuje gramatycznie.

    "Mgła i deszcz przeszkadzały w widoczności" - widoczność to nie jest żadna czynność której coś może przeszkadzać, w tym przypadku ograniczały lub zmniejszały widoczność.

    "znajomy samochód zauważyli dopiero (...). Znajomy, stary chevrolet," - oj, bardzo znajomy.

    "Ta sytuacja tego wymagała, żeby Morine nie wysiadła z samochodu i nie zaczęła krzyczeć na środku ulicy.
    (...) Morine zaciągnęła się papierosem, bo gdyby go nie miała, zapewne wyszłaby z samochodu i zaczęła wrzeszczeć" - wiemy...

    "Morine przyspieszyła i(...)
    Morine przyspieszyła" - zaraz przekroczy prędkość dźwięku

    "Jej kruczoczarne włosy sięgające do pasa były pokryte licznymi niebieskimi i granatowymi pasemkami" - jeśli były to pasemka tych samych włosów, to raczej nie były one nimi pokryte, można by napisać że włosy zawierały pasemka lub że wśród jej gęstych, czarnych włosów, pojawiły się (bo przed wakacjami ich nie było) granatowe pasemka.

    "To była klasa maturalna" - obawiam się, że amerykańska High School nie kończy się maturą

    "Niektórzy mieli w dłoniach pędzle, inni pałeczki od perkusji. Andrea zdecydowanie należała do tej części młodzieży, która trzymała pędzel. Andrew nie trzymał ani pędzla ani pałeczek, tylko pióro." - były to specjalne atrybuty, pozwalające nauczycielom poznać z kim mają do czynienia; musiały być noszone cały czas nawet podczas przerw i w bufecie. Idąc korytarzem profesor patrzył tylko co uczeń trzyma w ręku i od razu wiedział: pędzel, to z malarstwa, pałeczka do perkusji, to muzyka, a ci z kółka teatralnego nosili greckie maski...

    Opowiadanie ogółem napisane na prawdę nieźle, na plus opisy pozwalające wyobrazić sobie bohaterów oraz jakaś przeciętna relacja dzieci z matką (normą w opowiadaniach jest poranna kłótnia między bohaterką a rodzicami, którzy tak strasznie jej nie rozumieją), dobrze te że raczej używasz imion a nie określeń odnoszących się do wyglądu (wszystkie te "czerwonowłosa powiedziała a niebieskooka odparła").

    Na razie 7/10

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania