Tawerna cz. 1

Cykl opowiadań "Tawerna" umiejscowiony został w fikcyjnym, fantastycznym uniwersum, gdzie magia i technika mieszają się, a rozwój cywilizacyjny jest bardzo niejednolity, zróżnicowany i zależny od miejsca na mapie. Możemy dla przykładu podać barbarzyńskie plemiona Aragaru pośród jesiennych równin na Wschodzie, które odprawiają swoje rytualne obrzędy, podczas gdy setki mil na zachód, pośród ośnieżonych szczytów Gór Kamiennych, kwitnie cywilizacja Miasta Pary, gdzie nowinki technologiczne są codziennością, a proch strzelniczy - rzeczą już przestarzałą.

Tawerna jest miejscem, gdzie spotykają się przedstawiciele wszystkich ras, klas i zawodów, by wieczorami dzielić się ze sobą wieściami ze świata, opowiadać przy piwie niestworzone historie, wspominać poległych bohaterów i barwnie opisywać odwiedzone miejsca. Któż z nas nie ma przed oczyma widoku brodatych krasnoludów, gaworzących przy kuflu o własnych sprawach bądź podróżnych kupców dzielących się uwagami na temat bezpieczeństwa na trakcie? Jest to swego rodzaju symbol, lub jeden z wielu symboli literatury fantasy.

Bywalcy tawerny symbolizują natomiast ludzkie przywary, słabości i wady. Każda z postaci odwiedzających gospodarza jest poniekąd odbiciem osoby, którą kiedyś spotkałem i/lub poznałem. Opisując ich historię, wzniosłem ich do rangi archetypu, starając się sprawić, by przynajmniej jeden z czytelników podczas wertowania stronic moich opowiadań złapał się za głowę z myślą: „To o mnie”.

Również kreowane w miarę opowiadania uniwersum ma za zadanie metaforyzować znany nam świat, poddawany nieuchronnej globalizacji świat pełen absurdu i skrajności.

Tytułowa Tawerna znajduję się idealnie w połowie drogi pomiędzy owymi dwoma skrajnościami. Jest miejscem, gdzie spotykają się ze sobą dwa światy, o których opowiadają goście wysłuchiwani przez gospodarza. Jednym z owych gości jest powracający ze wschodu archeolog.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1. Opowieść archeologa

 

Zbudowano ją na skrzyżowaniu dwóch traktów, przecinających się w idealny znak krzyża. Było to dość unikalne, jak na tamtejsze standardy, umiejscowienie. Na wschód od ostatniego bastionu cywilizacji rzadko kiedy się osiedlano, podobne przybytki zaś wznoszono jeszcze rzadziej. Tawerna, w której rozgrywa się nasza opowieść, stanowiła ostatnie przyjazne schronienie na drodze do dzikich krain wschodu, zwanych „jesiennymi równinami”, przez tubylców określanych zaś słowem Aragar, a nazwa ta budziła w ludzkich sercach prawdziwą trwogę. Powodem, dla którego pokuszono się o zbudowanie gospody w tak niegościnnym i niebezpiecznym miejscu była zwyczajna chęć zysku. Brak jakiejkolwiek konkurencji w promieniu kilku dni drogi stanowił istną gratkę dla każdego przedsiębiorcy.

Miejsce owo było niezwykłe również z innego powodu: tak się bowiem złożyło, że skrzyżowanie dwu gościńców łączących największe ośrodki ludzkości znajdowało się w idealnie centralnym punkcie kontynentu, a bywalcy tawerny mieli okazję obserwować niemal wszystkie zjawiska przyrody, jakie są nam ofiarowane. Na Północy – śniegi i górskie łańcuchy muskające chmury od spodu, na Wschodzie zaś osobliwe, wielobarwne równiny Aragaru.

Wychodząc głównymi drzwiami, które otwierały się na Południe, spostrzec można było trawiaste stepy, u granic wzroku powoli przemieniające się w osobliwe półpustynie – tam zaczynał się Ra’Jirrah, dom dla pustynnych plemion, przystrojonych w jedwabie i aksamity, gdzie ponoć władało się zakrzywionymi szablami i jadało daktyle.

Na Zachód zaś spoglądały największe okiennice w całym budynku, przez które przejezdni przyglądać się mogli temu, co nieuchronnie z tym kierunkiem jest związane: z cywilizacją. Tam bowiem rozrastało się rosnące w potęgę Imperium Pod Berłem Króla, tam budowano miasta wewnątrz skał, w których produkowano najnowocześniejsze instrumenty ludzkości, tam zajmowano się czymś tak dla Tawerny absurdalnym, jak polityka czy wojny i tam miały miejsce najwznioślejsze wydarzenia, odbijające się echem w przytulnych izbach pełnych słodkiego dymu i roześmianych twarzy.

W oddali, na wspomnianym Zachodzie, niewyraźnie majaczyły wysokie wieże i milczące mury ponurych zamczysk, które naturalną koleją rzeczy zbudowane zostały na wzniesieniach, za nimi zaś nic nie przesłaniało widoku zachodzącego słońca czy księżyca w nocy. Wszystko to sprawiało, że były one widoczne nawet, a może zwłaszcza o późnej porze, złociste od strony słońca znikającego z nieboskłonu, czarne natomiast od strony Tawerny. Niewielkie figurki gwardzistów maszerujących w tę i z powrotem po mrocznych murach zdawały się być nakręconymi, zabawkowymi żołnierzykami; w izbie śmiano się z nich, tak jak śmiano się z całej cywilizacji.

Nieuniknionym towarzyszem opisywanej przez nas tawerny była również woda. Kilka kroków od tylniego wejścia wzniesiono, czy też raczej położono niewielką przystań na rzece Szmaragdowej, zawdzięczającej swą nazwę wyjątkowej zieleni, jaką owa rzeka połyskiwała w godzinach wieczornych i o brzasku. Po jej wartkim nurcie często kursowały niezliczone statki kupców i wędrownych tragarzy, opowiadających z przejęciem o swych bójkach z piratami. Czasem zapuszczali się tu także rybacy, sunąc z wiatrem na swych niewielkich łódeczkach i z daleka, z uśmiechem na pogodnym obliczu, chwaląc się wyjątkowo zacnymi sztukami najrzadszych okazów.

W takim właśnie miejscu wzniesiona została Tawerna, jedyny przyjazny dom w promieniu wielu mil, gdzie jadano wyśmienite pieczyste i pito niezgorsze trunki, a przede wszystkim gaworzono o odległych krainach, podniosłych wydarzeniach, niemal zapomnianych bohaterach i ich wspaniałych czynach, słowem: o świecie; gdzie opiewano herosów, których pamiętały już tylko legendy, gdzie plotkowano o skarbach i opowiadano przygody, jedne tragiczne, inne znów groteskowe, a wszystkie znacznie ubarwione przez lata.

Jak jednak wyglądał sam budynek?

Główna izba, prostokątne pomieszczenie zajmujące powierzchnię kilku arów, zbudowana została z ciosanego kamienia, z wzmocnionymi przy pomocy żelaznych sztab wrotami i oszklonymi oknami schronionymi za stalowymi (były to, jak już mówiliśmy, niebezpieczne strony) okiennicami, które najczęściej pozostawiano otwarte. Drugie piętro, szersze nieco od parteru i wspierające się po części na kolumnach, wykonane zostało z drewnianych belek, a otworów broniły już nie metalowe, a zdobione, dębowe okiennice z wyrytym godłem Tawerny. Szyld, wiszący tuż nad głównymi drzwiami, przedstawiał barda strojnego w ekstrawaganckie szaty, z lutnią w ręku i radosnym uśmiechu na obliczu. Choć przybytek nie miała swej oficjalnej nazwy, zapewne z tego powodu, iż od lat przechodził z rąk do rąk, zmieniając właścicieli w bardzo szybkim tempie, a każdy z nich chciał się tytułować inaczej, to jednak wymyślono naprędce parę określeń, by podczas opowieści móc wyraźnie podkreślić, gdzie się odpoczywało. Spoglądano więc na szyld, wołając „U Barda” lub „Pod Lutnią”, najczęściej jednak wymienianą nazwą zdawało się być określenie „Tawerna na rozdrożu”.

Stała tutaj również kamienna, strzelista, idealnie okrągła wieża o kilkumetrowej średnicy i spadzistym, stożkowym dachu z czerwonych dachówek – rzekłbyś: ideał wieży. Nikt nie wiedział, kiedy i przez kogo została wzniesiona; istniała tu prawdopodobnie na długo przed Tawerną. Nie spotkano jak dotąd nikogo z żyjących, kto pamiętałby jej budowę, choć wieża zdawała się dopiero co powstać: stała idealnie prosto, kamienie nie sczerniały jeszcze, farba z dachówek nie odpadała a drzwi były tak solidne, jak gdyby dopiero co wyszły spod rąk cieśli. Co najdziwniejsze, była ona całkowicie pusta; wypełniała ją przerażająca próżnia siejąca trwogę w sercach przejezdnych. I tak oto wieża zyskała złą sławę, mimo że nigdy nikomu nie uchybiła. Korzystając z tego faktu, kolejni gospodarze Tawerny przechowywali swe najskrytsze skarby właśnie w niej, w ogromnej, inkrustowanej skrzyni na poddaszu, której żaden z gości nigdy nie odważyłby się otworzyć. Co więcej, właściciele podsycali przerażający całun mroku, jakim wieża była okryta w oczach ludzi; rozpowiadali plotki o głuchych odgłosach zamieszkujących ją duchów albo wymyślali straszliwe opowieści, ściśle z nią związane. Wszystko po to, by zniechęcić gości do splądrowania skrzyni. Najwyraźniej nie przyszło im do głowy, że w końcu przysporzą sobie tym biedy i że oplatając tę wzniosłą budowlę w grozę, prędzej czy później przyciągną do niej kogoś, kto takiej grozy poszukuje.

 

*

 

Pewnej nocy przybył do Tawerny niezwykły wędrowiec.

W tym miejscu należy wyjaśnić, iż tak niecodzienne miejsce odwiedzali wyłącznie osobliwi goście: posępne krasnoludy, burczące coś niezrozumiale przy piwie i płacące zawsze z nadwyżką, wędrowni kupcy opowiadający o przerażających potworach, jakie spotkali na szlaku, bardowie i pisarze, z patosem opiewający bohaterów, których dane im było poznać, milczące „typy spod ciemnej gwiazdy”, zawsze z kapturem na głowie, a także przejeżdżający tą drogą rycerze w lśniących zbrojach, z reguły z giermkiem przy boku. Spotykało się tu również nomadów ze Wschodu i z Południa, którzy wędrowali najczęściej na Zachód w sobie tylko znanych sprawach i miast złotem, płacili przyprawami lub barwnymi opowieściami.

Uznanie więc owego wędrowca za niezwykłego nawet jak na standardy Tawerny musi dać czytelnikowi do zrozumienia, że był on naprawdę nietuzinkowy.

Wędrowiec ów wszedł do izby późnym wieczorem i zdjąwszy płaszcz, zasiadł przy jednym ze stołów, czując na sobie ciekawskie spojrzenia pozostałych gości, a tych – o tak „tawernianej” porze – było na pęczki. Mężczyzna rozsiadł się wygodnie i łaskawie czekał, aż ktoś się do niego zwróci, nie wiedząc, że gospodarz (który był zarazem barmanem, kelnerem i odźwiernym) zajęty jest powtarzaniem po raz tysięczny swej ulubionej opowieści, co nigdy go nie nudziło, bo każdego dnia miał innych słuchaczy.

Wędrowiec rozejrzał się po izbie, by w końcu spostrzec grupkę podróżnych, wsłuchujących się z niezmąconą nawet pomimo alkoholu uwagą w słowa człowieka w fartuchu:

- I wtedy ja mówię: „Ty królewno od siedmiu boleści, seplenisz jak jaki smarkacz!” A wtedy ona mówi: „Wcale nie, ty chędozony balanie!”

Cała sala wybuchła gwarnym śmiechem, wśród którego dało się rozróżnić rubaszny rechot właściciela, teraz bijącego w blat stołu otwartą dłonią ze łzami śmiechu w oczach. Przybysz skierował się w ich stronę, wołając już z daleka:

- Kto tu jest właścicielem?

Wszyscy zmierzyli go wzrokiem i wymienili się następnie spojrzeniami oraz jakimiś nieznanymi nam uwagami. Gospodarz zerknął przez ramię, również ogarniając swym bystrym spojrzeniem przybysza i najwyraźniej kalkując w głowię, na co go będzie stać.

Gdybyście spojrzeli okiem doświadczonego oberżysty na owego jegomościa, zapewne wycenilibyście go podobnie, jak zrobił to właściciel Tawerny: bogacz. Wędrowiec ów ubrany był w schludny, acz elegancki czarny surdut, stopy wbił w skórzane, wysokie buty z klamrą, a lewe oko przesłaniał mu monokl. Gdy jednak spojrzało się na jego surowe, acz groteskowe oblicze, kolejne określenie nasuwało się samo: dziwak. Mężczyzna ów zdecydowanie najlepsze lata swego życia miał już za sobą, połyskująca łysina odbijała migotliwe światło lampionów. Najistotniejszy w jego wyglądzie był jednak sumiasty, podkręcony wąs, który zasłaniał mu połowę twarzy i swą wielkością dorównywał niejednej brodzie.

- Czym mogę służyć? – zapytał gospodarz siląc się na uśmiech, najwidoczniej rozsierdzony, że mu przeszkodzono.

- A jak myślicie? – prychnął przybysz. Mówił opryskliwym tonem i zdawał się być zakatarzony. – Strawą, napitkiem, kobitkami, o ile jakieś tu macie – ogarnął izbę cynicznym spojrzeniem – A przede wszystkim: zainteresowaniem!

- I po cóż się tak gniewać? – zawołał gospodarz, powstając – Zaraz wszystko przygotujemy! Mia, obsłuż pana! – krzyknął na jedną z krzątających się tu i ówdzie dziewek. – Nazwałem swoją córkę Mia, bo tak ma na imię moja kobieta. Jak zawołam: „Mia, przynieś piwa!” to przylatują obie. Dobre, co? – i skwitował to wszystko śmiechem, gdy jednak zauważył, że jego przedni dowcip nie rozbawił gościa, kontynuował - Co słychać w wielkim świecie?

Było to najczęściej zadawane pytanie w Tawernie, prawdopodobnie jak i we wszystkich przybytkach świata.

- Zimno – oświadczył przyjezdny, wracając na swoje miejsce.

Karczmarz dreptał za nim, by po chwili przysiąść się do nowo poznanego gościa, tak jak to czynił niezmiennie od wielu lat.

- Tyle to i ja wiem – rzekł. – Pytałem o co innego, wiecie…

- Nadal odpowiadam: zimno.

- Zgaduję, że nie chodzi o pogodę?

- A o cóż by innego? – zdziwił się wędrowiec.

- Ciężko za wami nadążyć – stwierdził karczmarz.

W jednej chwili ulewny deszcz jął bębnić w okiennice karczmy, zagłuszając cichsze rozmowy i zmuszając gości do podniesienia głosu, a niekiedy i do krzyku. Raz na jakiś czas błyskawica przeszywała czarne niebo, rozświetlając izbę bladym, niebieskawym snopem. Ci spośród gości, których ogarnęła nuda (a takowych było niewielu), od razu zainteresowali się burzą i zaczęli wymieniać fachowe, meteorologiczne uwagi albo obliczać odległość dzielącą błyskawice od Tawerny na podstawie opóźnienia.

Zgrabna dziewczyna o imieniu Mia przyniosła do stolika wędrowca kufel jasnego piwa i kilka pajd chleba, ten zaś pochylił się nad owymi przedmiotami, zmarszczył nos i rzekł:

- Macie jakiś post?

- Ależ skąd! Ale pieczyste jeszcze dochodzi. Chyba wolicie świeże, prawda?

Wędrowiec po raz pierwszy uśmiechnął się od ucha do ucha.

- Oho! Więc jednak umiecie się radować! – karczmarz klasnął w dłonie, po czym zagadnął:

- A może przysiądziecie się do głównego stołu i uraczycie nas jakąś opowieścią?

Powiedział to na tyle głośno, by wszyscy go usłyszeli. Skutek był natychmiastowy: pogrążeni w rozmowach o interesach wędrowni kupcy zdjęli kapelusze z głów, krzycząc: „Prosimy!”, krasnoludy z brodami do pasa uniosły swoje kufle, rozlewając wszędzie wokół piwo, a jakiś zdecydowanie wczorajszy jegomość wstąpił na stolik, próbując wykonać jakiś dziki taniec, lecz w porę go z niego zepchnięto.

- Dobra historyjka zwiększa apetyt! – nalegał gospodarz.

Wędrowiec wahał się przez krótką chwilę, spoglądając po roześmianych, pogodnych obliczach, wyraźnie oczekujących na jego ruch. Wreszcie rozłożył ręce, powstał i powiedział:

- Historyjka! Chcecie historyjek? Zapewne niewiele podobnych opowieści, jak ta, którą wam przyswoję, usłyszeliście na tym zad… w tej tawernie.

- Słyszeliśmy już wszystko – odrzekli chórem goście.

- Po cóż, w takim razie, mam cokolwiek opowiadać?

- Bo chcemy to usłyszeć jeszcze raz! – zgodnie zakrzyczeli goście.

- Poddaję się.

I zabrawszy jedynie kufel z piwem, podszedł do największego stołu w izbie, jaki ustawiono nieopodal baru. Natychmiast zrobiono mu miejsce, każdy prześcigał się w uniżeniach i komplementach, chcąc zapewne, by opowiadający zasiadł obok niego.

- Najpierw opowiedzcie coś o sobie – szepnął mu w ucho karczmarz, który doskonale znał zwyczaje swych gości, nawet jeśli codziennie miał innych.

Wędrowiec zasiadł na wyznaczonym mu miejscu, ułożył się wygodnie, przygładził resztkę włosów, podkręcił wąs i rzekł, prostując palec wskazujący lewej dłoni:

- Chwila.

Następnie wyjął zza pazuchy jakieś niewielkie, metalowe puzderko, otworzył je, ułożył prawą dłoń w sposób znany wszystkim miłośnikom tego hobby, wysypał proszek na tabakierkę i pociągnął po mistrzowsku, nie roniąc ani jednego ziarenka.

- To stąd ten katar! – zaśmiał się gospodarz.

- Głupiś – burknął wędrowiec – Przecież to właśnie, według wielu, jest lekarstwo na katar.

- W takim razie, chyba nie działa – osądził jeden z gości.

- Będziemy więc rozmawiać o tabace? – zapytał wędrowiec.

W tym momencie coś wielkiego i zdecydowanie ciężkiego ugodziło go od strony pleców, by wraz z nim rozbić się o blat stołu i, przycisnąwszy do niego biednego, wstrząśniętego przybysza, rzec:

- Wiesz, przysięcham, zapłace za wszysko, wiesz…

- Dobrze, już dobrze! – powiedział gospodarz, podnosząc ze stołu wczorajszego jegomościa i uwalniając wędrowca z tej śmiertelnej pułapki. – Idź spać, Willy…

- Ale naprawdę zapłacę… - obiecywał opój – Daj mi jeno szansę…

- Wierzę, wierzę! – krzyczał karczmarz, wyprowadzając go z izby.

Wszyscy prócz nowo przybyłego wędrowca zachowywali się tak, jak gdyby nic się właściwie nie stało. Z pewnością jednak zauważyli całe zdarzenie, ba! Nawet je poczuli, gdyż większość z nich musiała się teraz ocierać z trunków rozlanych przez człowieka, który obiecywał za coś zapłacić.

Wrócił karczmarz, klnąc soczyście pod nosem.

- Coście tacy przerażeni? Stało się co? – zapytał.

- Nie, skądże – odparł wędrowiec, poprawiając siwiznę.

- No więc? Skąd was wiatry przygnały?

Wszyscy wlepili w niego uważne spojrzenia.

- Ze wschodu – rzekł wędrowiec, nadal nieco rozjuszony.

- A gdzie się udajecie?

- Na zachód.

- No, to już mamy jakieś konkrety – odezwał się jeden z krasnoludów, wywołując powszechny śmiech.

- Zapewne słyszeliście o obozach nomadów na południowy wschód stąd – mówił wędrowiec – Pośród wielobarwnych, jesiennych drzew Aragaru.

- A tak, słyszałem! – zawołał jeden z gości. – To tam wykopano kamienne piersi wielkości domu!

- Kamienne popiersie – sprostował przybysz – Reszta się zgadza. Cośmy się namęczyli, żeby to cholerstwo znaleźć! Posąg przedstawiał jednego z bożków tamtejszych plemion i dla nomadów był istną świętością.

- Jesteś więc historykiem? – rozległo się pytanie.

- Archeologiem.

- No, mówże dalej, mości arcyteologu! – ponaglił go karczmarz.

- Pracuję dla Gildii Archeologów z Fvaenworn, zwanego Miastem Pary. Wiecie, gdzie leży to miasto – kiwnięcie głowami – I wiecie zapewne, że to wspaniała instytucja – wzruszenie ramionami – Tak więc wysłano mnie do Miasta Pary, bym dostarczył tam owo wspomniane już popiersie.

Wszyscy zamilkli w osłupieniu. Gdy przeminęło pierwsze wstrząśnięcie, głowy wszystkich jęły obracać się we wszystkich możliwych kierunkach; niektórzy zaglądali nawet pod stół albo zerkali na kieszenie płaszcza przybysza, jak gdyby spodziewali się, że w jakiś misterny sposób ukrył tam owo niemałe znalezisko.

- Więc… gdzie je masz, przyjacielu? – zapytał karczmarz.

Wędrowiec uśmiechnął się, włożył rękę za pazuchę i ustawił na stole niewielki kamień w kształcie ludzkiego (lub raczej: humanoidalnego) popiersia.

- Jakby mały ten dom – odezwał się jeden z krasnoludów – Nawet myśmy by się w takim nie pomieścili.

- Dom – wędrowiec ponownie wykonał swój charakterystyczny gest, prostując palec wskazujący lewej dłoni i przybierając wszechwiedzącą minę – Lub raczej: „duom”, w języku niektórym plemion stepowych oznacza szyszkę. Niech was jednak nie zwiedzie niewielki rozmiar tego cudeńka – uniósł figurkę w górę – Gdyż tak nieduży przedmiot zajął najważniejsze miejsca w sercach Jesiennych Plemion… I nie tylko. To wielka gratka dla ludzi, którzy wiedzą, co z tą gratką począć. Na szczęście udało mi się dotrzeć z nim aż tutaj, ale to jeszcze nie koniec podróży.

- A powiedzcie no – zagaił jeden z gości – Czy to prawda, że Aragarianie jedzą zmarłych?

- Nie – odparł spokojnie wędrowiec.

Człowiek, który zadał to frasujące go od dłuższego czasu pytanie, najwyraźniej nie był do końca zadowolony odpowiedzią uzyskaną od przybysza. Tak to już jest, że przy kominku, w ciepłej izbie i doborowym towarzystwie gustujemy w przerażających opowieściach, lecz w wypadku spotkania z przedstawicielem Jesiennych Plemion zdecydowanie ucieszylibyśmy się z takiej odpowiedzi.

- Nie jedzą zmarłych – powtórzył przybysz – Jedzą żywych.

Reakcją na owe osobliwe stwierdzenie było bardziej zdziwienie, niż przerażenie, i spowodowane raczej kwestiami natury kulinarnej niż moralnej.

- Jak to: żywych? – karczmarz, który gotował już nie jedną potrawę, zmarszczył brwi – To tak można?

Wędrowiec podwinął rękawy i podjął:

- Nomadowie ze Wschodu żyją na terenach targanych najróżniejszymi egzotycznymi dziwadłami, chorobami i pasożytami. Nie bez powodu lasy Aragaru nigdy nie kwitną, a złociste liście drzew nigdy nie opadają. Od niepamiętnych już lat tamtejsze plemiona dziesiątkuje tajemnicza choroba, z którą umieli sobie poradzić jedynie najdziksi tubylcy; dlatego też cywilizacja zachodnia tam nie sięga. Piękna jest to kraina, pełna osobliwych uroków i zapierających dech w piersiach widoków, lecz płaci za to straszliwą cenę. Jest niegościnna; śmierć czai się na każdym kroku, pośród poskręcanych, porośniętych mchem pni królewskich drzew o rozłożystych koronach, pośród opadających na ziemię połyskliwych lian, pośród niezliczonych polan przecinanych srebrnymi wstęgami wartkich strumyków – ten dość poetycki (jak na tawerniane standardy) akcent wywołał powszechną zadumę – Nie znajdziesz tam jednak pitnej wody, zwierzęta wyginęły a ptactwo odleciało.

- Miałem kiedyś kuzyna – przerwał mu jakiś krasnolud – Który wyruszył na Wschód w poszukiwaniu złóż.

- I co? – zapytano go chórem.

- Nie wiem, nie wrócił – wzruszył ramionami krasnolud.

- Owa kraina jak gdyby zatrzymała się w rozwoju – kontynuował przybysz – I trwa tak, niepomna na zewnętrzny świat, na pory roku, na upływ czasu. A wszystko to przez coś, co tubylcy nazywają klątwą, a my chorobą. W tłumaczeniu na naszą mowę można to nazwać „żyjącą śmiercią”. Ten zabawny oksymoron doskonale opisuje stan, w jakim znalazła się owa kraina i ludy ją zamieszkujące.

Skorzystał z chwili, gdy większość gości próbowała przeliterować termin językowy, którego użył przed chwilą, i przeznaczył ją na kolejnego niucha tabaki.

Po chwili mówił dalej:

- Początkowo plemiona Aragaru ulegały „klątwie”, nie mogąc sobie z nią poradzić i szukając pociechy w modłach do tamtejszych bóstw. Lasy zamierały, lecz nie umierały, nie starzały się ani nie słabły, a jedynie stały się coraz mniej podatne na upływ czasu. Nie dawało to jednak warunków do życia. Zerwane owoce nie odrastały, ścięte zioła nie pojawiały się już w leśnym runie. Ubywało dziczyzny, ubywało wszystek pożywienia, a woda stawała się mętna i niezdatna do użytku. Co więcej, choroba dotknęła również ludzi.

- Słyszałem o podobnych przypadkach – odezwał się karczmarz – Na północ stąd, tuż przy szlaku wiodącego do wąwozu Wallandin, przycupnęła kiedyś wioska, w której nieprzerwanie trwała zima. Choć nie spadały tam śniegi, to jednak drzewa przestały owocować, krzewy kwitnąć, pola zbóż zamarzały, podobnie jak i wszelkie wody. Ale nie to było najgorsze! – zawołał, uderzając dłonią o blat stołu – Ponoć mieszkańcy starzeli się, ale nie umierali; dzieci przekwitały, ale nie dojrzewały! Na własne oczy widziałem podlotka ze zmarszczkami większymi niż u mojej kobiety! Podobno wszyscy pomarli z głodu – dodał z przekąsem.

- Właśnie! – klasnął w dłonie wędrowiec – W tym właśnie sęk. Stwierdzono kilka przypadków nawet w Fvaenworn, przypadków, które zawsze były śmiertelne. Co za ironia! Choroba, która nie pozwala człowiekowi umrzeć, a jednocześnie jest powodem jego śmierci.

Jeden z krasnoludów, wyglądający na wyjątkowego gbura nawet pośród swych towarzyszy, przerwał mu:

- Zara, zara! Nie wiem, czy żem dobrze zrozumiał, ale wy mówita, że oni… są nieśmiertelni?

- Nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób – rzekł przybysz, podkręcając sobie wąs – Ale w pewnym sensie, tak. Mogą wprawdzie zginąć od miecza czy innej choroby, a nawet są na to bardziej podatni, mogą też pomrzeć z głodu, ale nie słyszałem jeszcze o przypadku, w którym chory zmarłby śmiercią naturalną.

- Też mi choroba! – zawołał krasnolud – Toż to istny dar!

- Nie nazwałbym tego darem – odparł przybysz – A już z pewnością nie nazywają tego darem ludzie, którym przyszło się z tym borykać. Chroniąc rośliny przed niszczącym wpływem czasu, choroba ta inaczej oddziałuje na ludzi i zwierzęta. Nie ma żadnego „daru” w przekleństwie, które zmienia żywego człowieka w chodzące zwłoki, które pozwala duszy żyć setki lat w martwym od dawna ciele. Starych ludzi prędzej czy później ogarnia demencja; nie inaczej jest z chorymi, choć w ich przypadku postępuje to znacznie szybciej i na większą skalę.

Ktoś zawołał na karczmarza, składając na głos nowe zamówienie, którego ten nigdy nie słuchał – wszystkie bowiem brzmiały tak samo. Cóż innego mogliby zamawiać goście, jeśli nie trunków i strawy? Gdy gospodarz wrócił i usadowił się na swoim miejscu, wędrowiec kontynuował:

- Aragarianie jako pierwsi poradzili sobie z tajemniczą chorobą. Jak już mówiłem – niuch tabaki – Nie jedzą zmarłych, tylko żywych. Żywych, i to w dodatku chorych. Poza względami kulinarnymi, takimi jak fakt, że mięso „żywych trupów” jest lepsze od mięsa zdrowego człowieka, chodzi również o względy, by tak rzec, religijne.

- Ale, ale! – jeden z gości klasnął w dłonie – Co mają z tym wspólnego kamienne piersi?

- Zaraz do tego dojdziemy – uspokoił go wędrowiec – Plemiona Aragaru wierzą, że jest to coś w rodzaju kary, jaką sprowadzili na nich bogowie. Trudną rzeczą byłoby przyswojenie wam, moi drodzy, zasad ichniej wiary, która nakazuje człowiekowi pożywanie się ciałem drugiego człowieka. W każdym jednak razie, pożerają oni swych chorych towarzyszy żywcem. Ten barbarzyński akt pogaństwa, choć nie ma nic wspólnego z rytuałem odczyniającym klątwę, chroni ich przed nią. Aragarianie, którzy żywią się mięsem chorych, sami się na tę chorobę uodparniają!

- Nadal nie widzę związku z tymi cyckami – stwierdził ponuro gość, unosząc niewielkie popiersie na bezkształtnej dłoni.

Opowiadający zamrugał kilkakrotnie, świdrując spojrzeniem owego jegomościa, jak gdyby chciał wyczytać coś z jego nadzwyczajnie prostackiego oblicza, lecz po chwili poddał się, uderzył dłońmi o blat stołu i uniósłszy nieco głos, podjął:

- Zaprawdę wymagający trafili mi się słuchacze, pragnący zakosztować opowieści o dupach, cyckach i piwie, by przy ich słuchaniu raczyć się tym samym: kobietami i alkoholem. Możecie mi wierzyć, nigdzie nie spotkałem takich standardów! A zwiedziłem wiele gospód i przybytków, ucztowałem na wielu dworach i byłem gościem wielu dostojników.

Goście zezowali na niego przez chwilę, po czym wybuchli gromkim śmiechem, który zdawał się trząść całą tawerną od fundamentów po sufit. Śmiech ów niósł ze sobą jakąś nieznaną przybyszowi siłę, zarażał niczym wirus lub idea. Tawerniany gwar zdawał się być osobnym bytem, duchem zdolnym do zawładnięcia danym gościem w danej chwili, by potem się rozszerzyć, rozłożyć na pozostałych (najczęściej na sąsiadujących miejscach) i niebawem ogarnąć całą izbę, aż wreszcie śmiał się każdy, nie wiedząc z czego i nie wiedząc dlaczego, a wraz ze śmiechem przychodził dobry nastrój, a wraz z dobrym nastrojem uciekały wszelkie problemy.

Nie dziwne więc, że zaatakowany skrzyżowanym ogniem śmiechu przybysz również nim wybuchł, choć doskonale wiedział, że to on jest obiektem drwiny.

- Patrzcie go – burknął jeden krasnolud przez łzy – Arystokracja pcha się na salony! Niezadowolony ze słuchaczy! Wybredny! Jak świat szeroki, wydawało mi się, że to opowiadacz ma zabawić gości, a nie goście spełnić oczekiwania opowiadacza. Ale mam trochę w czubie, może bredzę…

- W istocie, macie rację, panie opowiadaczu – odezwał się karczmarz, dolewając mu piwa – Trzeba jednak zauważyć, że jeśli… - mężczyzna pstryknął kilkakrotnie palcami, szukając odpowiednich słów – Że jeśli w opowieści nie ma dupy, to opowieść jest do dupy!

Tym razem rozbawił nawet przybysza, choć z pewnością pomogła w tym spora ilość piwa i kilka niuchów tabaki, a przede wszystkim wspomniany tawerniany duch, który być może miał jeszcze większą siłę niż cały alkohol składowany w magazynie.

- Gdzie ja trafiłem, gdzie ja trafiłem… - mamrotał przybysz pomiędzy kolejnymi atakami gromkiego, rubasznego wręcz śmiechu.

- Obra, obra! Powiam, obra! – wykrzyczał jeden z gości, machając krótkimi rękoma i przerywając panujący w izbie zgiełk – Kontynuuj pan, panie opowiaczu!

- A temu co? – zapytał tylko przybysz, nie kwapiąc się do spełnienia prośby jegomościa. – Czemu tak dziwnie mówi?

- Cholera wie – stwierdził karczmarz rzeczowym tonem – Tutaj same oryginały, ten na przykład ma problem z wymową „d”. E, panie Piaskun! Na czym pan siedzisz?

- Na upie! – odparł automatycznie człowiek nazwany Piaskunem, po czym sam dołączył do szerokiego grona po raz setny wyśmiewającego jego wadę wymowy.

- Ale ma rację – rzekł karczmarz po epickiej serii beknięć i chrząknięć – Kontynuuj pan, bośmy zboczyli z tematu – I zaczął prostować kolejne palce prawej dłoni, poczynając od kciuka – Wracasz pan z dalekiego wschodu, z niegościnnych, lesistych stepów Aragaru, gdzie panuje wieczna jesień…

- Właściwie, to stepy z definicji są bezdrzewnymi równinami… - odezwał się jakiś piskliwy głosik należący do wyjątkowo niskiego okularnika z bujną brodą, który zaraz po tym został uciszony i dosłownie wciśnięty pod stół przez parę gości, dla których było to właściwie odruchem. Pozostali nie zwrócili na to najmniejszej uwagi.

- …wieczna jesień, gdzie drzewa mienią się kolorami tęczy pośród bujnych traw, i tak dalej… Wieziecie ze sobą kamienne piersi wielkości szyszki, twierdząc, że to jakiś ichni artefakt i że wielkogłowi z Fvaenworn muszą to zbadać. I dziwicie się, żeśmy niezadowoleni. Też mi opowieść! Ja się pytam, gdzie są kobiety? Gdzie mrożące krew w żyłach potwory? Gdzie bohaterowie pozbywający się tych drugich i korzystający z wdzięczności tych pierwszych?

Towarzystwo zakrzyknęło chórem, niektórzy uderzyli kuflami o blat stołu, inni tylko kiwnęli głowami.

- Dobrze więc, skondensuję zatem swą opowieść…

- Opowieść nie mleko… – odezwał się piskliwy głosik spod stołu, zaraz stłumiony kilkoma kopniakami.

- Idźmy dalej – rzekł przybysz, pociągnąwszy zaraz potężnie z kufla i kwitując to donośnym beknięciem – Na czym ja to… Ach, tak. Klątwa. Widzicie, Aragarianie nie należą do ludzi… najbystrzejszych… - mówiąc te słowa powiódł wzrokiem po gościach karczmy, wlepiających w niego mętne spojrzenia – Gdyby należeli, nie jedliby zmarłych, to jasne. To barbarzyńcy, dzikusy i odszczepieńcy, ludzie prości, okrutni i podli. Wystarczy sobie wyobrazić najgorszego oprycha z miast Zachodu, szczerbatego, zionącego alkoholem i gnojówką półgłówka pozbawionego piątej klepki, i pomnożyć go dziesięciokroć, a i tak otrzymamy aragariańskie dziecko lub kobietę, która jest nikłym odbiciem ichnich mężczyzn. Porozumiewają się gardłowym, paskudnym językiem niewiele bardziej rozwiniętym od trollowych chrząknięć, nie potrafią pisać ani czytać, nie opowiadają sobie historii, nie znają sztuki ani kultury, nie dbają o wygląd, słowem: dzikusy, nieokrzesane dzikusy, pośród których nikt nie chciałby się znaleźć – dopił piwa z kufla i odstawił go z brzękiem na stół – I tak się składa, że ja się znalazłem.

Po krótkiej przerwie, którą mówca ofiarował słuchaczom zapewne po to, by przetrawili opowiedzianą jak dotąd część historii, przybysz kontynuował:

- Mało tego! Znalazłem się tam wyłącznie z własnej woli i siedzę teraz przed wami jako jeden z niewielu, który widział owych barbarzyńców i pozostał przy życiu. Klątwa, czy też choroba, zwał jak zwał, nie mogła umknąć nawet ich oczom. Nie wiem, co sobie ubzdurali i do jakiego chorego wniosku doszli, mogę jedynie zgadywać, że uznali to za karę od jakiegoś plemiennego bóstwa, prawdopodobnie za niespełnienie wymogów, jak na przykład wypełnianie krwawych rytuałów, barbarzyńskich obrzędów naznaczonych kanibalizmem i tak dalej. Szczerze mówiąc, nawet mnie, jako wnikliwego badacza i zasłużonego historyka niezbyt interesują ich wierzenia. Zwiedziłem pół świata, wędrowałem z krasnoludami, obcowałem z trollami, lecz nigdzie dotąd nie spotkałem się z ludem tak prymitywnym i zacofanym. – przetarł usta, dał znak na dziewczynę nazwaną Mia, spoglądając z wyrzutem na pusty kufel, po czym mówił dalej – Innymi słowy, w dupie mam, w co wierzą. Ale uznałem to za okazję.

- Okazję – powtórzono chórem.

- Okazję – pokiwał głową przybysz. – Widzicie, Aragarianie, oni… Oni wcale nie wiedzieli, że w swojej głupocie wybrali dobre rozwiązanie. Zostali zaatakowani przez chorobę, którą uznali za karę boską; uznali, że ich bożek łaknie krwi i postanowili mu jej dostarczyć, a w tym czasie przez jesienne równiny przechodziło sporo zbłąkanych podróżnych i poszukiwaczy przygód, o wiele więcej niż zazwyczaj, ale może to być zbieg okoliczności. Zazwyczaj raz czy dwa na miesiąc ktoś ginął tam bez śladu, by potem znaleźć się pośród kręgu kamieni, tonąc we własnej krwi i wsłuchując się w dzikie okrzyki tańczących wokół niego dzikusów. Im więcej zaś owych dzikusów umierało od choroby, tym więcej żywych dzikusów pożerało ciała martwych dzikusów, najprościej to ujmując. Żywe dzikusy, po pożarciu martwych dzikusów, uodporniały się na chorobę będącą powodem śmierci… dzikusów.

Po otrzymaniu kolejnego, pełnego kufla wybornego piwa przybysz niemal natychmiast opróżnił połowę i kontynuował z uśmiechem. Warto nadmienić, że od kilku chwil jego słuchacze praktycznie się nie poruszyli.

- Tak, że tego… Co to ja… Ach, tak. I w ten sposób, moi drodzy, dzikusy ratowały samych siebie przed chorobą, sądząc, że ratują się przed klątwą. Można by tutaj zakończyć epilogiem w stylu „i wszyscy żyli długo i szczęśliwie”, nie mogę tego jednak uczynić, bowiem w tym właśnie momencie do opowieści wkraczam ja. – i uderzył się w pierś otwartą dłonią – Ja, Rodrick Fillthorn, archeolog z Fvaenworn zwanego Miastem Pary.

W tym momencie wysunął się ku niemu gąszcz wyciągniętych dłoni, a izbę wypełnił zgiełk przekrzykujących się nawzajem gości. Nieco wystraszony przybysz ściskał czym prędzej kolejne dłonie, nie wiedząc, do kogo należą i jakie imię nosi ich właściciel, bowiem nie sposób było wyłapać żadnego z owego huku, w jakie wszystkie się zlały, kiedy je wypowiadano.

- Miło mi, miło mi… Tak. Udałem się na wschód jako przywódca eskapady archeologów i badaczy, mieliśmy zapewnioną ochronę i obrany cel: obozowisko Aragarian na skraju jesiennych równin. Powiedziano nam, że koczują tam najbardziej przyjazne obcym plemiona, i były to dobre informacje, albowiem po dotarciu na miejsce nie zostaliśmy zamordowani ani zjedzeni żywcem i uznaliśmy to za dobry znak. Chcieliśmy ich zbadać, przebadać i obadać we wszelkim tych słów znaczeniu. Najgłębiej i najszerzej, jak tylko by nam pozwolili. Dla mnie zaś, powtarzam, była to głównie okazja.

- Ale, ale – jeden z gości uniósł dłoń – Okazja do czego?

- No, z czegoś trzeba żyć… - odparł zdawkowo Rodrick Fillthorn.

Goście jeden po drugim unieśli ciężko brwi.

- Widzicie – mówiący wyciągnął dłonie i jął żywo gestykulować, ubarwiając swoją opowieść o wersję dla niesłyszących – Aragarianie to prości ludzie, a choroba postępuje powoli i zabija zazwyczaj dopiero w sile wieku. Nie zdziwiłbym się więc, gdyby wcale nie spostrzegli poprawy, zwłaszcza, gdyby temu faktowi trochę… dopomóc.

Karczmarz podrapał się po zmarszczonym czole, jak gdyby chciał rozruszać szare komórki do intensywniejszej pracy. Wreszcie powiedział:

- Dalej nic nie kapuję.

Wtedy mówiący oparł łokcie o blat stołu, wyciągając ręce w stronę karczmarza i na powrót zaczął gestykulować, znacznie wolniej i znacznie dokładniej, uznawszy zapewnie, że trafił mu się wyjątkowo trudny słuchacz.

- Wierzą w tego bożka – skinął głową na figurkę trzymaną przez krasnoluda – W jego siłę i moc sprawczą. Gdyby więc uznali, że poszerzenie swych kanibalistycznych praktyk nie przyniosło pożądanego skutku, wtedy…

Mówca rozłożył ręce, uśmiechając się znacząco w stronę oberżysty, ten zaś na pewną chwilę uniósł głowę w geście „ach, no tak!”, zaraz jednak nią potrząsnął i odparł:

- Dalej ni cholery…

- Tak się przypadkiem złożyło, że rytuały, pożeranie zmarłych i ludobójstwo w niczym nie pomogły Aragarianom, a przynajmniej tak im się z początku zdawało. Ludzie chorzy nadal umierali, gdyż było dla nich za późno, zdrowi zaś uodporniali się, lecz nie było to widoczne na pierwszy rzut oka. Słowem: poprawa była niewidoczna, a dla tak prostego ludu niewidoczne oznacza nieistniejące. I wtedy odnaleziono figurkę.

Rodrick Fillthorn odebrał, nie bez problemów, bożka z dłoni krasnoluda i uniósł go ku górze.

- W obozie pojawił się pewien szarlatan, podstępny oszust, który ofiarował figurkę ichniemu wodzowi, Aeweatachowi Jakiemuśtam, twierdząc, że miał wizję, w której pradawni bogowie rozkazali mu składać figurce pokłony i tak dalej. Wódz z początku nie dawał wiary oszustowi, zwłaszcza, że niezbyt dobrze się porozumieli, używając do tego głównie gestów. Potem jednak uległ, złożył bożka na świętym miejscu, by oddawać mu pokłony, brodząc kolanami w kałużach krwi. Oszust zaś rzekł wtedy, że jeśli ma to w czymś pomóc, pokój należy dać krwawym rytuałom, bluźnierczym praktykom, morderstwom i tym podobnym. Aragarianie składali pokłony małej, brudnej, koślawej figurce wierząc, że odczyniają w ten sposób zły urok, i co się okazuje? Klątwa ustępuje!

Mówca oparł się wygodnie, upił kilka łyków z kufla i obdarzył gości szerokim, zaprawionym sporą dawką chmielu uśmiechem.

- Oszust, powiadacie – podsumował karczmarz, również się odchylając i również się uśmiechając, a tym razem był to uśmiech zrozumienia – Szarlatan. Ciekawe. I co dalej?

- Klątwa ustąpiła, co było oczywiście naturalną koleją rzeczy, tylko opóźnioną. Z bożkiem czy bez bożka, Aragarianie uzdrawiali się sami na tyle powoli, by mógł na tym skorzystać ktoś od nich bystrzejszy. Oszust zyskał sobie wielką wdzięczność wśród jesiennych plemion, obwoływano go tytułem „cheon”, co oznacza „widzącego”. Wódz uśmiechał się do niego, pozwalał mu ucztować u swego boku, a gdy nadszedł czas, pozwolił odjechać z resztą karawany. Oczywiście badania również się powiodły: w ramach wdzięczności Aragarianie udostępnili nam całą swoją wiedzę, pozwolili obejrzeć swoje domostwa od wewnątrz, a nawet sporządzić im kilka portretów, które jednak potem spalono, bo ich oglądanie powodowało koszmary – tu mówiący zatrzymał się na krótką chwilę – Potem jednak nastąpiły pewne… komplikacje. Oszust został bowiem zdemaskowany. W jaki sposób, zapytacie? Widzicie, jak wszystkie podobne im plemiona barbarzyńskie, także Aragarianie korzystają z usług szarlatanów, którzy noszą różne imiona: od szamana, przez wiedźmę, na proroku skończywszy, łączy ich jednak wiele wspólnych cech, takich jak paskudny wygląd, imponujący wiek, brak zębów i ogólne dziwactwo. Można więc powiedzieć, że naszego oszusta zdemaskował kolejny oszust, bo osobiście nie wierzę, żeby jakaś stara baba miewała prorocze wizje bez kropelki alkoholu, a trzeba napomknąć, że jesienne plemiona nie znają tego specyfiku…

- Zaiste, biedni ludzie… - westchnął jeden z krasnoludów.

- Zresztą – kontynuował przybysz po otarciu sumiastego wąsiska – Nawet pomijając tą jędzę, która wychlapała wodzowi naszą intrygę, i tak nie przetrwałaby ona dłuższego czasu. Zaczęliśmy się pakować tuż po tym, jak ofiarowałem… jak oszust ofiarował Aewetachowi tę przeklętą figurkę. Mówię wam, w życiu tak szybko nie biegłem… Świszczące koło uszu strzały są bardzo dobrą motywacją do wysiłku fizycznego. Niestety, dosięgły one kilku z nas. Będziemy opiewali dusze zmarłych na polu chwały na sto lat do przodu, będziemy wychwalać ich imiona w komnatach Gildii Archeologów w Fvaenworn, jakiś pomnik też się znajdzie. Misja została jednak spe-ee-ełniona – Rodrick Fillthorn nie mógł powstrzymać potężnego beknięcia – Zebraliśmy wiele przydatnych materiałów, które trzeba teraz zanieść do Miasta Pary.

- A ten oszust – zapytał karczmarz – Co się z nim stało?

- A któż to może wiedzieć? – odparł przybysz z niewinnym uśmiechem – Oszust nie oszust, przysłużył się nauce jak nigdy dotąd. „Dla dobra nauki!”, jak mawiał mój dziad podczas testowania nowej aparatury do produkcji bimbru.

Zapadło milczenie, podczas którego dało się słyszeć odgłosy nocy napierające na tawernę od zewnątrz, oraz odgłosy zmęczonych gości rozpierające ją od wewnątrz. Zgromadzenie wokół „mównicy” Rodricka Fillthorna wlepiali senne spojrzenia w blat stołu, dopijali trunki z kufli albo kołysali się nieznacznie w obie strony.

- Historyk ignorant – odezwał się w końcu karczmarz – Zaiste, jesteś pan jednym z najbardziej fascynujących gości, jakich dotąd miewałem. Opowiedzieliście interesującą opowieść, mimo, że nie było w niej cycków, potworów czy rycerskich mistrzów miecza.

- A ja mam pytanie, ot co – burknął krasnolud – Skąd żeś pan wytrzasnął tę figurkę? Bo przypuszczam, że to nie jest ich prawdziwy bożek?

- Skądże znowu – odparł przybysz – Znalazłem ją w jednym wychodku.

- Mogem se ją zatrzymać?

- A bierz pan!

 

Choć opowieść dobiegła końca, wcale nie oznacza to, że przedstawiona została w całości. Nie wiadomo także, jakie skutki mogą wywołać słowa wypowiedziane w odległej tawernie, w środku nocy, kiedy słuchaczami są mocno podchmieleni goście i zdawałoby się, że okoliczności są na tyle sprzyjające, by można było podzielić się z zupełnie obcymi osobami wieloma sekretami z przeszłości. Z każdej opowieści w Tawernie można by wyciągnąć wiele daleko idących wniosków i dowiedzieć się wielu interesujących rzeczy na temat opowiadającego. Zdawałoby się, że tylko na mówcę czyha zagrożenie i tylko on powinien się miarkować.

Tym razem jednak miało być odwrotnie: to słuchacze mieli pożałować, że poznali tę historię.

Rodrick Fillthorn opuścił tawernę wczesnym rankiem, kiedy większość gości jeszcze spała. Krasnoludowi, któremu oddał kamienne popiersie, powierzył również mieszek z zapłatą dla karczmarza i polecił go pozdrowić, wyjaśniając, że wzywają go pilne sprawy i musi czym prędzej udać się do wspomnianego Miasta Pary.

Karczmarz obudzony został przed południem, zwlekł się ciężko z łóżka i zsunął po schodach na dół, by zobaczyć owego krasnoluda, toczącego jakąś zażartą dysputę z jednym z pozostałych gości.

- Dał mnie, bo mnie lubi, ot co – mówił krasnolud – Ładnie żem poprosił to i mam, nie interesuj się.

- Tak po prostu? Rzeczywiście musi cię lubić, skoro ofiarował ci skamieniałe łajno ze sracza.

- Co się dzieje? – karczmarz znalazł się już przy nich.

- A nic, mości gospodarzu – krasnolud wręczył mu sakiewkę ze złotem – Z pozdrowieniami od mości Fillthorna. Został mnie figurkę i pojechał w siną dal.

- Wyjechał? Tak wcześnie?

- Ano – krasnolud wzruszył ramionami i na powrót wlepił przekrwione oczy w trzymaną w dłoni figurkę.

- Żeby tylko jakich kłopotów przez to nie było – odezwał się drugi z gości – Sam przecież mówił, że ucieka przed barbarzyńcami ze wschodu. To ustrojstwo sprowadzi na nas nieszczęście!

- Jeśli już, to na mnie, nie na was – odezwał się karczmarz, przeliczając monety – Was zapewne niebawem już tu nie będzie, a ja pozostanę z tą kupą gruzu na głowie.

- Dlaczego nie wyjedziecie? Widać, że wam się tu nie podoba.

- Ależ skąd – uśmiechnął się właściciel – Miejsce jest urocze, sam budynek solidny, dochody spore, gości mnóstwo. Mam pod dupskiem rzekę, piwniczkę z winem, najlepszą kucharkę na wschód od Miasta Pary i codzienną dawkę najlepszych w świecie opowieści. Tylko, że…

- No? – teraz również krasnolud podniósł głowę.

- Tylko, że najbliższa ludzka osada oddalona jest o tydzień drogi na zachód stąd, najbliższy rynek o dwa tygodnie drogi, a najbliższa siedziba władz miejskich o miesiąc drogi. A goście, cóż… Czasami mogą sprawić kłopoty. Znacznie bezpieczniej jest być oberżystą w wielkim mieście.

- Może i tak – burknął krasnolud – Ale czy w oberży miastowej usłyszelibyście opowieść o naukowcu oszuście, który zawędrował do najdzikszych plemion Wschodu, wcisnął im jakiś kit, został ich prorokiem, okradł ich z własnej wiedzy po czym, zdemaskowany, zwiał na Zachód?

- Otóż to – przyznał z uśmiechem karczmarz.

W tym momencie drzwi karczmy rozwarły się z hukiem i stanęła w nich osoba, której postać wywołała powszechne zaskoczenie.

Był to wysoki, postawny, dobrze zbudowany mężczyzna o długich, jasnych włosach, mieniących się w dziennym świetle czystą bielą. Takie same były jego oczy, niby dwa diamenty osadzone w podłużnej twarzy o iście królewskich rysach. Ubrany był w coś, co przed uśmierceniem z pewnością biegało pośród jesiennych równin, a przez plecy przewieszony miał ogromny, powykrzywiany łuk, wciśnięty w sajdak wraz ze strzałami.

Krasnolud z wrażenia upuścił figurkę, która dziwnym sposobem potoczyła się po drewnianej podłodze idealnie do stóp nieznajomego, ten zaś podniósł ją gestem powolnym i spokojnym.

- Nie m-mamy p-pieniędzy – wybąkał karczmarz nie do końca zgodnie z prawdą, chowając mieszek za pasem.

Nieznajomy uniósł wzrok i wykrzywił się nieco w grymasie, który zapewne oznaczał jedynie tyle, że kompletnie nie zrozumiał on słów karczmarza. Po chwili wpatrywania się w jego prostą twarz, przybysz wkroczył do izby, zbliżając się do gości, którzy teraz stali już przy samej ścianie, a jedynymi słyszalnymi odgłosami były przełknięcia śliny i zgrzytanie zębów.

Przybysz uniósł figurkę, podsuwając ją niemal pod sam nos oberżysty, by następnie spojrzeć na niego pytająco. Ostatecznie nie musiał nic mówić, całość przekazu była jasna i zrozumiała.

Karczmarz wyprostował prawą rękę w stronę zachodnią i powiedział:

- Tam.

Nieznajomy kiwnął głową, schował figurkę i szybkim krokiem skierował się do wyjścia, kiedy drogę przeciął mu zziajany jegomość, zapewne jeden z pomagierów karczmarza. Nie zwrócił on najmniejszej uwagi na przybysza, podbiegł natomiast do właściciela tawerny i wysapał:

- Konie… kradną! Kradną konie!

- Jakie konie? – zapytał karczmarz, nie patrząc w jego stronę. – Ach, konie… Co?!

Czym prędzej wybiegli z izby, kierując swój wzrok w stronę niewielkiego padoku, gdzie przejezdni zazwyczaj zostawiali swoje wierzchowce. Stał tam drugi z Aragarian, wyglądający niemal identycznie jak jego towarzysz, zdejmując właśnie siodło i juki z dorodnego, karego konia, i odrzucając je w błoto. Gdy pomagier ruszył ku niemu z wściekłą miną, zatrzymany został jednym spojrzeniem.

- Pa-panowie… - zaczął karczmarz – Pa-panowie, zostawcie, macie, we-weźcie to… - i podał pierwszemu z barbarzyńców mieszek otrzymany od Rodricka Fillthorna.

Aragarianin rozwiązał sakiewkę, obejrzał zawartość, po czym oddał ją karczmarzowi bez słowa i złożył palce do donośnego gwizdu. Zza rogu wygalonował kolejny wierzchowiec, już pozbawiony jakiegokolwiek obciążenia, i grzecznie poczłapał do gwizdającego, który teraz złożył mu dłoń na pysku i szeptał jakieś nikomu nieznane słowa.

- Chwilunia, panie! E! To mój koń! – krzyczał jeden z gości, nie śmiąc jednak wysunąć się naprzód po swoje.

Aragarianie nie zwrócili na niego uwagi, czym prędzej wdrapali się na wierzchowce, i, skinąwszy głową karczmarzowi, pognali na zachód szybciej od wiatru, a gościom pozostało jedynie obserwować, jak odjeżdżają z ich dobytkiem.

Następne częściTawerna cz. 2 Tawerna cz. 3

Średnia ocena: 4.6  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (14)

  • alfonsyna 19.09.2015
    Jak dla mnie zaczyna się świetnie, z pewnością będę śledzić :)
  • Slugalegionu 19.09.2015
    Dobre, lubię ten styl: )
  • Numizmat 21.09.2015
    Uff... Bardzo ciekawie się zapowiada. Niestety nie przebrnąłem przez całość, ale jutro dokończę :)
  • Numizmat 21.09.2015
    Musze powiedzieć, że imponuje mi Twoja dbałość o szczegóły. Historia jest dopracowana i dopięta na ostatni guzik, a cały świat przedstawiony bardzo realistycznie. Na początku opis samej tawerny i jej umiejscowienia wydał mi się trochę przydługi, ale jego obszerność stanowczo nadrabiasz fabułą i klimatem.

    Znalazłem parę błędów.
    "Oni w cale nie wiedzieli" wcale

    "tańczących wokół niego dzikusów. Im więcej zaś owych dzikusów umierało od choroby, tym więcej żywych dzikusów pożerało ciała martwych dzikusów, najprościej to ujmując. Żywe dzikusy, po pożarciu martwych dzikusów, uodporniały się na chorobę będącą powodem śmierci… dzikusów." Dużo, dużo powtórzeń. Mówię o tym, choć podejrzewam, że zrobiłeś to celowo, gdyż wynika to ze sposobu opowieści wędrowca. Brzmi to jednak nieco kuriozalnie.

    "dzikusy ratowali samych siebie przed chorobą, sądząc, że ratują się przed klątwą" dzikusy ratowały.

    "jesiennych równin" Jest to jakaś nazwa własna? Może powinno być z wielkich liter.

    "Nie zdziwiłbym się więc, gdyby w cale nie spostrzegli poprawy, zwłaszcza, gdyby temu faktowi " 'wcale' i powtórzenie 'gdyby' No ale bohater jest pijany, a ja się czepiam.

    "Wieżą w tego bożka" wierzą.

    "Choć opowieść dobiegła końca, w cale nie oznacza to, " Myślę, że wiesz, o co mi chodzi.
  • Nie obyło się bez literówek jak widzę, już poprawiam, dzięki.
  • Jesienne równiny nie są nazwą własną. To nazwa istniejącego w tym uniwersum ekosystemu, a nie nazwa konkretnego miejsca. Tak jak u nas "stepy" - trawiaste równiny kojarzone głównie z Ukrainą czy Mongolią, ale piszemy to z małej litery, bo to ogólna nazwa krajobrazu, natomiast "Stepy Akermańskie" (i nie chodzi tu o utwór Mickiewicza) już z dużej, bo to nazwa własna. Jesienne równiny to potoczna nazwa równin, których roślinność jest bardzo kolorowa i przywodzi na myśl las jesienią.
  • Numizmat 21.09.2015
    Czaję :)
  • zaciekawiony 21.09.2015
    Uch... szczegóły, szczególiki... Za dużo tego próbujesz upchać w fabule, w dodatku próbujesz opisywać potoczyście ale momentami wychodzi z tego nadmiarowy słowotok.

    "Zbudowano ją na skrzyżowaniu dwóch traktów, przecinających się w idealny znak krzyża. Owo unikalne i jedyne w swoim rodzaju umiejscowienie" - czyli jak rozumiem starano się aby wszystkie inne szlaki przecinały się w jakiś inny sposób, skoro zwykłe proste skrzyżowanie jest "unikalnym miejscem"?

    "zapewniało gościom możliwość obserwacji niemal wszystkich zjawisk przyrody, jakie oferuje nam natura: wychodząc na taras, dobudowany od strony północnej, przyglądać się mogli ośnieżonym szczytom, które muskały delikatnie chmury, łaskocząc je od spodu i wywołując tym samym różnorakie opady; wychodząc bocznymi drzwiami, stawali twarzami ku wschodowi – a więc ku najbardziej niegościnnej stronie świata – i podziwiali niewysokie wzgórza, przechodzące w równiny, które na horyzoncie kończyły się dolinami i wąwozami, a wszystko to upstrzone było niegęstymi lasami, wśród których trwała wieczna jesień – były to złociste równiny Aragaru, zamieszkane przez dzikich nomadów i zazwyczaj nie odwiedzane przez podróżnych."
    - dłuższego zdania napisać się nie dało?

    Nie bardzo rozumiem w jaki sposób stanie tawerny przy skrzyżowaniu ma powodować że widoki są tam jakieś nadzwyczajne.

    "Na Zachód zaś spoglądały największe okiennice w całym budynku, przez które przejezdni przyglądać się mogli temu, co nieuchronnie z tym kierunkiem jest związane" - kornikom w desce. Bo okiennica jest nieprzezroczysta i zamyka się nią okno na noc. Patrząc "przez okiennice" nic się nie widziało.

    "mury ponurych zamczysk, które miały tę osobliwą właściwość, iż zbudowane zostały na wzniesieniach" - albowiem w tym świecie twierdze budowano w głębokich dołach. Twierdza na wysokiej skale była ewenenentem. Nie to co u nas...

    "oszklonymi oknami" - aha, czyli były sobie okna, z ramą i wstawionym jakimś szkłem, i całe to okno zostało jeszcze okryte dodatkowym szkłem?

    Jak będę miał więcej czasu to rozparceluję cały rozdział.
  • Po pierwsze w okolicy tawerny nie stał żaden przybytek, a jeśli już, to nie przy skrzyżowaniu dwóch głównych traktów. Umiejscowienie jest niezwykłe, dlaczego? Wydaje mi się, że już to opisałem. Opisałem, co widać z okien, co otacza tawernę od każdej strony i dlaczego jest tam tak niezwykle, i powtarzać tego nie będę. Umiejscowienie tawerny przy skrzyżowaniu nie ma spowodować, że jest tam niezwykle. Po prostu miejsce to jest niezwykłe z wielu powodów, które, powtarzam, omówiłem. Jeżeli zrozumiano to inaczej to przepraszam.
    Co do długości jednego zdania - nawet nie będę tego komentował.
    Z tymi zamkami i wzniesieniami... Może faktycznie źle to ująłem, chodzi o to że mury zamku stoją na wziesieniu i przesłaniają w ten sposób widnokręg, w skutek czego na horyzoncie widac zamki i nic poza nimi, i to jest osobliwe. Poza tym, powtarzam, proszę nie wychodzić z argumentami ze świata realnego, bo oczywiście uniwersum jest na nim wzorowane, ale czy to oznacza, że nie może być zamków w dolinie? Głupie, ale czemu nie?
    Dla mnie okno to otwór w murze, który może być oszklony lub nie, mieć jedną lub dwie pary okiennic (np. szklane i drewniane). Za bardzo próbujesz to wszystko podpiąć pod jakieś średniowiecze, i udowadniasz mi, że "wtedy" budowano inaczej, co mnie raczej nie interesuje.
    Czepianie się takich pierdółek jest irytujące, stąd moja odpowiedź.
  • adi998 21.09.2015
    czepiac to sie kazdy potrafi, i to z takim jadem :) ale dodac samemu jakis tekst i nastawi na krytyke nie ma komu
  • zaciekawiony 22.09.2015
    *Sebastian

    To twoją rolą jako autora powinno być takie opisanie świata, aby czytelnik wiedział co takiego opisujesz i jaki to jest świat. Jeśli przy każdywm wątpliwym punkcie będzie się okazywało, że no akurat tutaj u ciebie w tym świecie coś jest inaczej, tylko zapomniałeś wspomnieć że jest inaczej, to będzie wychodziło na to, że jesteś niedokładny.

    Opis dlaczego tawerna jest niezwykle położona pojawił się w twoim wstępie przed opowiadaniem (choć jest mglisty). Natomiast w samym opowiadaniu nic nie tłumaczy co kurcze jest takiego dziwnego w tym, że tawerna stoi przy skrzyżowaniu, między górami a miastem, i dlaczego jest to tak unikalne. Tak opisujesz sposób w jaki krzyżują się szlaki, jakby właśnie to było powodem tej unikalności.


    Jeśli dla ciebie okno to otwór w murze a okiennice są albo drewniane albo szklane, to wybacz, ale z opowiadania to nie wynika a czytelnik ma prawo poczuć się zdziwiony czytając o patrzeniu przez okiennice, które zazwyczaj są nieprzezroczyste (zwłaszcza że zaraz przeczyta o tym, że okna na parterze były zamykane okiennicami stalowymi, też nieprzezroczystymi) i odnosić wrażenie że pisarz pomylił okno z okiennicą. Jeśli piszesz że zamki na wzniesieniach są unikalne, to czytelnik może się zdziwić, bo zwykle z przyczyn czysto militarnych zamki są budowane na wzmiesieniach. Zaś to, że chodziło ci o to, iż zamki gdy patrzyło się na nie z Tawerny wydawały się stać na linii horyzontu, nie jest tutaj takie oczywiste. Takie pierdółki są irytujące. A opcja komentowania jest właśnie po to, abyśmy te pierdółki ci wytknęli i abyś je poprawił jesli będziesz miał zamiar coś jeszcze z tym tekstem robić.

    I niniejszym dokańczam.

    "Drugie piętro(...) wykonane zostało z gładzi wzmacnianej drewnianymi deskami" - z czego? Wizualizuję mur z gładzi szpachlowej. Czy na pewno piętro zostało w całości wykonane ze szpachli i tylko wzmocnone deskami, czy też może raczej było drewniane ale pokryte gładzią od zewnątrz?

    "Tawerny. Szyld, wiszący tuż nad głównymi drzwiami, przedstawiał barda strojnego w ekstrawaganckie szaty, z lutnią w ręku i radosnym uśmiechu na obliczu. Choć Tawerna nie miała swej oficjalnej nazwy, zapewne z tego powodu, iż od lat przechodziła z rąk do rąk, zmieniając właścicieli w bardzo szybkim tempie, a każdy z nich chciał się tytułować inaczej, to jednak wymyślono naprędce parę określeń, by podczas opowieści móc wyraźnie podkreślić, gdzie się odpoczywało. Spoglądano więc na szyld, wołając „U Barda” lub „Pod Lutnią”." - z reguły po to właśnie wieszano szyld z jakimś obrazkiem lub napisem, aby można było jakoś nazwać karczmę, więc nie wiem czy to na pewno były takie nieoficjalne, w naprędcze stworzone nazwy. No chyba że u ciebie jest inaczej.

    "W tym miejscu należy wyjaśnić, iż tak niezwykłe miejsce odwiedzali wyłącznie nietuzinkowi goście" - zwykli chłopi jadący na jarmark omijali to miejsce, odpychani niezwykłościowym image.

    "milczące „typy spod ciemnej gwiazdy”, zawsze z kapturem na głowie" - ale właściwie czemu? Zawsze bawił mnie ten stereotyp, że "ciemny zbój" nosi zawsze kaptur, i to taki głęboki że nie widać twarzy, jeno oczy jako dwa ogniki pałają...

    "że był on naprawdę nietuzinkowy." - co prawda przybywali tam wyłącznie nietuzinkowi, ale ten był nietuzinkowy Bardziej. Powtórzenie.

    "późnym wieczorem, i, zdjąwszy płaszcz" - o dwa przecinki za dużo

    "Następnie wyjął zza pazuchy jakieś niewielkie, metalowe puzderko, otworzył je, ułożył prawą dłoń w sposób znany wszystkim miłośnikom tego hobby, wysypał proszek na tabakierkę i pociągnął po mistrzowsku, nie roniąc ani jednego ziarenka." - i nie kichnął.

    "pośród niezliczonych polan przecinanych srebrnymi wstęgami wartkich strumyków(...) Nie znajdziesz tam pitnej wody," - wśród wartkich strumyków nie znajdziesz wody? O co tu miało chodzić?

    "- Tylko, że najbliższa ludzka osada oddalona jest o tydzień drogi na zachód stąd, najbliższy rynek o dwa tygodnie drogi, a najbliższa siedziba władz miejskich o miesiąc drogi." - gdy czytałem że na murach twierdz na horyzonce widać z Tawerny strażników wielkości zabawkowych figurek, miałem wrażenie że wobec tego twierdze muszą stać dosyć blisko. No ale może w twoim świecie prawa optyki wyglądają inaczej...


    Zasadniczo opowiadanie jest całkiem niezłe, widać nieco sytylizacji, chwali się poprawne użycie zaimków, tylko może trochę źle postawionych przecinków i wpadki stylistyczne jak powyższe. No i pointa.
  • elenawest 24.09.2015
    No jestem pod wrażeniem ;) Ciekawy świat tworzysz, na pewno będę śledzić dalsze losy bohaterów : styl pisania masz bardzo fajny, łatwo i przyjemnie się czyta. literówki może i jakieś tam były, ale chyba tak niewiele, że nawet nie zwróciłam na nie uwagi.

    pozdrawiam serdecznie ;)
  • Katerina 24.09.2015
    Opowiadanie bardzo ciekawe, wciąga, ale musiałam podejść do niego na dwa razy. Postaraj się może wrzucać krótsze fragmenty. Masz lekki styl pisania, przyjemnie się czytało. Będę śledzić :) 4
  • Wrzuciłem już drugą część cyklu, aktualnie jest poddawana moderacji, a przynajmniej tak jest napisane. Pewnie niebawem się pojawi. Dziękuję za opinię i pozdrawiam!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania