Poprzednie częściTawerna cz. 1

Tawerna cz. 2

2. Wędrujący Kontynent

 

Od czasu nagłego pojawienia się i równie szybkiego zniknięcia jegomościa Rodricka Fillthorna minęło sporo czasu. Choć gospodarz Tawerny był świadkiem wielu podobnych incydentów i niejednokrotnie jego właśni goście wystawiali na szwank reputację owego niezwykłego przybytku, to jednak nigdy nie dane mu było wziąć udziału w konflikcie między Zachodem a Wschodem, między cywilizacją a dziczą, między nauką a niewiedzą. I chociaż musiał wysłuchiwać skarg poszkodowanych, wypłacić im należności i liczyć się z utratą renomy, rad był jednak, że archeolog odwiedził właśnie jego tawernę. Prawdę mówiąc, w głębi serca pragnął, by ów jegomość ponownie złożył mu wizytę, choć szanse na to były raczej marne.

Bywały chwile, gdy karczmarz stawał w drzwiach swego gospodarstwa i oparłszy się o framugę, wytężał wzrok w kierunku wschodnim, prowadzony jakimś dziwnym, nie do końca pojętym pragnieniem. Czy liczył, że na horyzoncie zobaczy cienie zbliżających się Aragarian, czy też miał nadzieję, że w oddali zamajaczy sylwetka samego archeologa – tego sam nie był pewien. Wiedział jednak, że chwila, w której „barbarzyńca” skinął mu głową, była jedną z najbardziej podniosłych w jego życiu.

Po chwili dumania powracał zazwyczaj do rzeczywistości, kręcił głową, karcił siebie samego za uciekanie w marzenia, podczas gdy goście czekali, by okazać im zainteresowanie, wysłuchać kolejnych opowieści, stać się częścią kolejnych historii.

 

Tawerna miewała wielu gości. Prawdę mówiąc, jej właściciel mógłby z ręką na sercu przysiąc, że widział już podróżnych każdego rodzaju, od kupców po trubadurów, od nomadów po rycerzy, od wędrownych kuglarzy po prawdziwych mistrzów sztuki tajemnej. Wszyscy oni mają jednak tę wspólną cechę, że wędrują lądem, czy to na nogach własnych, czy korzystając z pomocy zwierzęcych towarzyszy.

Tym razem było jednak inaczej: o zachodzie słońca, gdy zaróżowiony nieboskłon rozkładał nad okolicą swoje aksamitne, senne całuny, do Tawerny powoli i ostrożnie sunęła łódź, żagiel drgał nieco poruszany rześkim wiatrem, a tafla rzeki ustępowała z niechęcią kadłubowi.

Nie jest rzeczą dziwną, iż z początku uznano ją za kolejną porcję zapasów, o jakie karczmarz zabiegał już od dawna, a które miały przypłynąć rzeką od strony zachodniej. Pomagierzy i chłopcy stajenni początkowo nie zwracali uwagi na zbliżający się obiekt, gdy jednak znalazł się on na tyle blisko, by można było dojrzeć symbol na banderze, postanowiono zawiadomić właściciela. Symbolem tym była, znana całemu światu, czaszka ze skrzyżowanymi piszczelami.

- Czego?! – zapytał, rozsierdzony, że przeszkodzono mu w opowiadaniu po raz tysięczny tego samego kawału. – Jaka łódź? A, łódź! Nareszcie!

- Kiedy właśnie… - zaczął pomagier, lecz nie dane mu było dokończyć.

- Chodźmy! Wreszcie nie będę musiał serwować gościom kwaśnego piwa, mam nadzieję, że mają też przyprawy…

- Ale…

Karczmarz wybiegł czym prędzej przez tylne wyjście, prowadzące do niewielkiej przystani portowej uzbrojonej w latarnie, teraz właśnie zapalaną przez kolejnego pomagiera. Gospodarz, uczyniwszy daszek z dłoni, wytężył wzrok w kierunku nadciągającej łodzi i stał tak przez chwilę, badając sytuację. Z chwilą, gdy statek znalazł się tuż przy latarni, mężczyzna opuścił dłoń i zastygł w pozie, która mogła wyrażać tylko jedno: zdumienie.

Na pokładzie stał, opierając jedną nogę na burcie, mężczyzna odziany w pozszywane, różnokolorowe łachmany, których skompletowanie musiało pochłonąć wiele dobrych ubrań. Na głowę wcisnął poplamiony, czarny trójkątny kapelusz, co w żeglarskim fachu nie było niczym niezwykłym, lewe oko zaś przesłaniała mu czarna opaska. Jegomość ów przybrał pozycję zdobywcy z zapomnianych legend, prężył się niczym struna na pokładzie swej łajby i wyciągał wzrok w dal, oceniając podbijane właśnie lądy. Gdy łódź musnęła zbutwiałe deski przystani, mężczyzna sięgnął za pazuchę, wyciągając rozsuwaną, mosiężną lunetę, by następnie przystawić ją do wolnego oka i skierować na rozdziawione usta karczmarza, który wszak oddalony był od niego o zaledwie kilka kroków.

Po chwili gospodarz potrząsnął głową i kilkakrotnie zamrugał, nieustannie wpatrując się w groteskowego pirata i zapewne nie wiedząc, czy powinien się przestraszyć, czy roześmiać.

- Ar! – warknął tamten, odstawiając lunetę i, wsparłszy się dłońmi o biodra, rozglądając się po okolicy. – Co to za port, ar?

Karczmarz przełknął donośnie ślinę.

- Tego… Witam uniżenie w moich skromnych progach – i zgiął się w dwornym ukłonie – Co was do mnie sprowadza?

- Zaraz, ar! – pirat zszedł na przystań i uniósł dłoń – Gdzie ja właściwie jestem?

- Znajdujecie się na przystani mojej tawerny, panie…?

- Arry Dwa Żagle – mężczyzna wyciągnął prawą dłoń, a wtedy karczmarz spostrzegł, że jego lewa ręka zwieńczona jest metalowym hakiem – Tawerna, aye? Ach, to świetnie!

- Też się cieszę – odparł karczmarz z wymuszonym uśmiechem, ściskając dłoń przybysza – Ale…

Przerwał mu jednak donośny gwizd żeglarza, którym ten zbudził śpiącego jak dotąd – i, oczywiście, niezauważonego – towarzysza podróży. Zwój lin na łajbie poruszył się nagle i wynurzył się spod niego olbrzym o ogolonej głowie, za którą złapał się teraz i jęknął z bólem.

Sam pirat wkroczył do środka, nie pytając nikogo o pozwolenie, i rozejrzał się po izbie krytycznym wzrokiem, uprzednio ściągnąwszy kapelusz z głowy. Jego pojawienie się wywołało natychmiastową reakcję: rozmowy ustały, śmiechy ucichły, a wszystkie oczy zwróciły się na dziwaczną postać.

Mężczyzna wyszczerzył zęby, wśród których kilka błysnęło złotem, po czym zgiął się w teatralnym ukłonie, zamiatając kapeluszem podłogę. Pozostali skinęli mu głowami i wrócili do swych spraw, wolny więc od obserwacji pirat zasiadł gdzieś w rogu, i gestem przywołał do siebie karczmarza, który również powrócił już do izby.

- Grogu! – zawołał pirat.

- Słucham? – zdumiał się karczmarz.

- Nie powiesz mi chyba, że nie masz grogu, ar?

Karczmarz obejrzał się, zdezorientowany, na swego pomagiera, który czym prędzej popędził na zaplecze, do kuchni, uspokajając gospodarza z daleka jakimiś dzikimi gestami.

- Więc… - karczmarz podrapał się po łysinie – Skąd przypływacie?

- Z zachodu, chyba widać, aye?

- Tak… A dokąd płyniecie? Błagam – uniósł natychmiast dłonie – Tylko nie mówcie, że na wschód.

Pirat uśmiechnął się z lekka.

- Jaka jest najbliższa przystań na wschód stąd? – zapytał.

- Przystań przy wodospadzie zwana Bramą Na Wodzie, a dalej już tylko dzicz.

- Płynę więc do Bramy Na Wodzie!

Karczmarz uniósł brwi.

- Gdybyście płynęli do Aragaru, wiedzielibyście o mojej… skądinąd skromnej tawernie i nie zadawalibyście teraz takich pytań. Kompas się zepsuł, ar? – dodał, parodiując styl pirata.

- Bardzoś dociekliwy, panie karczmarzu – przyznał żeglarz nieco ciszej.

- Taki mój zawód!

- Dobrze więc, opowiem ci wszystko, najpierw jednak, zanim nasycimy twoją ciekawość, napełnijmy nasze brzuchy, ar!

- Z tym nie będzie problemu – zapewnił go karczmarz, powstając. – Zaraz wrócę, a waść niech sobie lepiej przypomina całą historię już teraz, i to ze wszystkimi detalami!

 

Parę chwil później przy stole w rogu tawerny zasiadały już cztery osoby: pirat ze swoim kompanem oraz gospodarz ze swoim. Skończyli już pałaszować półmiski, opróżniać szkło i czyścić talerze, a kiedy żeglarz przełknął już ostatni kęs, skwitował go donośnym beknięciem, które rozniosło się po izbie przywodząc na myśl błyskawicę sztormu pośrodku morza. Pomagier, zaalarmowany przez żądania pirata, przygotował także specjalny trunek, mieszając wodę z rumem i zaklinając się, że to najprawdziwszy grog z Zachodu.

- Powiedzcie więc – zaczął pirat, dłubiąc hakiem między zębami – Słyszeliście o Alcali?

- Ajuści – karczmarz kiwnął głową – Choć jedynie z legend i takich tam bajań starych bab. Żaden z moich gości nigdy nie uraczył mnie opowieścią o Alcali – gospodarz zmarszczył brwi, uniósłszy wzrok na pirata, który teraz uśmiechał się półgębkiem. – Zaraz, nie chcecie chyba powiedzieć, że…

- Aye! – zawołał żeglarz – Oto macie przed sobą przed sobą pierwszego gościa, który widział Wędrujący Kontynent Alcali! I to na własne oko! – dodał, wskazując opaskę przesłaniającą mu twarz. – Zresztą, ten tutaj dżentelmen był tego świadkiem – i klepnął olbrzyma po swojej prawicy.

- Hę? – jęknął tamten.

- Powiedz no, drogi Głazie, prawda to, ar? – ponaglił go pirat.

- Ehe – zagrzmiał olbrzym nazwany Głazem, uśmiechając się od ucha do ucha.

- Cóż, nie jest zbyt bystry – pirat zmierzył go krytycznym spojrzeniem – Ale co zobaczył, to jego, ar. A widział, co mówię! Ach, cóż to było za odkrycie… Epokowe… Niestety, był to początek naszych kłopotów, które, miejmy nadzieję, kończą się w twojej tawernie, mości gospodarzu – i uniósł szkło, by wszyscy wypili jego zdrowie.

- Powiadacie więc, że widzieliście Wędrujący Kontynent – podsumował karczmarz z mglistym uśmiechem na twarzy – Cóż, wiele już tutaj słyszałem… A trzeba wam wiedzieć, że niedawno gościliśmy jegomościa, który oszukał barbarzyńców na wschodzie – mężczyzna dopił resztę ze szklanki – I przeżył.

- Że niby kłamię, ar?! – warknął pirat.

- To już ocenią lepsi ode mnie – karczmarz, nadal wątle uśmiechnięty, wskazał dłonią gdzieś w stronę środka izby, a pirat podążył za nią wzrokiem, i na potkał kilkanaście twarzy, zwróconych ku niemu z powagą i zainteresowaniem.

- Nie mamy tu zbyt wiele rozrywek, a wasza historia może być interesująca, nawet jeśli nieprawdziwa – wyjaśnił karczmarz.

- Przepraszam bardzo – wtrącił się pomagier – Lecz akurat ja nie wiem, czym jest ta cała Alcala.

- Wędrujący Kontynent – rzekł karczmarz rzeczowym tonem – Według legend zamieszkiwany przez mityczne plemię Fvanów, pierwszych ludzi zwanych Pięknymi, naszych przodków. Ponoć po dziś dzień żyją oni na Alcali, niepomni naszego świata, a ich dom, górzysty, lesisty kontynent spowity mgłą tajemnicy, wędruje po oceanie, pojawiając się w różnych miejscach. Wielu ludzi zaklina się, że widziało Alcalę, lecz, jeśli mam być szczery, większość po prostu zmyśla. To tylko bajka, żaden ląd nie ma takiej mocy, by samodzielnie się przemieszczać… - zakończył niezbyt przekonującym tonem, jakby sam nie wierzył we własne słowa.

Pomagier podrapał się po czole z wyrazem głębokiej niewiedzy na twarzy.

- Na trzeźwo ni cholery… - mruknął.

- Potrzeba zatem więcej grogu – stwierdził pirat, po czym dodał nieco głośniej – Kolejka dla wszystkich, ar!

W izbie wybuchła niewielka wrzawa, rozległy się brawa i gwizdy, goście pozostawiali swoje dotychczasowe miejsca by przysunąć się nieco bliżej nieznajomego żeglarza. Pomagier czmychnął czym prędzej na zaplecze, by przyszykować trunki, karczmarz oparł się wygodnie o blat stołu, z uśmiechem oczekując rozwoju sytuacji, a olbrzym zwany Głazem siedział tylko zdezorientowany, drapiąc się po głowie niby wielki orangutan.

- Wyobraźcie sobie, dostojni panowie – zaczął pirat, przechadzając się pośrodku zebranych i ubarwiając swój monolog w żwawe gesty – Płynęliśmy wraz z mym towarzyszem, mości Głazem – pirat skinął na niego głową, rozległy się skromne brawa – Na pokładzie naszego wiernego okrętu flagowego, Karmazynowego Niszczyciela – tym razem mężczyzna wskazał hakiem otwarte odrzwia tylnego wyjścia, za którymi niewyraźnie majaczyła jego łajba, sprawiając wrażenie, jakby zaraz miała zatonąć – Płynęliśmy więc sobie w kierunku wyspy Waydleton na dalekim południu, gdzie ponoć rządzą piraci i gdzie można odetchnąć słodkim powietrzem rozkoszy, zebrać załogę albo po prostu spędzić miło czas w zamtuzie. Musicie wiedzieć, dostojni panowie, że nasz okręt nie jest przystosowany do dalekich rejsów i szlak przez ocean był dość ryzykowny, ar.

Napotkaliśmy wiele sztormów, ot co. Pewnej nocy pokład naszego okrętu wyszczerbił się, powstała dziura a woda natychmiast jęła zalewać nasze strudzone stopy. Wydawało się, że to koniec, aye. Wzniosłem wtedy modły do przecinanych błyskawicami, czarnych niebios, prosząc okrutnych bogów, by bezkresne wody oceanu uspokoiły się i przepuściły nas! Skutek był natychmiastowy: mój towarzysz, ten oto jegomość zwany Głazem – kolejne skinienie i kolejne brawa – wyskoczył za burtę, wbijając się w szalejące morze i czym prędzej chwytając rufę obiema dłońmi – pirat uniósł ręce olbrzyma ku górze, a ten wykrzywił się w skromnym uśmiechu – Tak, mości panowie! Te dłonie, te silne, pracowite dłonie pchały nasz okręt w stronę upragnionego lądu. Sam Głaz był zaś niczym mechanizm skłaniający go do ruchu, rozumiecie, taki sam, jakie produkują w Mieście Pary…

- Silnik! – podpowiedział ktoś z tyłu.

- Aye, właśnie! Gnaliśmy przez burzliwe, zmącone niepokojem wody oceanu szybciej od błyskawic na niebie. Po kilku chwilach, kiedy mój dzielny silnik zmęczył się nieco, ujrzeliśmy ląd. – tutaj mówiący zrobił dramatyczną pauzę, opuszczając głowę i kiwając nią nieco. – Czarna plama zamajaczyła na horyzoncie, ar. Nawet pomimo panującego wokół chaosu, ciemności i szarugi widziałem pełną nadziei zieleń, czułem wreszcie coś innego od morskiej bryzy i słyszałem w myślach radosne głosy mieszkańców. Ląd, najprawdziwszy ląd, Waydleton, ar!

 

Pirat spoczął na ustawionym przez siebie stołku pośrodku zebranych. Karczmarz wręczył mu kubek wypełniony grogiem własnej roboty, za co ten podziękował szczerze i opróżnił naczynie jednym przechyleniem. Oblizując wargi, kontynuował:

- Wreszcie wyrzuciło nas na brzeg, a Karmazynowy Niszczyciel cudem uniknął roztrzaskania o skały i zamiast tego, spoczął na piaszczystej plaży. Doszliśmy do siebie, zebraliśmy i ruszyliśmy w poszukiwaniu jakiegoś schronienia przed tym diabelnym sztormem, ar. Nie widzieliśmy granic owego lądu, znikał on na horyzoncie, chowając się gdzieś za czarnymi chmurami. Przed nami rozpościerał się las, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. Pojmujecie? Nigdy przedtem nie widziałem podobnej roślinności – pirat pokiwał kilkakrotnie głową, rozkładając przy tym ręce – A odwiedzałem Waydleton kilkukrotnie. Mało tego, zwiedziłem cały świat!

Zebrani, jeden po drugim, zamrugali parę razy, wlepiając przeszklone oczy w postać mówiącego. Wreszcie odezwał się jakiś krasnolud, zapewne podróżny kupiec z północy:

- Znaczy, że co? Że płynąc na piracką wyspę, odkryliście nowy ląd?

- Na początku uznaliśmy, że po prostu zboczyliśmy z kursu podczas sztormu – rzekł pirat. – Kiedy płynie się na oślep, korzystając z siły mości Głaza, niełatwo się pomylić, aye. W każdym bądź razie, postanowiliśmy się tam rozejrzeć. Na święte cycuszki burdel mamy, żadnej decyzji tak nie żałuję… - mężczyzna przełknął głośno ślinę – Skryliśmy się w gąszczu przy brzegu, oczekując przejaśnienia, które wkrótce nadeszło. Kilka godzin później, przemoczeni, zmęczeni i zziębnięci, ruszyliśmy w głąb dziwacznego lasu.

Była to osobliwa dżungla, zwieńczona u góry koronami potężnych, wysokich bambusów o ogromnych liściach, u dołu zaś podszyta gęstymi krzewami, czarnymi jak noc i trudnymi do pokonania. Całość skąpana była w mglistej poświacie przywodzącej na myśl srebrzysty całun, jaki poranek roztacza nad krainami północy.

- Pięknie opowiadacie – zauważył karczmarz. – Chciałbym umieć tak opisywać piękno przyrody, oj chciałbym.

- Aye, umie się to i owo – przyznał skromnie pirat – Gdybyście tyle podróżowali, co ja, i musieli zaspokajać ciekawość napotkanych ludzi, też byście się nauczyli. Wędrując więc przez dziką roślinność, nie mogliśmy się nadziwić jej piękna. Nawet mój towarzysz Głaz rozdziawił szeroko usta i sięgał wzrokiem ku górze. Nie to jednak było najdziwniejsze – mówiący ponownie powstał i zaczął przechadzać się po izbie – Podziwiając bowiem tamtejszą przyrodę, czuliśmy się niezwykle nieswojo, obco; zdawało się nam, że jesteśmy niechcianymi intruzami wkraczającymi na terytorium wroga. Z każdym krokiem w głąb lądu narastał strach, aż wkrótce przerodził się w prawdziwą panikę i zatrzymaliśmy się.

Nie wiedzieliśmy, co dalej począć. Znajdowaliśmy się w samym środku dzikiej puszczy przesiąkniętej czymś nieznanym, wręcz mistycznym. Raz po raz odwracaliśmy się w trwodze, kiedy kropla deszczu opadała na ogromne liście, albo gałązka szeleściła po runie pod wpływem wiatru. Chcieliśmy wrócić, odpłynąć, uciec, a jednocześnie coś pchało nas do przodu, ar. Jako żeglarz i odkrywca nie przepuściłbym przecież takiej okazji. Nowy ląd! Toż to prawdziwa gratka. Przyznam jednak szczerze, ja, Arry Dwa Żagle – pirat uderzył się w pierś – Bałem się iść naprzód.

- Skąd ten przydomek? – zapytał jeden z gości.

- Ar?

- Skąd ten przydomek? – powtórzył tamten. – Dwa Żagle?

- Cóż… - żeglarz szybkim ruchem zdjął opaskę z głowy, a zdumieni goście ujrzeli jak najbardziej zdrowe i sprawne oko, które za nią skrywał. – Przydomek ów, jak można się domyśleć, pochodzi od dwóch żagli…

Przerwał mu donośny, rubaszny, pełen chrząknięć śmiech olbrzyma zwanego Głazem.

- Ehe, dwa żagle – zagrzmiał mężczyzna – Arry próbował dwa żagle na jeden maszt, ehe.

- Nie na jeden maszt, ar! Drugi chciałem zamocować… gdzie indziej.

- Aye, na sterze – rzekł olbrzym. – Ale Arry zauważył, że ster za mały na żagiel. A potem wpadł do wody, ehe.

- Aye, w tamtych czasach miałem problemy z butelką – odparł pirat, mnąc opaskę w dłoni – Ale dość o mnie, ar! Wracajmy do Alcali – i wychylił kolejny kubek, by następnie odchrząknąć i kontynuować:

- Otóż, zacni panowie, stojąc tak w bezradności pośród dzikiej natury, usłyszeliśmy jakiś szelest, a potem przytłumione głosy. Dźwięki owe nie przybliżały się w naszą stronę, w końcu więc zdecydowaliśmy się sami do nich zbliżyć, ar. Stąpaliśmy ostrożnie, nasłuchując uważnie. Po kilku chwilach spostrzegliśmy jakieś sylwetki, niewyraźnie rysujące się pośród gęstwiny. Przed nami stali i rozmawiali ludzie, ar. – pirat zatrzymał się na chwilę, pozwalając, by goście przetrawili tę część historii – Nie rozumieliśmy ani słowa. Szczerze mówiąc, strasznie bełkotali. Wtedy zauważyłem, że jeden z nich jest wyższy od pozostałych, bardziej dostojny, jakby wręcz królewski. Miał długie włosy, które poruszały się pod wpływem wiatru. Pozostali nieco się skulili, jak gdyby mu się kłaniali. Aye, również w ich głosie było coś, co można było uznać za prośbę lub wręcz błaganie. Pierwszy z nich podawał wysokiemu jakiś przedmiot, mógł to być niewielki kamień, nie widziałem dokładnie. Moją uwagę przykuły ubrania tych ludzi: nosili eleganckie i jednocześnie praktyczne stroje, podobne do tych, jakie noszą uczeni z Miasta Pary – w tym momencie karczmarz zastygł w bezruchu z wyjątkowo bladym wyrazem twarzy – Ten, który podawał coś owemu wysokiemu człowiekowi, miał takie śmieszne, sumiaste wąsy, ar.

Karczmarz zakasłał nerwowo, mrugając raz po raz, lecz nikt tego nie zauważył.

- I wtedy zrozumiałem – ciągnął pirat - Że ów dziwny człowiek, kimkolwiek był, to gospodarz, a pozostali, podobnie jak my, to intruzi, ar. – mówiący ponownie się zatrzymał, by po chwili niemal wrzasnąć: - I wtedy tamten spojrzał na nas!

Goście poruszyli się nerwowo, a szmer zaniepokojenia przeszedł po nich niczym fala domina. Pirat kiwnął energicznie głową i mówił dalej:

- Aye, prosto na nas. W jednej chwili przeszedł mnie prąd strachu, zadrgałem nerwowo, zdradzając naszą obecność. Pozostali również się odwrócili, pokazując nas sobie palcami. Obejrzałem się za siebie sądząc, że napotkam wzrokiem Głaza, lecz się pomyliłem. Wyobraźcie sobie – pirat poklepał olbrzyma po plecach – Że mój dzielny towarzysz pędził, ile fabryka dała, w kierunku plaży, zostawiając mnie sam na sam z tymi ludźmi. Taki duży, a taki tchórz, wstyd! – olbrzym spuścił smętnie głowę – Ar, poszedłem więc w jego ślady. Nie minęła minuta, a już zrównałem się z Głazem, przedzierając się przez chaszcze z prędkością rozwścieczonego niedźwiedzia. Nie jestem z tego dumny, aye, ale cóż… Po chwili byliśmy już na plaży. Bez chwili namysłu wskoczyłem na Niszczyciela, a Głaz ponownie popchał go na wodę, po czym sam wdrapał się na pokład, ułamał jedną z desek burty i zrobił z niej dwa krótkie wiosła – pirat uśmiechnął się, obserwując skruszonego olbrzyma – Parę chwil później byliśmy już na pełnym oceanie.

Odważyłem się wtedy obrócić, by zerknąć na tajemniczy ląd, lecz nie ujrzałem zbyt wiele… Za nami rozpościerała się nieprzenikniona, ciemna plama mgły, za którą widziałem jedynie zarysy owego dziwnego miejsca. Byliśmy po prostu za daleko, ar. Oparłem się więc wygodnie o burtę i zacząłem rozmyślać. I wiecie, co wymyśliłem? – goście pokręcili przecząco głowami – Że nikt nas nie gonił. Że w spojrzeniach tych ludzi nie było niczego wrogiego. Że spanikowaliśmy i czmychnęliśmy w popłochu, zamiast zostać i próbować pertraktacji. Co tu dużo mówić, daliśmy plamę, aye – pirat zagapił się na moment, kiwając w milczeniu głową, zaraz jednak podjął: - Postanowiliśmy zawrócić.

 

Goście zastygli w milczeniu, nieco zaskoczeni słowami opowiadającego. Po chwili karczmarz odchrząknął i odważył się zapytać:

- I co dalej?

- Nic – rzekł pirat z niewyraźnym uśmiechem – Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Nie było trudno zmienić kursu o sto osiemdziesiąt stopni, ponownie skorzystaliśmy z siły Głaza, ar. Płynęliśmy, czując coraz większe podniecenie. Starałem się przebić wzrokiem mgłę, ponaglałem mego towarzysza, by dawał z siebie wszystko. Wreszcie mgła zaczęła rzednąć i spostrzegliśmy coraz to wyraźniejsze zarysy lądu. Ucieszyłem się, lecz jedynie na chwilę, bowiem oprócz lądu, dostrzegliśmy… statki, budowle, a później także i ludzi, mnóstwo ludzi krzątających się w porcie. Był to Waydleton. – zakończył mężczyzna iście tragicznym tonem, a goście, jeden po drugim, rozdziawili szeroko usta.

- Musicie wiedzieć – rzekł pirat po chwili milczenia, nalewając sobie do kubka – Że jestem doświadczonym żeglarzem i wiem, dokąd płynąłem. Aye, kurs był dobry. Byłem też trzeźwy jak dziewica. Tajemniczy ląd po prostu zniknął, albo przemienił się w piracką wyspę.

 

Wszyscy zebrani w izbie milczeli, patrząc po sobie ukradkiem, bądź wlepiając w zadumie wzrok gdzieś w dal, jak gdyby próbując sięgnąć oczyma wyobraźni miejsca, o którym opowiadał pirat. Nawet olbrzym zwany Głazem zapatrzył się w podłogę z wyjątkowo mądrym, jak na jego standardy, wyrazem twarzy.

- Szlajamy się tak od tamtego czasu – rzekł w końcu żeglarz – Nie mogąc sobie znaleźć miejsca na ziemi. Opowiadałem tę historię już kilka razy różnym osobistościom, wliczając w to dziewki w burdelu, lecz nawet one mi nie uwierzyły, ar. I tak podróżujemy, ja, Głaz oraz butelka trunku… - mężczyzna westchnął przeciągle i powstał, wciskając kapelusz na głowę, uprzednio poprawiwszy opaskę na oku. – Kupiłem tę opaskę i hak – w tym momencie zdjął metalowy hak z dłoni, a wszyscy ujrzeli zdrową, lewą dłoń, którą pod nim skrywał – Żeby mój wygląd nabrał nieco powagi, ar. Myślałem, że jak się będą mnie bać, to prędzej mi uwierzą, ale byłem w błędzie.

Głaz również powstał, uśmiechnął się skromnie do karczmarza i poczłapał do swojego kompana, szurając butami. Pirat skinął zebranym głową i rzekł:

- Nigdzie nie zagrzaliśmy jak dotąd miejsca, nie zostaniemy więc i tutaj, ar. Popłyniemy dalej ze swoją opowieścią, może trafimy wreszcie na kogoś równie szalonego, kto chętnie jej wysłucha.

I ruszyli w stronę tylnego wyjścia, kierując się na przystań, gdzie zacumowali swój okręt flagowy zwany Karmazynowym Niszczycielem. Gdy jednak postąpili kilka kroków, ich statek zakołysał się niebezpiecznie, zaskrzypiał i jął powoli tonąć, a gejzer wody bulbotał na pokładzie. Pirat stanął jak wryty, przygryzając wargi złotymi zębami.

- Wygląda na to, że będziecie musieli – karczmarz uśmiechnął się, klepiąc go po plecach – Nic to, mam wolne pokoje na górze. No, chyba że ruszycie pieszo.

- Zawsze to jakaś odmiana, aye – mruknął pirat – Ale chyba skorzystamy z okazji. Jestem skonany, zostawię was zatem z mą opowieścią, i… dobranoc.

 

Karczmarz skinął mu głową, sam zaś pozostał na przystani, opierając się o framugę tylniego wyjścia. Powiódł wzrokiem na wschód i na zachód, choć zapewne nie widział żadnego z nich, ciągle bowiem miał przed oczami tajemnicze zebranie na nowo odkrytym lądzie, a w głowie brzęczały mu słowa pirata o uczonych z Miasta Pary i jegomościu przystrojonym w sumiasty wąs.

Od dawna wiedział, że Rodrick Fillthorn nie powiedział mu wszystkiego, w pewnym sprawach zaś jawnie go okłamał, lecz to… To przerastało wyobraźnie prostego oberżysty. Czy jest możliwym, by spotkał przed drzwiami swej tawerny jednego… jednego z nich? W mężczyźnie, który skinął mu wtedy głową, było coś więcej niż barbarzyński szał Aragaru. Również sam Rodrick Fillthorn zdawał się nie być jedynie archeologiem z Gildii. A może to pirat jest w tej opowieści kłamcą? A może obydwaj kłamali, i obydwaj mówili prawdę? A może powinien wrócić do gości i przestać bujać w obłokach?

„Tak to już jest”, usłyszał w głowie własną myśl, „że spędzamy całe życie w poszukiwaniu pradawnych lądów, a kiedy wreszcie je odnajdziemy i wrócimy do rzeczywistości, nigdy nie będzie już ona taka sama.”

Następne częściTawerna cz. 3

Średnia ocena: 4.8  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (11)

  • Wszelkie podobieństwa do Jacka Sparrowa są przypadkowe!
  • elenawest 24.09.2015
    Bardzo fajna część :) dobrze, że wrzuciłeś trochę mniej tekstu, bo łatwiej się czyta :) zostawiam 5.
  • alfonsyna 24.09.2015
    Jakbyś nie wspomniał o Jacku Sparrowie to chyba by mi on nawet nie przyszedł do głowy :)
    Jedną rzecz wytknę, bo mi się rzuciła w oczy: "miąc opaskę w dłoni" - czy nie powinno być raczej "mnąc opaskę w dłoni"?
    A poza tym, nadal ciekawe i coraz bardziej wciągające, akcja ładnie się rozwija, miło spędziłam czas na czytaniu i bardzo polubiłam Głaza - w związku z tym wszystkim zostawiam po sobie pełną piątkę :)
  • Rzeczywiście, mnąc, poprawiłem. Ot, taka tam literówka. Też lubię Głaza i sądzę, że on lubi nas!
  • elenawest 24.09.2015
    Sebastian Adamski alfonsyna ma rację, też bym nie dopatrzyła się tam Sparrowa ;)
  • Wygląda więc na to, że nie potrzebnie się martwiłem podobieństwem tych dwu postaci.
  • Katerina 25.09.2015
    Teksty lekki i solidnie napisany. Widać, że lubisz to co robisz. Oczekuje na następny rozdział :) 5
  • zaciekawiony 27.09.2015
    "do Tawerny powoli i ostrożnie sunęła łódź, żagiel drgał nieco poruszany rześkim wiatrem, a tafla rzeki ustępowała z niechęcią kadłubowi.
    (..)
    Karczmarz wybiegł czym prędzej przez tylne wyjście, prowadzące do niewielkiej przystani portowej "
    - To właściwie jak blisko rzeki jest Tawerna? W pierwszej części czytałem, że port na rzece leżał kilka staj od Tawerny. Staja to miara długości drogi, liczona kolejnymi odpoczynkami konia, zależnie od czasów mierzyła od 100 metrów do jednej mili lądowej. Kilka staj to zatem albo kilkaset metrów albo kilka mil od Tawerny, czytając uznałem że pewnie chodzi o tą pierwszą opcję, czyli port jest widoczny z Tawerny ale leży w pewnym oddaleniu. A tutaj wychodzi na to, że w zasadzie Tawerna leży nad rzeką i z bocznego wyjścia schodzi się do portu.

    Jeśli używasz jakiejś jednostki znanej w naszym świecie, to używaj jej dokładnie, żeby nie wyszło na to, że ktoś używa sążni zamiast cali.

    Aha. W pierwszej częsci pisałeś, że port leży od strony wyjścia bocznego (południowego) a nie tylnego.

    "Pewnej nocy pokład naszego okrętu wyszczerbił się" - Pokład? Wyszczerbił? Dosyć niezgrabne określenie. Chodzi o nieszczelność na burcie, uszkodzenie nadburty, dziurę w pokładzie (czyli poziomej "podłodze" wierzchu statku) czy coś innego? Każda z tych sytuacji oznacza co innego. Jeśli wskutek "wyszczerbienia pokładu" woda "zaczęła zalewać nasze stopy" to znaczy że uszkodzona była nadburta. Co nie stanowiło dla statku niczego groźnego, bo pokład jest wodoszczelny, poza tym i tak w czasie sztormu zalewa go woda rozpryskujących się fal, dlatego nadburty zwykle zawierają małe otwory przy pokładzie, będce odpływami. Jeden otwór więcej to nie groźba zatopienia.

    "czułem wreszcie coś innego od morskiej bryzy" - bryza to wiatr przybrzeżny. Jeśli czuł bryzę, będącą słabym wiatrem, to oznaczało, że sztorm już minął.

    "a gejzer wody bulbotał na pokładzie." - chyba bulgotał. To zresztą straszny stereotyp, że niby woda z dziury w pokładzie ma tworzyć gejzer. To nagłe zatonięcie statku akurat gdy się zbierali wygląda sztucznie, lepiej by było aby wychodząc odkryli, że w czasie opowiadania tej historii statek zaczął tonąć i był już częściowo pod wodą.

    Opowiadanie w sumie ciekawe, zwłaszcza zakończenie. Nie licząc wspomnianych wyżej niejasności, masz dobry styl.
  • zaciekawiony 27.09.2015
    *Aha. W pierwszej częsci pisałeś, że port leży od strony wyjścia bocznego (południowego) a nie tylnego.

    Oj, teraz widzę pomyłkę. W pierwszej części port był od strony wyjścia bocznego, ale wschodniego:
    "wychodząc bocznymi drzwiami, stawali twarzami ku wschodowi"
    "Kilka staj od bocznego wejścia wzniesiono, czy też raczej położono niewielki port".
  • Numizmat 01.10.2015
    Nie wiem, czy potrafię sobie wyobrazić bardziej stereotypowego pirata, ale do Jacka Sparrowa rzeczywiście mu daleko ;) Przypomina raczej tego pirata z Aterixa i Obelixa :P Miałem jednak wrażenie, że Twoja postać jest zbyt grzeczna i czasami zbyt dobrze się wysławia.

    Znalazłem trochę błędów, ale nie wypisywałem wszystkich. To kilka z nich:
    "Kiedy płynie się na oślep, korzystając z siły mości Głaza, niełatwo się pomylić, aye. W każdym bądź razie," - chyba 'nietrudno się pomylić' co? 'W każdym bądź razie' = 'W każdym razie'

    Nie jestem pewien, ale bambusy raczej nie mają koron. To nie drzewa. Jego liście też nie są jakoś imponująco duże. Oczywiście można by się kłócić, że opisujesz jakiś inny świat, gdzie roślinność różni się od ziemskie. Ale skoro już wspominasz o bambusie, to ten argument przestaje mieć znaczenie,

    "W jednej chwili przeszedł mnie prąd strachu" - nie jestem pewien, czy słowo 'prąd' jest odpowiednie w tych realiach. Może lepszy byłby 'dreszcz'?

    Podobał mi się ostatnie zdanie. Całkiem rozsądne.
    Rozumiem też, że taka jest konwencja Twojego opowiadania, ale nie mogę się przekonać do faktu, że całą historię i świat poznaję poprzez opowieści różnych ludzi w jednym tylko miejscu. Wolę, kiedy ja sam jako czytelnik, który może utożsamić się z jakimś bohaterem bezpośrenio bierze udział w historii. Ale to tylko moje zdanie :)

    Ode mnie 4/5
  • Takie jest właśnie założenie serii, że opisywany świat poznajemy głównie z dialogów. Prąd strachu jest raczej w porządku, to słowo było w użyciu pierdyliard lat przed wynalezieniem elektryczności, choćby w odniesieniu do prądu rzeki :P
    Opisywane bambusy są nienaturalne, odmienne, pirat użył tego słowa, bo zapewne takie było jego pierwsze skojarzenie. Można założyć, że są to inne drzewa tylko przypominające bambusy znane z realnego świata. A postać jest zbyt grzeczna, bo koniec końców w cale nie jest rasowym piratem, o czym dowiadujemy się pod koniec
    Co do ostatniego zdania to cała seria, opisywany świat i przedstawieni bohaterowie mają bogate podłoże symboliczne, taka jest wymowa opowiadania, z deczka moralizatorska, alegoryczna.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania