Poprzednie częściTawerna cz. 1

Tawerna cz. 3

Od autora: wyszło jak zwykle przydługawo, mam jednak nadzieję, że nie zepsuje to odbioru i nie wpłynie na Waszą ocenę. Nie widziałem żadnego sposobu, żeby to opowiadanie podzielić lub skrócić, wstawiam więc w całości, męczcie się! *diaboliczny śmiech*

 

3. Imperium Pod Berłem Króla

 

Początek tej historii należałoby opatrzyć wstępem, gwoli wyjaśnienia kwestii politycznych, terytorialnych i państwowych, dotyczących świata otaczającego Tawernę.

W owych czasach centralną część kontynentu zajmowało rosnące w potęgę, wspomniane już w poprzednich częściach Imperium Pod Berłem Króla, popularnie określane po prostu Królestwem. Był to jedyny oficjalny twór państwowy ówczesnego świata, monarchia absolutna, powstała w wyniku podbojów pierwszego króla, Denariona Wielkiego, przeszło pięć stuleci przed opisywanymi tu wydarzeniami. Od tamtego czasu Królestwo zdążyło się rozrosnąć do gigantycznych rozmiarów i z tego powodu podzielono je na mniejsze instytucje – pięć prowincji i dystrykt stolicy. Wszystkimi zarządzała jednak jedna osoba, stąd też oficjalna nazwa owego państwa.

Jedynym wyjątkiem, pomijając oczywiście niegościnne tereny na wschodzie, było Wolne Miasto Pary, niezależna ostoja kultury, nauki i sztuki, gdzie nie sięgała królewska władza, a insygnia nic nie znaczyły. Fvaenworn, bo tak owo miasto zwało się w jednym z prastarych języków, uniknęło wniknięcia do imperium, zachowując niepodległość głównie dzięki wynalazkom i złożom surowców. Króla i mera Miasta Pary łączył pakt neutralności, w ramach którego ten pierwszy mógł korzystać z dobrodziejstw tego drugiego.

Poczciwy karczmarz nigdy nie widział króla, ani żadnego z jego urzędników na oczy, nie znał nawet imienia obecnego władcy i nie rozróżniał poprzednich. Uważał, że „królowie przychodzą i odchodzą, a daninę trzeba płacić”, nie mieszał się w politykę, której nie do końca rozumiał i starał się trzymać z daleka od spraw państwowych. Zarządzał tawerną znajdującą się na ziemiach Królestwa, o którym niewiele wiedział i o którym praktycznie zapominał, uważając siebie za wolnego przedsiębiorcę, od czasu do czasu sypiącego groszem jakiemuś okutemu w zbroję żołdakowi, którego wysłano po podatek.

Tego dnia jego światopogląd poddany został próbie.

 

Nastał późny wieczór, jedwabny całun zaróżowił niebiosa, rozlewając wszędzie wokół senny aromat nocy. W oddali, na zachodzie, ognista kula słońca skrywała się właśnie za murami ponurych, milczących zamczysk. W izbie panował wszechobecny gwar i zaduch, na zewnątrz jednak, gdzie właśnie siedział na zydlu karczmarz, powietrze było rześkie i wilgotne. Dało się słyszeć świerszcze buszujące gdzieś w trawie, pohukiwane sów w oddali, a nawet pojedyncze skowyty samotnych, wędrujących wilków.

Gospodarz obserwował mroczne mury zachodnich twierdz, całkowicie czarne od strony tawerny, gdy nagle uświadomił sobie, że dostrzega w nich jakiś ruch. Kołysały się one, zmieniały kształt, zwężały i rozszerzały. Biedny karczmarz, nerwowo mrugając, spojrzał badawczo na kufel trzymanego przez siebie piwa i mruknął:

- Cholera, czyli to już…

Po czym powrócił wzrokiem do kierunku zachodniego, coraz bardziej zmartwiony swoim stanem zdrowia. Zamczyska natomiast nie przestawały się poruszać, wyraźnie drgały i zmieniały swój zarys. Karczmarz przełknął głośno ślinę i zdecydował się powstać z zydla. Zrobił sobie daszek z dłoni i wbił wzrok w dal, próbując przebić oczyma nieprzeniknioną ciemność.

Po chwili czerń zaczęła nabierać kształtu i formować się w sylwetkę najprawdziwszego jeźdźca z krwi i kości, dosiadającego ogromnego, karego rumaka. Za nim galopował kolejny, wioząc osobę, która musiała być kimś w rodzaju giermka pierwszej z postaci. Obydwoje zatrzymali się przed zaskoczonym karczmarzem, który wodził teraz wzrokiem od kufla na przybyszy i z powrotem.

- Bądź pozdrowiony, dobry człowieku – rzekł pierwszy z konnych, karczmarz natychmiast rozpoznał kobiecy głos i, naturalnie, jeszcze bardziej się zdziwił – Chcielibyśmy zatrzymać się tutaj na nocleg.

Gospodarz zmierzył ją wzrokiem, przechylając nieco głowę. Widywał już ignoranckich uczonych, brodatych krasnoludów i fałszywych piratów, raz nawet dane mu było gościć jegomościa wbitego w pustą beczkę. Teraz natomiast miał przed oczyma kobietę w pełnej zbroi, dosiadającą dobrze odżywionego konia, i to w dodatku z giermkiem na zapleczu.

- Uszanowanie – wypalił karczmarz – Naturalnie, miejsca ci u nas dostatek. Końmi zajmą się moi pomagierzy, zapraszam do środka! – i otworzył drzwi, pozostając na zewnątrz w głębokim ukłonie i pozwalając, by goście weszli pierwsi.

Kobieta zeskoczyła z rumaka, pociągnęła go za uzdę pod zadaszenie padoku, gdzie odebrał go zaalarmowany pomagier. Podobnie uczynił jej giermek, choć w jego wykonaniu było to wszystko o wiele mniej dostojne i znacznie wolniejsze. Kobieta wpuściła go przodem, skinąwszy karczmarzowi niczym królowa dziękująca poddanemu, a kiedy wszyscy znaleźli się już w środku, bez słowa zajęła najbliższe miejsce przy stole.

Jak można było przewidzieć, przebywający w izbie goście zwrócili uwagę na nowo przybyłych, rzucając w ich stronę zaciekawione spojrzenia, wymieniając się między sobą spostrzeżeniami i uwagami wypowiadanymi szeptem. Gospodarz popędził na zaplecze, rozdając polecenia kucharzom, służkom i pomagierom, po czym równie szybko powrócił do kobiety uzbrojony w trzy kufle swojego najlepszego piwa.

- Na mój koszt – oświadczył, ustawiając je na blacie stołu – Nieczęsto miewamy tu tak dostojnych gości. Jesteś, pani, rycerzem?

Kobieta obdarzyła go zmęczonym, wyniosłym spojrzeniem.

- Ładny przybytek – odpowiedziała wymijająco, rozglądając się ze zmarszczonym nosem.

- Dziękuję, ale…

- Tak, jestem rycerzem, a to mój pachołek, i oboje jesteśmy głodni – wystrzeliła kobieta niczym z karabinu, ucinając tym samym rozmowę.

- Oczywiście – skłonił się karczmarz, powstając – Oczywiście, już pędzę!

Kobieta, siedząc obok chłopca, który rozglądał się teraz po izbie ze spuszczoną głową, sztyletowała właśnie wzrokiem zaciekawionych gapiów. Patrzyła na nich z niewysłowioną wyższością i dumą, jakby właśnie obserwowała robactwo i zastanawiała się, czy je rozdeptać. Co odważniejsi nie uciekali wzrokiem, można wręcz powiedzieć, że pojedynkowali się z panią rycerz, a spośród takich wymienić należy dumnych krasnoludów, obdarzonych jeszcze większą dawką kurażu z powodu wypitego już alkoholu. Na szczęście po chwili powrócił karczmarz w towarzystwie pieczonych kurcząt i pieczywa, a rozkoszny zapach rozwiał zagęszczającą się atmosferę.

Giermek pochylił się nad jedzeniem i pociągnął donośnie nosem, a na jego młodej twarzy zagościł nikły uśmiech. Uniósł wzrok na swoją panią i skinął głową, a wtedy oboje zabrali się za jedzenie. Karczmarz natomiast siedział naprzeciw kobiety, obserwując ją i delektując się piwem. Zawsze twierdził, że ze sposobu jedzenia można się bardzo dużo dowiedzieć o człowieku, o jego charakterze, osobowości, przyzwyczajeniach. Patrząc na panią rycerz, pochłaniającą właśnie udko kurczaka, wywnioskował jedynie tyle, iż rzeczywiście jest ona szlachcicem. Ciężko stwierdzić, by był z tego powodu zadowolony. Prawdę mówiąc, najwięcej problemów miewał właśnie z wysoko urodzonymi. Ludzie, którzy z jakiegoś powodu uważają się za lepszych od reszty, nigdy nie będą dostatecznie zadowoleni.

Gdy wreszcie skończyli, nieskrępowani nieustanną obserwacją ze strony pozostałych gości, kobieta-rycerz po raz pierwszy uśmiechnęła się, kiwając głową w stronę siedzącego naprzeciw gospodarza.

- Dawno tak nie jadałam – oświadczyła.

- Cieszę się!

- Akurat – burknęła, a karczmarz uniósł brwi – Powiedzcie no, dobry człowieku, jak daleko stąd do wąwozu Wallandin?

- Do wąwozu? – gospodarz jeszcze bardziej się zdziwił – Przyjechałaś, pani, z zachodu. Wallandin leży na północ stąd. Skądkolwiek jedziecie, nadłożyliście drogi, powinniście odbić w lewo na ostatnim rozstaju.

- Jedziemy z Miasta Pary.

Karczmarz zakrztusił się piwem. „Znowu to samo”, pomyślał, „Przeklęci archeologowie, nigdy się od nich nie uwolnię”.

- W takim razie – zaczął, bijąc się pięścią w pierś i nieustannie pokasłując – Jak już mówiłem, powinniście skręcić na północ na rozstaju o dwa dni drogi przed moją tawerną. Powtarzam, nadłożyliście drogi.

- Nie prosiłam was o opinię – warknęła kobieta – Zadałam pytanie, na które nie odpowiedzieliście.

- Wąwóz Wallandin leży o cztery dni marszu stąd, a ponieważ jedziecie wierzchem, powinniście do niego dotrzeć nie później niż za trzy dni – wyrecytował nieco rozjuszony karczmarz.

- Proszę zatem o dwa łóżka na noc, wyruszamy z samego rana. Ile się należy?

- Zaraz, chwileczkę! Rozumiem, że jesteście państwo zmęczeni, ale…

Kobieta uniosła dłoń, gdyż w tym samym momencie jej giermek nachylił się do niej i jął szeptać jakieś słowa. Karczmarz obserwował to z zaintrygowaniem, skupiając swą uwagę na zmieniającej się w przerażającym tempie mimice twarzy pani rycerz.

- Masz wielu przyjaciół, mości karczmarzu – powiedziała z uśmiechem – Ufam też, że nie jesteś byle prostakiem z prowincji, i docenisz pewną dozę… zaufania, jakim chcemy cię obdarzyć.

- Zamieniam się w słuch – mruknął karczmarz, coraz bardziej zaciekawiony.

- Nie tutaj – kobieta rozejrzała się, napotykając wiele ciekawskich spojrzeń rzucanych w jej stronę – Musimy porozmawiać, ale w tajemnicy, o ile to w ogóle możliwe w tym osobliwym miejscu.

Karczmarz skinął nieznacznie głową, czując się niczym szpieg wtajemniczony w najbardziej skrywane tajemnice państwowe. Poczuł szybsze bicie serca, pot na czole i mimowolne drganie dłoni, a jego myśli kotłowały się wokół poszukiwań miejsca, gdzie kobieta będzie mogła powierzyć mu swoje sekrety. Po krótkiej chwili zastanowienia, klasnął odruchowo dłońmi i oświadczył:

- Wieża!

I poprowadził swoich gości przez izbę do tylniego wyjścia, pozdrawiając raz po raz pozostałych i zapewniając, że niebawem do nich dołączy. Zaopatrzeni w pochodnie i świece przebili się przez mroki nocy w kierunku tajemniczej wieży, która, jak czytelnik być może pamięta, wznosiła się samotnie nieopodal tawerny, milcząca i ponura, przywodząc na myśl zapomniany relikt przeszłości.

Zatrzymali się przed doskonałymi, oszczędzonymi przez czas drzwiami wieży. Poczciwy pan karczmarz uniósł nieco pochodnię, by ogarnąć wzrokiem kamienną strukturę i zapatrzył się tak, myślami znajdując się gdzieś bardzo daleko od rzeczywistości. Budowla wywoływała ten sam rodzaj odczuć, jakiego gospodarz doświadczył podczas spotkania z tajemniczymi ludźmi ścigającymi jegomościa Fillthorna. Ludźmi, których pierwej uznał za barbarzyńców ze wschodu, by następnie usłyszeć od fałszywego pirata, że prawda jest o wiele bardziej zawiła i nieodgadniona. Sama wieża natomiast emanowała czymś, czego karczmarz oczywiście doświadczał, lecz czego nie potrafił jednak opisać. Tak jak prosty poddany znajdował się w obliczu majestatu króla, tak on teraz stał w obliczu majestatu owej wieży.

Otrząsnąwszy się z krótkiej zadumy otworzył drzwi silnym szarpnięciem, gestem zapraszając kobietę z giermkiem do środka. Zaryglował następnie wrota od środka i umieścił pochodnie w uchwycie, świeczki zaś na niewielkim, okrągłym stole ustawionym tuż obok krętych schodów prowadzących na szczyt budowli.

Zasiedli na okurzonych stołkach i spojrzeli po sobie nawzajem, jak gdyby nie bardzo wiedząc, kto powinien zacząć.

- Słucham zatem – ponaglił kobietę karczmarz.

Kobieta złożyła smukłe dłonie na stoliku.

- Nie bez powodu nadłożyliśmy drogi – podjęła – Widzicie, jedziemy do wąwozu, nie chcemy jednak być zauważeni na królewskim trakcie, dlatego kluczymy innymi gościńcami. Droga dłuższa, ale bezpieczniejsza. Rozumiecie, bandyci…

- Za przeproszeniem, wielmożna pani – karczmarz uśmiechnął się tajemniczo – Wolałbym jednak, gdyby nie brała mnie pani za idiotę.

Zapadło krótkie, niezręczne milczenie.

- Nosi pani królewskie barwy, podobnie jak ten młokos – kontynuował gospodarz – Który pod pikowanym kostiumem giermka skrywa najprawdziwsze złote mankiety – i chwycił szybko dłoń chłopca, a jego nadgarstek zalśnił złotem – Przyjechaliście z Miasta Pary, to jasne, lecz wasz wygląd, a tym bardziej wygląd waszych wierzchowców świadczy o tym, że Fvaenworn było tylko postojem. Drogę z Miasta do mej tawerny pokonalibyście w kilka dni, a wyglądacie, jakbyście byli w podróży od kilku miesięcy – karczmarz skinął głową na plamy na tunice kobiety, wskazał palcem wytarte buty i ostatecznie uśmiechnął się do jej zmęczonej twarzy.

- Co jednak najważniejsze – rzekł po niedługiej przerwie – Słowo tego tu młodzika było dla pani rozkazem. Zmieniła pani zdanie w kilka sekund pod wpływem jego szeptu. Pytam więc: kim jesteście i czego szukacie w mej tawernie?

W tym momencie „giermek” podniósł się z miejsca, wbił wściekłe, wyniosłe spojrzenie w postać karczmarza i niemal wrzasnął:

- Uważaj, do kogo mówisz!

Przed dalszym potokiem słów powstrzymała go dłoń kobiety, pod naporem której zdecydował się wrócić na miejsce.

- Macie racje, dobry człowieku – wypaliła pani rycerz – Dowiedzcie się więc, że rozmawiacie z Markusem Drugim z dynastii Mearanów – tutaj zatrzymała się na chwilę – synem miłościwie nam panującego króla i następcą tronu.

Karczmarz otworzył szeroko usta i zastygł w tej pozie, wyglądając niewiarygodnie niepoważnie. Wpatrywał się wybałuszonymi oczyma w twarz chłopca, sprawiając wrażenie, jakby zaraz miał dostać jakiegoś ataku. A potem wybuchnął nagle:

- Porwałaś delfina?! Straże! – wykrzyczał, zrywając się z miejsca i pędząc do drzwi, lecz zatrzymał się w półkroku i zamrugał nerwowo – Szlag, przecież ja nie mam straży… Słuchaj no – wycelował palcem w pierś kobiety – Nie wiem, o co tu chodzi i nie obchodzi mnie…

- Usiądźcie, proszę – nieznajoma obdarzyła go delikatnym uśmiechem i gestem dłoni wskazała stołek – Nie macie się czego obawiać z naszej strony. Zaraz wszystko wam wyjaśnimy…

- Zimno mi – oświadczył nagle Markus II Mearan – Chcę do domu. Tutaj jest tak brzydko! – i wlepił obrażone spojrzenie w blade oblicze karczmarza.

Ten zaś powoli i niechętnie opadł na stołek, złożył ręce na blacie i mruknął:

- Macie pięć minut.

Kobieta powstała, otworzyła z rozmachem drzwi, by po chwili je zamknąć, upewniwszy się, że nikogo nie ma na zewnątrz. Wsparła się teraz o nie plecami i rzekła, patrząc karczmarzowi prosto w oczy:

- To prawda, wyjechałam z następcą tronu, nie nazwałabym tego jednak porwaniem. To był ratunek – uśmiechnęła się, jak gdyby chcąc udowodnić prawdziwość swoich słów – Tutaj, na prowincji, w tej głuszy, żyjecie sobie beztrosko niepomni zewnętrznego świata. A zewnętrzny świat jest okrutny i niesprawiedliwy.

- Też mi nowina – burknął karczmarz – Zostały cztery minuty.

- Królestwo rozrosło się już do takiej miary, że tutaj nazywacie je mianem imperium – mówiła kobieta – I choć nie widzieliście króla na oczy, wywieszacie jego flagi. W świetle królewskiego prawa jesteś poddanym, mości karczmarzu, tak samo jak ja, nawet jeśli prowadzisz swój interes z dala od wielkich spraw zachodniego świata, nawet jeśli nigdy w życiu nie widziałeś królewskiego żołdaka, pukającego do twych drzwi z nakazem zapłacenia podatku…

- Kiedyś widziałem – wtrącił mimowolnie karczmarz – I wiem, gdzie jestem, paniusiu. Mam łeb na karku. Patrzę na lewo: Królestwo! Patrzę na prawo: Królestwo! Czasami nawet widuję patrol zbrojnych, ale nie korzystają oni z mojej tawerny, sam nie wiem dlaczego. Do rzeczy!

- Siedzisz więc sobie tutaj i zbijasz bąki, podczas gdy na królewskich dworach uprawiana jest polityka – kontynuowała kobieta – I ma ona ogromny wpływ na twoją tawernę. Czy wiesz, czym jest polityka?

- Pewnie – uśmiechnął się karczmarz – Jak dwóch wypierdków chce posadzić dupsko na tym samym krześle, wtedy jest polityka.

Kobieta parsknęła krótkim, zaraz zduszonym śmiechem.

- Jakby nie patrzeć, macie rację. Tyle że od tych wypierdków zależą losy połowy znanego nam świata, w tym także i twojej tawerny. Powiedzcie, mości karczmarzu: wolelibyście dobrego, mądrego króla… czy tyrana?

Zapytany uniósł brwi.

- A co mogę wygrać?

- Nie czas na żarty…

- Oczywiście, że to pierwsze! – żachnął się karczmarz – Co to za pytania?

- Jeśli tak, to poprzecie naszą sprawę – kobieta zerknęła na siedzącego obok chłopca – Pomożecie nam, mości karczmarzu. Jako dobry człowiek i jako poddany. Bądź co bądź, jego słowo jest dla was rozkazem.

Gospodarz złapał się za głowę i jął wyrywać sobie włosy energicznymi ruchami.

- W co ja się znowu wpakowałem – biadolił – Jak nie barbarzyńcy, to piraci, to znów królewskie intrygi!

- W stolicy dzieją się straszne rzeczy – mówiła kobieta, ignorując jego słowa – Mawiają, że król oszalał. Pozbawił życia własnych doradców, którzy nie zgadzali się z jego zdaniem, zamienił królewski dwór w jedną wielką salę tortur, a ludzie z jego otoczenia stali się ich ofiarami, a wszystko to za sprawą podszeptów człowieka, który każe siebie nazywać Wielkim Paladynem. Stoi za plecami króla, tkając sieć swoich intryg, podżegając, manipulując naszym władcą. To bardzo chciwy człowiek. Pewnego dnia przesadził… Stwierdził, że królowi zagraża jego własny potomek.

- Byłam wtedy członkinią królewskiej gwardii – mówiła kobieta po chwili przerwy, a w jej głosie rozbrzmiewała nuta niepewności i wahania – Kiedy odkryłam, że Markusowi również grozi niebezpieczeństwo, zdecydowałam się uciec. Wywiozłam chłopca nocą ze stolicy, kierując się do wolnego miasta w górach, zwanego Miastem Pary. Słyszałam, iż nie sięgają tam królewskie wpływy i liczyłam, że znajdę tam pomoc.

Karczmarz zadrgał nerwowo.

- Podałam się za szlachciankę wędrującą z przybocznym. Udało mi się skontaktować z niejakim Ghirionem Fordringiem, kapitanem straży miejskiej. Wyjaśniłam mu swoją sytuację, a wtedy do bram miasta zapukali królewscy żołdacy – kobieta przełknęła ślinę – Wysłano kilkadziesiąt patroli po całym królestwie, a jeden z nich skierował się właśnie do Fvaenworn. Kapitan Fordring odmówił im wstępu do miasta, zaklinając się, że nikt podejrzany nie przekroczył ostatnio bram, na tym jednak skończyła się jego pomoc. Stwierdził, że nie może tak wiele ryzykować i odesłał mnie do Gildii Archeologów…

Karczmarz, wsłuchany w opowieść kobiety, wodził teraz wzrokiem od twarzy chłopca do jej oblicza, jakby porównując oba obrazki. Uśmiechnął się do siebie w duchu – mieli identyczne oczy.

- Mistrz gildii, niejaki Fillthorn – ciągnęła kobieta, a jej słuchacz poruszył się niespokojnie – Początkowo uznał, że to jakiś żart. Nie wierzył w moją wersję wydarzeń. Narobił rabanu, zwymyślał mnie od wariatki przy wielu świadkach. Nocą jednak, gdy przebywaliśmy w gospodzie, zakradł się do nas i opowiedział o… - kobieta uniosła wzrok na twarz karczmarza – o poczciwym jegomościu, prowadzącym tawernę pośrodku niczego. Powiedział, że możemy szukać u was pomocy, a przy okazji przekazać wiadomość.

- Czyli to ten nicpoń was tutaj przysłał! Wiedziałem! – zawołał karczmarz, doskonale udając rozzłoszczenie – Czego ode mnie oczekujesz? Mam wam dać azyl polityczny? Ja, karczmarz, król piwa i tawerniany baron, niniejszym daję ci schronienie – i namaścił kobietę teatralnym błogosławieństwem.

- Sama nie wiem, czego oczekiwałam po przybyciu tutaj – przyznała kobieta cichym, słabym głosem.

- Nie wiesz? A ja wiem, czego oczekiwał Rodrick Fillthorn. Chciał po prostu wpakować mnie w kolejne tarapaty, a tobą się tylko posłużył! – wykrzyczał karczmarz, samemu zapewne nie wierząc w te słowa – A jaka jest ta wiadomość?

- Dwa klejnoty wyszczerbiły się z korony, ciśnij je na prawo, a nie zjedzą ich wrony – wyrecytowała kobieta.

- Myślałem, że chce mnie pozdrowić lub jakoś się wytłumaczyć – rzekł zawiedziony karczmarz – A on zamiast tego zsyła mi na głowę dwójkę uciekinierów ze stolicy i karmi jakimś frazesem. Co do waszej sprawy, mam jedno pytanie – powiedział, poprzedzając każde słowo krótką pauzą – Dlaczego nie powiadomiliście kogoś w stolicy? Dlaczego nie szukaliście pomocy na królewskich dworach w innych prowincjach? I wreszcie… Dlaczego zwykła strażniczka naraża tak wiele, samodzielnie próbując ocalić życie swojego obcej jej osoby? Porwałaś następcę tronu, ot tak, hop siup i wyfrunęłaś ze stolicy, niedostrzeżona przez nikogo. Nawet mnie wydaje się to absurdalne, a wiedz, że dużo już dziś wypiłem. Nadal jednak widzę wyraźnie obie wasze twarze i niech mnie piorun strzeli, jeśli to nie jest twój syn!

- Jak śmiesz się tak odzywać do królowej! – wrzasnął młokos, opryskując śliną stół.

Kobieta przygryzła wargi, wpatrując się w twarz karczmarzą z konsternacją wypisaną na obliczu. Ten zaś nie dawał za wygraną:

- Kto tu właściwie ucieka? On – karczmarz skinął głową w stronę chłopca – Czy ty… moja pani?

- Każde z nas – powiedziała kobieta słabym głosem, a jej oczy zaszkliły się nieco – Nie masz pojęcia, jakie rzeczy dzieją się w stolicy… Nie wiesz, jak to jest, kiedy człowiek, któremu poprzysięgasz dozgonną miłość, zmienia się w twoich oczach w tyrana i okrutnika, a własny dom staje się klatką. Klatką, z której uciekłam, zabierając jedno pisklę.

Nagle posłyszeli straszliwy łoskot od strony drzwi, do których ktoś się dobijał. Gospodarz odruchowo zgasił płomienie świec i pochodni i uciszył swoich towarzyszy, by następnie podejść na palcach do wrót i zatrzymać się, nasłuchując.

- Tatku, to ja, Mia, otwórz! – zawołał przytłumiony głos.

Karczmarz uchylił drzwi, wpuścił dziewczynę do środka, po czym ponownie je zaryglował.

- Co się stało? – zapytał.

- Jacyś ludzie przyszli do tawerny – mówił podlotek bardzo podnieconym i niespokojnym głosem – Weszli jak do siebie, mówię ci, tatku, są okropni! Mówią, że szukają zbiegów… - i przeniosła przerażone spojrzenie na kobietę z chłopcem u boku.

- Psiakrew! Co robić, co robić? – karczmarz zaczął przechadzać się między pozostałymi, pukając się po czole otwartą dłonią.

Kobieta natomiast wzniosła wzrok ku górze, wpatrując się w gęstniejący mrok u szczytu strzelistej budowli.

- Ta wieża – szepnęła – Była tu już wcześniej, prawda?

- Co? Tak, stoi tu odkąd pamiętam – odparł karczmarz, nie przerywając przechadzki.

Kobieta pochyliła się nieco nad posadzką, rozejrzała uważnie, postukała nogą w kilku miejscach. Wreszcie przechyliła głowę jak ktoś, kto dostrzegł coś interesującego, coś nie pasującego do reszty, coś niezwykłego. Zmrużyła oczy i wskazała na uchwyt na pochodnię w rogu komnaty, wczepiony w ścianę kilka stóp nad ziemią. Znajdował się na nim ledwie widoczny, wyryty w metalu herb królewski. Kobieta szarpnęła nim, próbując go przemieścić w różne strony, lecz nic się nie stało.

Obserwujący ją karczmarz położył dłoń na ramieniu chłopca i wskazał uchwyt, a gdy ten się do niego zbliżył, gospodarz na powrót zapalił świece i zamarł w oczekiwaniu. Chłopiec pociągnął dźwignię, całe pomieszczenie zadrgało nieznacznie, w powietrze wzbił się kurz, a po chwili w ścianie wieży, tuż pod schodami zionął już nieduży otwór, prowadzący gdzieś pod ziemię.

- Jak… Jak… - wyjąkał karczmarz, wyraźnie zdezorientowany.

- Pytacie jak, a wiedzieliście, że tylko chłopiec może otworzyć przejście – zauważyła kobieta z uśmiechem – To strażnica wzniesiona jeszcze za czasów pierwszego królestwa, przez samego Denariona. Zapieczętowana została w taki sposób, by mogła ochronić wszystkich jego dziedziców… Nie mamy czasu – położyła mu dłoń na ramieniu – Wracajcie do tawerny i powiedzcie, że zatrzymaliśmy się tu, ale odjechaliśmy.

- A konie? Dwa dobrze odżywione, bogato osiodłane konie wcinają sobie paszę w padoku – zauważył karczmarz.

- Wyprowadziłam je do zagajnika nieopodal – pochwaliła się Mia z wyraźną dumą w głosie – Niespecjalnie, przypadkiem… Po prostu chcieliśmy posprzątać, a w zagajniku rośnie świeża, bujna trawa i…

Karczmarz ucałował ją w czoło, powstrzymując ten potok słów.

- Dziękuje wam za pomoc – powiedziała kobieta – Dziękuję wam za wszystko.

- Dobrze, już dobrze, znikajcie! – ponaglił ich gospodarz, a kiedy zniknęli pod ziemią szarpnął za uchwyt, zasłaniając tym samym przejście.

 

W głównej izbie tawerny zastał go niemiły widok kilku zbrojnych w tunikach z królewskimi naszywkami, którzy zastygli w pozach potwierdzających słowa jego córki. Czuli się jak u siebie, z tą jednak różnicą, że nie na podobieństwo człowieka we własnym mieszkaniu, a raczej na wzór chłopa w stodole: pozostali goście byli dla nich bydłem. Śmiali się ochryple, rozlewali trunki, irytowali pomagierów.

- Czym mogę służyć? – zawołał karczmarz, siląc się na uprzejmy ton.

- Jest i właściciel – warknął pierwszy z żołdaków, który musiał być dowódcą – Do rzeczy… być może przejeżdżała tędy dwójka dezerterów – oświadczył – Kobieta i młody mężczyzna. Zwiali, rezygnując z zaszczytu, jakim jest służba najjaśniejszemu panu! – zakrzyczał, a jego towarzysze odpowiedzieli echem.

- Dezerterów, powiadacie – uśmiechnął się karczmarz.

- Ano, ano… Mogli się tu zatrzymać.

- Mieliśmy tu dwójkę podobnych gości – gospodarz podrapał się po głowie, udając zastanowienie – Ale odjechali. Na północ.

- Odjechali – powtórzył dowódca bardzo niepokojącym tonem – Coś takiego!

Tymczasem jeden z żołnierzy złapał Mię za nadgarstek i wyszczerzył pożółkłe zęby, czyniąc jej półgębkiem jakieś propozycje.

- Odjechali – rzekł karczmarz twardym, stanowczym głosem, objąwszy dziewczynę ramieniem i rzuciwszy żołnierzowi mordercze spojrzenie – Więc, jeżeli to wszystko, to żegnam panów.

Nie minęła sekunda, gdy okuta żelazem rękawica spotkała się z policzkiem karczmarza niczym błyskawica z ziemią. Uderzony został przez samego dowódcę, a impet owego ciosu zwalił go na ziemię. Gdy upadał, w głowie brzęczały mu wrzaski córki, wyzywającej żołdaków od rzeczy, których nazw nie będziemy tu przytaczać, a chwilę potem rozbrzmiał rozkaz:

- Przeszukać okolicę!

 

Kilkadziesiąt minut później patrol opuścił tawernę, niczego nie odkrywszy. Odmaszerowujący żwawym, energicznym krokiem żołnierze prześcigali się w przekleństwach, rozjuszeni porażką, nie myśląc nawet o poczciwym karczmarzu, który siedział teraz przy barze, podtrzymując przy policzku okład z nasączonej wodą ścierki.

- Nic mi nie będzie – zapewniał raz po raz córkę i gości, zaniepokojonych całą sytuacją.

Wyszedł na zewnątrz przez tylne wejście, chcąc nabrać nieco świeżego powietrza. Noc była już w pełni, gwiazdy iskrzyły się na czarnym niebie, a smukła sylwetka wieży rysowała się na jego tle w pełni swojego niewysłowionego majestatu. Karczmarz skierował się do niej i zatrzymał przed wejściem, a myśli kotłowały mu się w głowie, kiedy nagle drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem i w progu stanęła pani rycerz ze swoim podopiecznym.

- Co wy wyprawiacie?! – skarcił ich karczmarz podniesionym, piskliwym wręcz szeptem. – Mieliście uciekać!

Kobieta szepnęła coś chłopcu na ucho i zbliżyła się do karczmarza, podczas gdy młokos pozostał wewnątrz wieży.

- Musiałam sprawdzić, czy wszystko w porządku – i dotknęła delikatnie jego posiniaczonego policzka – Wybacz, że naraziłam cię na niebezpieczeństwo, ja… Dziękuję ci za pomoc. Wiem, że nie masz wobec mnie żadnych zobowiązań.

- Nadal jesteś królową tych ziem – uśmiechnął się karczmarz – A twój syn dziedzicem tronu.

Kobieta obejrzała się przez ramię, zerkając na wieżę.

- Wiem, że wydaje ci się rozpuszczonym smarkaczem, ale on również docenia twój wkład.

- Królowie przychodzą i odchodzą – rzekł sentencjonalnie gospodarz – Tutaj, na prowincji, nie zauważamy zmian tak dokładnie, jak w stolicy. Płaciłem daninę, płacę i będę płacić, ufam jednak, że ten młokos wniesie jakiś… jakiś powiew świeżości. Ufam, że w tym chłopcu jest coś, co wyróżni go od jego poprzedników. Ufam, że jego żołnierze nie będą obchodzili się z poddanymi w taki sposób.

Kobieta ponownie dotknęła pogodnej, pełnej nadziei twarzy karczmarza.

- To nic – gospodarz ujął jej dłoń – Wymienilibyśmy uprzejmości, moja pani, ale nie ma czasu do stracenia. Dziwnie się czuję, rozmawiając z tobą, pani, w takim miejscu i okolicznościach. Żołnierze już odeszli. Wysłałem ich na Północ, nie możecie więc iść do wąwozu – i zmrużył nagle oczy, jakby właśnie jakaś myśl przyszła mu do głowy – No tak! Musicie udać się na Wschód!

- Jak to?

- Kazał mi cisnąć dwa klejnoty koronne na prawo – karczmarz obrócił się z uśmiechem w stronę północną i wyciągnął prawą rękę w kierunku wschodnim – Znaczy się, w stronę jesiennych równin Aragaru.

- Przecież to marsz z deszczu pod rynnę! – żachnęła się kobieta.

- Znałem kiedyś człowieka, który żeglował na południe, obierając sobie za kurs piracki port Waydleton, miasto pozbawione nadziei, gdzie skierowała go desperacja. Zamiast tego jednak dotarł do miejsca, które przerosło jego wyobrażenie.

Obrócił się w stronę wschodnią i dodał:

- Nigdy nie możemy być pewni, co znajdziemy za horyzontem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • alfonsyna 01.10.2015
    Wcale się nie wydaje długie, a to pewnie dlatego, że się dobrze czyta. Styl masz naprawdę bardzo dobry, wręcz zawodowy, a kolejne części bardzo ładnie składają się w całość z poprzednimi. Połączenie fajnego pomysłu na fabułę z doskonałym technicznie wykonaniem po prostu musi przynosić dobre efekty :)
  • elenawest 01.10.2015
    genialny rozdział :)
  • zaciekawiony 08.10.2015
    "Początek tej historii należałoby opatrzyć wstępem, gwoli wyjaśnienia kwestii politycznych, terytorialnych i państwowych, dotyczących świata otaczającego Tawernę." - aha, czyli po to prowadzisz pomysł opowiadania o świecie wyłącznie poprzez opowieści kolejnych gości, aby teraz dodać opis tej reszty świata?

    "Uważał, że „królowie przychodzą i odchodzą, a daninę trzeba płacić” - w tym przypadku cudzysłów nie potrzebny, wystarczy potraktować to jak mowę zależną.

    "Wąwóz Wallandin leży o cztery dni marszu stąd, a ponieważ jedziecie wierzchem, powinniście do niego dotrzeć nie później niż za trzy dni " - sugerowałbym nieco większą różnicę między drogą pieszą a drogą konną. Koń z rycerzem w zbroi, jadąc po dobrej drodze, może przebyć kilkadziesiąt kilometrów w ciągu dnia (w różnych przypadkach od 50 do 80 km dziennie). Piechur obciażony bagażami i zbroją z trudem przebędzie 30 km. Cztery dni piechotą to zatem raczej 2 dni konno.

    "Kilkadziesiąt minut później patrol opuścił tawernę, niczego nie odkrywszy." - koni w zagajniku niedaleko nie znaleźli. I nawet nie zapytali gdzie dokładnie mieli się udawać zbiegowie".

    Całkiem niezły tekst.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania