Poprzednie częściWiedźmińskie opowiadania cz. I

Wiedźmińskie opowiadania cz. II

II

 

Późnym popołudniem, gdy słońce paliło już mocno w plecy zaczął zjeżdżać z niedużego wzniesienia. Porośnięte zieloną gęstwiną wzgórze skrywało w sobie punkt graniczny. Teren dość mocno opadał. Na prawo i lewo rozciągały się łąki porośnięte pożółkłą trawą. Często z ziemi wyzierał ostrokół. Gdzieniegdzie leżały, bądź stały fragmenty i części porzuconych furgonów, czy innych wehikułów konnych. Wszystkie podniszczone, zdradzające intensywne próby przeszukania środka. Antares zwolnił. Mijał coraz więcej ludzi. Głównie chłopów z ich rodzinami, oczekujących na przeprawę. Między nimi kłębili się redańscy żołnierze patrolujący brzeg rzeki, który już widać było w oddali. Im bliżej osadzonego na łodziach mostu, palisada była gęściej wbita w podłoże, a grupki tubylców liczniejsze. Wiedźmin wstrzymał klacz. Pojechał dalej stępa. Słyszał strzępy rozmów, krzyki i przekleństwa redańskich posterunkowych. Wkrótce znalazł się między namiotami krytymi jasnym płótnem, wzniesionymi prowizorycznie po obu stronach traktu. Kwitł tam handel, różni ludzie, korzystając z pośpiechu tych, którzy zmierzali do Novigradu oferowali swoje towary. Wszędzie leżały pakunki, beczki, wory, skrzynie i pudła. Wśród całego tego cyrku kręciło się wielu interesantów.

Chwilę później, zza szeregu namiotów i skupionego przy nim motłochu wyjrzało koryto rzeki oraz most. Rosły przy nim dwa osamotnione, wysuszone drzewa. W Pontarze stan wody był dość niski, a sama rzeka sprawiała wrażenie powolnej i ospałej. Antares wyminął grupkę, gdzie uzbrojony w halabardę celnik głośno wyliczał cło awanturującej się parze. Kopyta Gwiazdki zastukały na dylach mostu. Poniżej ospale przesuwała się ciemnogranatowa, zdradliwa toń. Dźwięk podniesionych głosów stopniowo ustępował szumowi wody. Wiedźmin nie oglądał się. Chciał przybyć do miasta przed zapadnięciem zmroku. Zamierzał odebrać nagrodę jeszcze tego wieczora i wrócić do Szałwii i Rozmarynu.

Drugi koniec mostu wieńczyła wysoka brama. Ponad nią, na prostej, krótkiej belce wisiało dwóch zamaskowanych wisielców, powiewając przy mocniejszych podmuchach wiatru. Na wyspie, kilka sążni na kamiennym już trakcie czekała kolejna brama. Strzegło jej dwóch, opierających się o halabardy tęgawych nieco żołdaków, odzianych w barwy Redanii. Jeden z nich zdążył zasnąć, dziwnym trafem nie tracąc równowagi. Widząc nadjeżdżającego stępa wiedźmina drugi z pary strażników usunął się z drogi. Za bramą czekało podejście pod górę, oraz kolejne niewysokie, zalesione wzniesienie, znajdujące się na wyspie. Antares skierował klacz między pierwsze drzewa. Na szczycie było zdecydowanie mniej ludno. Miejscami przechadzali się wyłącznie osobnicy w czerwonych tunikach, podzwaniając zbrojami. Wszyscy czujni i pod bronią. Napierśnik każdego z nich ozdabiał biały orzeł. Po lewej stronie na wypłaszczeniu wznosiła się ruina ceglanego domu, do której przytwierdzono części ciemnoczerwonego namiotu. Po prawej stała naprędce zmontowana wieża obserwacyjna. Całość posterunku na wyspie otoczono solidnym ostrokołem. Miejsce gęsto było zarośnięte podszytem leśnym i liściastymi drzewami.

Wiedźmin jechał dalej, za drogą. Wjechał na kolejną, wąską kładkę zrobioną z drewna, po czym droga zaczęła opadać, prowadząc do drugiej bramy, tym razem wylotowej. Minął jej obsadę i wprowadził klacz na kolejny most. Prowadzący z wyspy na stały ląd. Za mostem, po prawej stała chatka kryta strzechą, do której bezpośrednio przylegało koło młyńskie zasilane wodą Pontaru. Przy chatce kończyło się też ostre ogrodzenie. Antares ścisnął Gwiazdkę piętami zmuszając do szybszego biegu. Ścieżka dalej pięła się lekko w górę, stopniowo odsłaniając panoramę Novigradu. Zabudowania gospodarcze, wieże, dachy ginęły jeszcze we mgle. Po chwili gościniec biegł już równo. Do lewego jego krańca przylegał las. Tymczasem miasto było coraz bliżej. Przed sobą wiedźmin miał już tylko ruiny zamku Drahim, z którego zachowała się tylko kwadratowa, licząca sobie trzy piętra wieża, coraz mocniej pożerana przez listowie. Droga prowadziła teraz pomiędzy polami, gdzie pracowali ludzie. Niektórzy słysząc tętent kopyt na ziemistym szlaku podnosiło głowy i odsuwając z czoła słomiane kapelusze szukali jeźdźca, przykładając dłoń do spoconego czoła, by osłonić oczy przed ostrymi promieniami chylącego się ku zachodowi słońca. Im dalej między pola, tym częściej trakt wiódł obok bielonych domków rolników. Pośród nich rosły sady, rozsiewające zapach kwitnących na drzewach kwiatów. Zboże gięło się na wietrze. Złote kłosy rozciągały w każdą stronę. Z rzadka ustępowały wysokim i ogromnym słonecznikom. Pomiędzy drzewami było już widać groblę i wieże strażnicze. Od ubitej ścieżki odbiegało wiele innych węższych, ale wiedźmin jechał przed siebie spinając konia, w kierunku jednej z sześciu bram miejskich. Wkrótce dotarł do gęstych zabudowań Zamurza Novigradu, minął je nawet nie spojrzawszy i wjechał na murowany most, prowadzący bezpośrednio w Bramę Portową oraz dalej, w głąb miasta. Na moście kopyta Gwiazdki stukały rytmicznie przy wtórze charakterystycznego odgłosu. Przebył bramę, minął kolejnych redańskich strażników i znalazł się w wolnym mieście Novigrad.

W największym mieście Północy. Obecnie, na jego terenie władzę w swym zacnym ręku dzierżył hierarcha Hemmelfart. Wierząc Jaskrowi, na obszarze metropolii znajdowały się cztery młyny wodne, osiem banków, dziewiętnaście lombardów, trzydzieści pięć oberży, dwanaście zamtuzów, oraz dziewiętnaście świątyń. Miasto liczyło sobie około trzydziestu tysięcy mieszkańców, bez przyjezdnych.

Po przebyciu Bramy Portowej, wiedźmin szarpnął lejcami i skierował klacz w lewo, wzdłuż rzędu domów. Z powodu wieczornej pory ulica była gęsto zaludniona. Manewrowanie zdecydowanie utrudnione, ale Antares nie miał ochoty iść, depcząc po kałużach i rozjeżdżonym błocie. Przejechał przez mały placyk w centrum którego palił się znicz w kapliczce Wiecznego Ognia. U jego końca odbił jeszcze mocniej w lewo. Przejeżdżając pod budynkiem tworzącym tunel nad drogą, znalazł się w dzielnicy portowej. Wkrótce dotarł do samych doków. W zatoce, przy brzegu stało na redzie kilka okrętów. Dwa wojskowe drakkary i fusta, oraz wiele mniejszych jednostek, aż do czółenek samotnych rybaków. Wiedźmin zmierzał do najbliższego z przycumowanych do wbudowanych w nabrzeże kei statków unoszących się na falach. W drodze przyjrzał się dokładniej drakkarom. Jednostki tego typu musiały przybyć ze Skellige, kto wie, może nawet bezpośrednio z Faroe.

Dojechał do nabrzeża. Odkąd znalazł się w mieście, zewsząd ogarnął go gwar rozmów, stuk kopyt, dźwięki pochodzące z pracowni stolarza, płatnerza, miecznika. Kazania kapłanów na ulicach oraz wiele innych odgłosów, jakie emitowało tętniące życiem miasto. Nozdrza wypełnił zapach ryb. Mewy darły się niemiłosiernie, ktoś bił się z kimś w kółku, przy opuszczonym trapie z przycumowanej nieopodal galeoty. Zaraz za nią, stała nieduża, jednomasztowa koga, o wyzębionym blankami kasztelu na rufie i dziobie. Podjechał do trapu, starannie dobierając miejsce i ustawiając Gwiazdkę z dala od kałuż. Zeskoczył z wierzchowca, przywiązał go do wolnej kei. Odczepił trofeum ze strzygi i wszedł po trapie na pokład kogi. Na pokładzie, u podnóża schodów wiodących na rufowy kasztel klęczał mężczyzna i naprawiał pierwszy ze stopni. Nie usłyszał kroków Antaresa, więc ten ostatni kaszlnął ostentacyjnie, będąc w połowie drogi przez chwiejący się pokład. Kapitan rzucił okiem przez ramię i dostrzegł zmierzającego w jego stronę wiedźmina. Odwrócił się, po czym wstał. Był niższy od Antaresa. Przedramiona wystające spod roboczego ubrania pokrywały tatuaże przedstawiające nagie kobiety. Człowiek ubrany był w ciemnozieloną tunikę. Nosił wąsy i włosy związane w kok na czubku głowy.

- Zadanie wykonane – oznajmił Antares, prezentując łeb strzygi, do którego już zaczęły zlatywać się muchy. Oto dowód. Moje sto pięćdziesiąt koron, jeśli łaska.

- Panie szanowny, zabierzcie mi to z pokładu, zaraz ludzie się zlecą, że co ja jakieś rytuały podejrzane odprawiam! Jeszcze mi kontrol zrobią! Ja, panie wiedźmin, wystawcie sobie, porządny kupiec i żeglarz jestem! Reputację mi możecie tak zniszczyć! I to bardzo łatwo. A odbudować jej, często nie sposób!

- Zabieram pieniądze i już mnie tu nie ma – przerwał mu Antares już na wejściu rozdrażniony reakcją zleceniodawcy.

Żeglarz wymamrotał coś niewyraźnego i rozejrzał się wokół siebie. Sięgnął do kieszeni. Wyjął plik papierów, a na końcu sakwę. Otwarł ją, a następnie zaczął pieczołowicie przeszukiwać. Po chwili spojrzał na głowę strzygi, która nabrała już fioletowego odcienia i zakrzyknął:

- Huubert! Sam, do mnie!

Z nadbudówki wybiegł młodzian bardzo mocnej budowy, ale za to o twarzy patentowanego idioty, z kretyńsko przystrzyżonymi włosami, przywodzącymi na myśl okrągły hełm, sięgający aż po zrośnięte brwi.

- Zabierz to od pana wiedźmina i wynieś migiem z pokładu. Wyrzuć gdzieś, do gnojówki najlepiej – młodzian kiwnął głową, mruknął niezrozumiale coś, co brzmiało jak „groch” i przystąpił do wykonywania polecenia.

Odebrał od Antaresa łeb strzygi, po czym nad wyraz pewnie udał się po trapie na nabrzeże.

- O czym my to, aa, już wiem – kapitan kogi powrócił do przeczesywania sakwy.

Chwilę to trwało. Kiedy mężczyzna walczył z tworzywem, Antares rozglądał się po porcie. Kiedy chciał, potrafił być niesłychanie cierpliwy. Zorientował się, że było już późno, co wywnioskował po dziwkach portowych, które pojawiły się na nabrzeżu. Jedna z nich zauważyła jego spojrzenie, pomachała i posłała zalotnego całusa. Nie odwzajemnił gestu, zerknął tylko spode łba, ale zaraz odwrócił wzrok. Kapitan w końcu uporał się z własną sakwą. Wręczył wiedźminowi pieniądze. Antares przeliczył. Wyszło mu sto dwadzieścia. Uniósł wzrok i spojrzał pytająco na kapitana.

- Umowa była na sto pięćdziesiąt.

- Panie wiedźmin – rzekł przeciągle marynarz - Przecież ten potwór właściwie nikogo tam nie zabił, Marcina jedynie, pijaka starego i babkę balwierza podobno, dawno temu. Tyle zatem wystarczy.

Antares westchnął i odparł:

- Niemniej, zadanie zostało wykonane. Bez znaczenia fakt, że zginął tam pijak Marcin, jego babka, balwierz, czy król Radowid. Potwór ubity. Płaćcie zatem, jak żeście wcześniej zatwierdzili, mości panie.

Reakcja kapitana nieco go zaskoczyła. Nie wiedział, czy po prostu jemu też zależało na szybkim sfinalizowaniu transakcji, czy przekonał go zimny ton głosu Antaresa. Ogorzały wąsacz sięgnął ponownie do sakwy i tym razem bez dokładnego szukania, wyjął i wręczył mu jeszcze piętnaście koron. Antares pozostawił wyciągniętą dłoń. Nie doczekawszy się brakującej kwoty powiedział:

- Jeszcze piętnaście.

- A podatek?

Wiedźmina ogarnął gniew. Zacisnął dłoń w rękawicy, do której kapitan złożył gotówkę. Umieścił pieniądze we własnej sakwie na pasie i powoli obrócił się w stronę trapu.

- Dziękuję – rzucił na odchodne przez zęby. Nie doczekał się odpowiedzi.

Ruszył po trapie, jak znalazł się na nabrzeżu, sięgnął do lejców Gwiazdki. Po chwili szybkim krokiem drogą na pokład przebiegł Hubert. Nie patrzył za nim, bo jego uwagę przykuł wysoki krzyk, na tyle wysoki, że przeszedł w dziewczęcy pisk. Zaraz po nim zarejestrował plugawe bluźnierstwa. Zainteresowany rozejrzał się, szukając źródła. Znalazł w grupce łowców czarownic, którzy ciągnęli jakichś ludzi. Przekleństwa miotała młoda dziewczyna, o brudnej, miejscami poranionej twarzy. Ubrana była w strój co prawda mocny i skórzany, ale wymagający gruntownych napraw, oraz oczyszczenia. Targało ją dwóch z liczącej kilku osobników grupy łowców czarownic, członków organizacji utworzonej przez Radowida V podczas trzeciej wojny z Nilfgaardem. Utworzono ją w celu zwalczania czarodziejów i czarodziejek, bez względu na stopień wyszkolenia. Później ich działalność rozszerzyła się na polowania na heretyków, innowierców, alchemików, znachorów, nieludzi i dopplerów. Organizacja ma też wsparcie hierarchy Novigradu. Odkąd król Redanii rozwiązał zakon Płonącej Róży i przejął jego majątek, wielu zakonników zasiliło szeregi łowców czarownic. Aktualnym przywódcą pozostawał Kaleb Menge. Antares splunął do kałuży. Darzył organizację łowców najszczerszą nienawiścią, a samego Mengego nawet czymś więcej. Wiedźmin dawno już przyznał Jaskrowi rację, gdy ten stwierdził, że określenie ambitnego dowódcy łowców, oraz jednoczesnego namiestnika do spraw bezpieczeństwa Novigradu „fanatycznym skurwysynem” byłoby nad wyraz łagodnym eufemizmem.

Uzbrojona, odziana w szare płaszcze i kapelusze z szerokim rondem grupka, brutalnie prowadziła dziewczynę i jeszcze jakiegoś mężczyznę, którego ubiór zdradzał profesję czarodzieja. Dla niego nie było już ratunku. Czarnowłosa dziewczyna z kolei nie zdradzała w wyglądzie żadnej przyczyny pojmania. Łowcy czarownic z pojmanymi ludźmi minęli go i udali się na północ, roztrącając przechodniów, wrzaskiem i razami popędzając schwytanych. Kiedy dziewczyna potknęła się , upadła na kolana, dowódca pochodu zarządził postój, odwracając się od swoich, potraktował dziewczyną kopniakiem w okolice biodra spluwając obok. Czarnowłosa krzyknęła, zwijając się pod murem.

Gniew, który zbierał się w Antaresie od rozpoczęcia rozmowy z kapitanem kogi, znalazł właśnie ujście. Widząc, że łowca przymierza się do poprawki, ruszył zdecydowanie przed siebie. Oprawcę miał przed sobą, byli do siebie skierowani torsami. Łowca zrobił dwa kroki w tył, chcąc nabrać rozpędu. Wiedźmin napiął mięśnie klatki i brzucha, przyspieszył. Szedł tak, żeby łowca nie zdążył zadać drugiego ciosu. Jak ten zrobił pierwszy krok, wpatrując się w dziewczynę, by trafić tam, gdzie trafić chciał, wpadł na Antaresa. Wiedźmin wbił się w niego jak niedźwiedź. Łowca odbił się od wiedźmina i poleciał do tyłu. Zachwiał, podniósł głowę, obrzucając Antaresa nienawistnym spojrzeniem. Wiedźmin zatrzymał się i odwzajemnił spojrzenie.

- Czego, kurwa?! Guza szukasz, odmieńcu?! – zapytał, z trudem łapiąc oddech i plując wokoło łowca.

Antares milczał. Widząc to, łowca zaatakował. Zamierzając się prawym sierpowym na policzek Antaresa, pojęcia nie miał jak szybki może być wiedźmin. Nawet bez eliksirów.

Wiedźmin wyprzedził jego ruch, zrobił krok w jego stronę, odbił jego przedramię lewym łokciem, a prawą dłoń, zwiniętą w kułak wyrzucił przed siebie, ze zgięcia stawu. Trafił od dołu w zgięcie łokcia drugiej ręki tamtego, uniemożliwiając kontrę jego bloku. Nie wahając się ani chwili, Antares poprawił kolanem w brzuch. Kończąc walkę zadał ostatni, trzeci cios. Prawym sierpowym trzasnął łowcę w szczękę, dokładnie dobierając siłę uderzenia, by nie zadać trwałych obrażeń, tym samym oddalając od siebie zarzut ataku na funkcjonariusza. Łowca czarownic zachwiał się i byłby wywalił, zdążył jednak chwycić murku. Splunął krwią, barwiąc szarą kałużę na czerwono. Idealnie w momencie, gdy krwawa plwocina plusnęła w błoto ulicy, jego towarzysze chwycili za broń. Jeden zdążył obnażyć ponad połowę brzeszczotu.

- Dość! – powstrzymał ich gestem najbardziej bogato odziany łowca, wyglądający na najbardziej doświadczonego w chwytaniu nieludzi i czarodziejów – Spokój. Schować broń. Nic tu po tobie, wiedźminie – zwrócił się bezpośrednio do Antaresa – Nie jesteś tu potrzebny. Potwora, jak widzisz, mamy w saku.

Antares uniósł brwi i rozejrzał się. Błędnie założył, że ten, który bił dziewczynę jest dowódcą, fakt. Ale w przeoczenie potwora nie chciało mu się wierzyć.

- O czym ty mówisz? – zapytał, prostując się – Widzę tu tylko najzwyklejszą w świecie dziewczynę. Nie zdradzającą cech ani elflich, ani krasnoludzkich, ani też cech driad. Mój medalion drgnął nawet o piędź. Zatem ani krzty w niej zdolności magicznych. Nie dostrzegam również żadnych znaków runicznych, medalionów, wiązek ziół, zakazanych ksiąg, czy innych utensyliów potwierdzających innowierstwo. Za co jest pojmana?

Czarnowłosa, leżąca u ich stóp pod murem nie wydawała żadnych odgłosów. Antares wiedział, że słucha i jest doskonale świadoma sytuacji.

- Komu jak komu – łowca skrzyżował ręce na zdobionym rytami napierśniku – Ale tobie, wiedźminie, to się dziwię. Nie rozpoznajesz w niej nic dziwnego?

Wiedźmin był pewien swojej oceny.

- Nie, kurwa, nie rozpoznaję – odparł lodowato i stanął w nieco szerszym rozkroku, dla spotęgowania efektu skrzyżował przedramiona jak łowca i zwęził źrenice w wąskie szpareczki patrząc łowcy w oczy. Ten wzdrygnął się zauważalnie i cofnął pół kroku. Tymczasem plującego juchą towarzysza odprowadziło dwóch innych łowców za najbliższy róg.

- To jest wilkołak – powiedział stanowczo łowca.

- Czyżby? W takim razie kiedy ją schwytaliście?

- Co prawda dwie pełnie temu. Ale…

- Świetnie się składa – przerwał mu Antares – Ile przemian odnotowaliście?

- Żadnej, ale…

- Jeszcze lepiej. Ktoś wie w jaki sposób mogła się zarazić lykantropią? – indagował dalej Antares, pozwolił sobie nawet na lekki uśmiech, czując, że już wygrał tę słowną potyczkę.

- Mamy świadków! – zaperzył się jego rozmówca - Przesłuchaliśmy ludzi, którzy widzieli jak ugryzł ją wilkołak! – łowca zrobił się lekko czerwonawy na twarzy.

- Ilu? Poproszę ich imiona i informacje o tym, gdzie ich znajdę, lub jeśli wolisz, wyniki analizy, na podstawie której wykazaliście, że to dziewczę jest wilkołakiem. Przecież tacy bohaterowie jak wy, nie schwytaliby niewinnej osoby. Chyba, że wasze szlachetne prawidła już nie funkcjonują? – wiedźmin uśmiechnął się bardziej jadowicie, łowca za to robił się coraz bardziej czerwony.

Opasła twarz przypominała już dojrzewające jabłko. Oprócz tego, żyłka na jego skroni wybiła się na powierzchnię i zaczęła niebezpiecznie pulsować.

- Słuchaj no ty, parszywy dziwolągu – rozsierdził się łowca – Nie będziesz mnie uczył, jak mam wykonywać moją pracę! Jeszcze potrafię rozpoznać zagrożenie dla obywateli tego miasta. Rozpoznać i unieszkodliwić je! Jeszcze trochę i ty nim zostaniesz!

- Nie sądzę – odparł spokojnie Antares, kręcąc głową - Wasi świadkowie musieli być pijani albo ślepi. Wilkołak przemienia się podczas każdej pełni – wyraźniej niż było to potrzebne, zaakcentował przedostatnie słowo - Dziewczyna nie obrosła futrem ani razu od dwóch cykli księżyca. Cała ta hipoteza jest dziurawa jak durszlak. Nie widzę w niej ani ćwierci cechy lykantropa.

Antares rzucił okiem na dziewczynę. Ta, uniosła lekko głowę. Ich spojrzenia spotkały się na drobny moment. Jego pionowych źrenic i jej soczystych, zielonych tęczówek. Wiedźmin stwierdził, że miała bardzo ładną twarz, gdyby tylko pozbawić ją krwi i brudu.

- Schwytaliście niewłaściwą osobę – podsumował, podniósłszy wzrok na łowcę, ale nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo zza winkla wytoczyli się łowcy, podtrzymujący tego, który chwilę wcześniej zaatakował wiedźmina. Łowca wyglądał okropnie, jedną ręką trzymał się za twarz, drugą, podpierał na mieczu.

Moment nieuwagi wszystkich, idealnie i całkowicie wykorzystała czarnowłosa dziewczyna. Poderwała się, błyskawicznie przeturlała i rozcięła więzy krępujące jej nadgarstki na obnażonej klindze. Wierzgnęła nogą podcinając rannego, który pociągnął za sobą na bruk całą trójkę. Odturlała się jeszcze kawałeczek. Zanim ktokolwiek z wyjątkiem Antaresa, który przyglądał się tylko, samemu będąc pod wrażeniem, zdążył zareagować, stanęła na nogach. Następnie pomknęła przed siebie, pomiędzy przechodniami, powiewając czarną grzywą.

- Za nią! Łapać sukę! – rozdarł się dowódca. Dwóch pozostałych, wolnych i świeżych łowców pobiegło jej śladem.

Do wiedźmina coś dotarło. Złożył znak Heliotropu, by zarejestrować drogę pościgu łowców. Jej wyczyn był naprawdę imponujący, ale dziewczyna była z pewnością zmęczona. Ranna i pokaleczona. W mieście roi się od łowców czarownic. Nie uda się jej zbiec z miasta. Nie przedrze się przez bramy.

A po próbie ucieczki, bez dwóch zdań będzie zupełnie inaczej traktowana niż dotychczas. Jeśli mają ją ponownie dorwać i zrobić krzywdę, jego interwencja okazałaby się bezsensowna i niepotrzebna. Nie chodziło mu wyłącznie o wyładowanie złości, spowodowanej niższą wypłatą. By uchronić czarnowłosą przed strasznym losem, musiał ją dogonić, zanim zrobią to łowcy czarownic. Z miejsca w którym stał puścił się biegiem, ścigając dziewczynę o hebanowych włosach.

Zresztą, zaczynała mu się podobać.

Następne częściWiedźmińskie opowiadania cz. III

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania