Żelazny Liść: Część Druga Cios Powietrza

-Witaj Eldrenie- przywitał skrytobójcę Odyn, gdy ten dotarł do zamku- Rozumiem, że mamy gościa.

Eldren przytaknął.

-Tak, panie. Chłopak ma na oko trzynaście, czternaście lat. Gdy go znalazłem, cień prawie że go dopadł. I jest jeszcze jedno. Chłopak… dryfował na liściu. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że liść był żelazny.

Wielki Inkwizytor zdumiał się, wciągając gwałtownie powietrze.

-Żelazny Liść? Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że ten liść pochodzi z Zardzewiałego Drzewa.

-Takie właśnie mam przypuszczenia, Wielka Głowo Inkwizycji. Sugeruję także, abyś spotkał się z chłopcem, gdy się przebudzi.

Oczy Odyna zalśniły. Zachwiał się na wielkim tronie.

-Śpi? Więc, na miłość boską Eldrenie, czemu nie oglądasz jego snów?

-Jestem pewien, iż w jego wizjach sennych będą jedynie cienie.

-Rozumiem. Tak więc, udamy się do niego, gdy się przebudzi. Czuję w kościach, iż wydarzy się coś wielkiego. Nie wiem tylko co…

-Cokolwiek to będzie, poradzimy sobie z tym, jako Inkwizycja.

-Być może, być może…- mrukną Odyn, choć myślami był już daleko stamtąd.

 

 

-Zabijesz mnie?- spytał z niedowierzaniem Zielony Andy- Czy ty w ogóle rozumiesz, że…

-Gówno mnie obchodzi Inkwizycja- warknął Lecter, spluwając- I tak jestem nietykalny. Takim stworzyła mnie natura… jestem… Nad Człowiekiem! Zostałem urodzony, by dojść do władzy. Nie powstrzymają mnie żadne kraty, czy węzły, wszystkie je przegryzę. A magia? Phi! Magia to jedynie WYMYSŁ IDIOTYCZNIE SŁABYCH ROBAKÓW!

Andy zacisnął usta. Pozostało mu tylko jedno. Ucieczka, bowiem nie miał szans wygrać z tym potworem. A w tym był akurat dość dobry. Stał spokojnie czekając, aż Lecter wstanie z tronu i z uśmiechem na ustach, popędzi na niego.

Gdy był już blisko, postąpił kilka kroków w prawo, bez trudu omijając napastnika. Jego dwaj ochroniarze byli tak samo szybcy jak on, więc bez trudu uciekli mieszańcowi Kanibalowi; stał on przez chwilę bez ruchu, mając za plecami wszystkie trzy ofiary. W końcu odwrócił się, uśmiechając przeraźliwie.

-Owszem jesteście szybcy… a ja, jestem spostrzegawczy.

I, ponownie szarżując, pobiegł w kierunku najbliższego przeciwnika - czyli tego oddalonego najbardziej od Andy’ego – z dokładnie tą samą prędkością, co za pierwszym razem. Pędził i pędził lecz jak za pierwszym razem, jego przeciwnikowi udało się uchylić w lewo…

…dopiero w ostatniej sekundzie, Andy zrozumiał, co miał na myśli Lecter mówiąc o spostrzegawczości; chciał krzyknąć, ostrzec jakoś towarzysza, lecz było już za późno.

Mieszaniec Kanibal zdołał dostrzec, iż przedstawiciel Inkwizycji pochyla się w lewo i zrozumiał, że to właśnie tam będzie skręcać. W idealnym momencie, jego prawa, zwyczajna ręka znalazła się w miejscu, w którym ułamek sekundy później znalazł się brzuch jego ofiary.

To wystarczyło; jako iż Inkwizytor wpadł na rękę Kanibala z ogromną prędkością, moc Mieszańca zadziałała. Towarzysz Andy’ego z krzykiem poleciał w górę trafiając kręgosłupem w belkę na suficie. Jego głowa także w nią walnęła, przez co prawie już martwy Inkwizytor pluną obficie krwią. Kiedy upadł na ziemię, Andy zobaczył ogromną, czarną dziurę, która przeszywała towarzysza na wylot, od brzucha aż po plecy.

Lecter jednym, sprawnym ruchem, oderwał wykrwawiającemu się na śmierć Inkwizytorowi głowę, z pomocą ręki kraba i połknął ją w całości, oblizując się obficie. Uśmiechał się.

Kiedy Andy był jeszcze w szoku, jego drugi towarzysz, rzucił się z krzykiem na Lectera; chciał go powstrzymać, wiedząc, że w ten sposób skazuje on się na śmierć, lecz gdy otworzył usta, nie wydobył się z nich żaden dźwięk. A poza tym, pewnie jego słowa nie doczekałyby się żadnej reakcji; Andy pamiętał, że obaj mężczyźni w każdą noc zabawiali się ze sobą i ten martwy i ten, niedługo jeszcze żywy. Musieli być parą.

Wielki Inkwizytor tolerował homoseksualizm, a co za tym idzie, Andy nie mógł się sprzeciwić ich romansowi; chociaż w sumie, nawet nie chciał. Choć sam lubił dziewczyny, jego homo koledzy nie przeszkadzaliby mu, dopóki nie zaczęli by obściskiwać się przy nim.

Chwilę potem, drugi towarzysz Andy’ego, zginą nie dopełniwszy swej zemsty.

Andy stał po prostu w miejscu, jak posąg, wpatrując się w Lectera nieprzytomnym spojrzeniem. Widział, jak jego drugi towarzysz zostaje pozbawiony kolejno obu rąk, obu nóg, tułowia, a na końcu głowy. Mimo iż przed każdym z tych sześciu kęsów Kanibal najpierw wysysał z członków ciała krew, to cała ta operacja zajęła może z minutę, podczas której umysł Zielonego, wciąż uparcie odmawiał podjęcia jakichkolwiek prób działania.

Dlatego, kiedy Lecter powoli obrócił się w stronę ostatniej ofiary, była ona całkowicie bezbronna. Kanibal wiedział o tym, widział bowiem strach w oczach Andy’ego. Strach, przerażenie, bezsilność i lodowatą obojętność na to, czy zginie, czy też nie.

To miała być długa kolacja.

Miała, bowiem przerwało ją pewne zdarzenie.

Nagle, z wielkim hukiem, jedno z okien chatki Lectera wpadło do wewnątrz, roztrzaskując się na podłodze, dokładnie między Kanibalem a Andy’m. Rozzłoszczony mieszaniec spojrzał w tamtą stronę, gdy nagle przez okno jak pocisk wskoczył do wnętrza domku chłopiec, na oko szesnastolatek.

Już wewnątrz, rozłożył ręce i z kpiącym uśmieszkiem powiedział donośnym, na pół żartobliwym na pół poważnym tonem:

-ON jest MÓJ.

 

 

Już po chwili obserwacji przybysza, Lecter zrozumiał, iż nie jest o tym Kanibal; świadczyły o tym jego nienagannie białe zęby oraz czysta skóra, prawie że pomarańczowa, o barwie, jakiej nie miał żaden Kanibal.

Kimże więc on był? Lecter w żaden sposób nie mógł się domyślić. Miał on na sobie biały podkoszulek, w ogóle nie zabrudzony krwią oraz czerwone spodenki do kolan. Był na boso, a zarówno jego długie ręce jak i długie nogi były bardzo umięśnione. Od chłopca wręcz biła aura siły; jego głęboko zielone oczy, na pół przesłonięte przez bujną, czarną i gęstą czuprynę, wzywały do walki.

Na lewej ręce miał dziwny czarny tatuaż; raz, kiedy Lecter na niego spojrzał, przypominał on wijącego się smoka, którego ogień jakby żył, a później tatuaż na chwilę tracił ostrość. Gdy ją odzyskiwał, na miejscu smoka był potężny statek unoszący się na falach, a po statku, na ramieniu szesnastolatka ukazał się dzik o obnażonych kłach.

Na obu dłoniach chłopaka, zaciśniętych w pięści były pierścienie; równo dziesięć. Były to pierścienie, które zawierały w sobie kamienie szlachetne, o najróżniejszych barwach: kolejno od lewego, małego palca kamienie miały kolory szmaragdowy, lazurowy, brzoskwiniowy, krwisty, błękitny, ametystowy, bursztynowy, cynamonowy, limonowy i rubinowy.

-Chyba nie wiesz, młody, z kim zadzierasz- zadrwił Lecter.

-Taaaak?- ,,młody’’ uniósł brwi i przekrzywił głowę na prawo- A może się założymy? Dla mnie bomba, tylko muszę rozgrzać pięści.

Mieszaniec odczuwał już zniecierpliwienie. Westchnął.

-Nie obchodzi mnie, jak silny jesteś. Czy nie rozumiesz, że nic mi nie zrobisz.

Chłopak również westchnął.

-Nie- zaprzeczył- To TY nic nie rozumiesz… wiesz, wymyślenie planu, na pokonanie cię, wcale nie było takie trudne. A co najlepsze, nie pomoże mi w tym magia. Zrobię to samą siłą fizyczną.

Jego słowa wyraźnie Lectera rozwścieczyły.

-Taki z ciebie mądrala, knypku?!- warknął- No dobrze, możesz się rozgrzać. Pozwalam ci na jeden cios. I zobaczymy, co wtedy powiesz.

Chłopak uśmiechnął się.

-Zgadzam się. Pięć uderzeń wystarczy mi, żebym się rozgrzał…

Od razu przeszedł do rzeczy; uniósł dłonie. Prawą zacisnął w pięść, lewą skrzywił w łokciu, tak, by uderzać właśnie o nią. Pierwsze uderzenie. Rozległ się mały huk, lecz było to zdecydowanie za mało, by pokonać mieszańca Kanibala. Drugie uderzenie. Jeszcze głośniejszy huk, lecz wciąż za mało. Tak samo trzecie i czwarte. Przed piątym, Lecter zadrwił:

-Myślisz, że pokonasz mnie takimi atakami?!

Chłopak nie zwrócił na niego uwagi. Przygotowywał się do piątego ciosu… jego pięść wystrzeliła i… huk był na tyle potężny, iż cała chatka Lectera, ziemia pod nią, oraz wszystko co się w niej znajdowało zadrżało. Lecter patrzył przez chwilę na to oniemiały. Zaraz potem uśmiechnął się i pokiwał głową.

-Bez wątpienia, wspaniały cios… no cóż, po prostu od razu rozpadniesz się na kawałki! To będzie twój koniec…

Chłopak nagle ruszył; pochylił się do przodu, jakby miał upaść i zniknął… tak to przynajmniej wyglądało, bowiem w rzeczywistości biegł na tyle szybko iż nie było widać jego ruchów. Lecter dojrzał go, na ułamek sekundy przed zadaniem ciosu, i zdążył unieść lewą, krabią rękę, tak by sparować nią atak.

Rozległ się potężny huk i…

Przez chwilę obaj wojownicy: władca Kanibali Lecter i nieznajomy szesnastolatek jakby się siłowali… a później Kanibal użył całych swych sił do odparcia ataku, który jednak w tym samym momencie wzmógł się gwałtownie. I to wystarczyło.

Krabie ramię Lectera wystrzeliło w tył; z jego ust wypadł krzyk gwałtownego, potwornego bólu. Lewa ręka, ta, która była osobistą dumą Lectera odłamała się w ramieniu od jego tułowia i z ogromną siłą rąbnęła w drzwi na końcu pomieszczenia. Kanibal jęcząc z bólu opadł na kolana; z jego ramienia, lały się litry krwi.

Nagle usłyszał słowa zwycięzcy.

-Jednak się pomyliłem- powiedział on; machał prawą ręką, z której leciał dym- Potrzebowałem sześciu ciosów treningowych. Wtedy załatwiłbym to, bez tamtego żałosnego siłowania. Jednak…

Pochylił się, po to by pogłaskać Lectera po głowie, jakby go pocieszał.

-… jestem w stu procentach pewny, iż lewą ręką załatwiłbym to po dwóch uderzeniach przygotowawczych.

-Jak…- wystękał Lecter- …jak…

Chłopak wstał. I spojrzał w przestrzeń. Po chwili, powiedział ostro.

-Patrz uważnie.

A potem uniósł lewą rękę – Lecter skulił się odruchowo, obserwując jednak zza palców – i uderzył w powietrze, w kierunku drzwi. Rozległ się huk, a w drzwiach, mimo iż były kilka metrów od pięści chłopaka, pojawiła się wielka dziura. Po chwili, wypadły one z zawiasów.

-Nie rozumiem…- wystękał Lecter zszokowany.

-Mój cios był na tyle silny, iż pod jego wpływem powietrze uderzyło jak pocisk z armaty, nawet w oddalony cel. Pokonałem cię, bowiem nie dotknąłem twojej skóry, dlatego twa moc nie zadziałała… właściwie, przegrałeś z powietrzem, a przecież twoja moc nie jest na tyle silna, by zniszczyć je całe.

Lecter wyjęczał coś w odpowiedzi.

Chłopak uklęknął, tak że znalazł się ledwie kilka centymetrów od twarzy Kanibala. Uśmiechnął się i powiedział łagodnie – choć jego wypowiedź nie była łagodna ani trochę – jedno, jedyne zdanie:

-Myślę, że zanim cię zabije, zdradzę ci moje imię- zbliżył lewą dłoń do głowy Lectera, który dygotał na całym ciele; być może pierwszy raz w życiu czuł strach przed śmiercią- a nazywam się…

Pstryknął palcami; głowa Kanibala dosłownie zniknęła.

-Bijący Bokser Joe- dokończył Joe.

Wstał i odwrócił się, nie zwracając uwagi na truchło; popatrzył na Zielonego Andy’ego, który ciągle stał sparaliżowany strachem. Trząsł się od stóp do głowy. Joe podszedł do niego powolnym krokiem, po to, by jak wcześniej Lectera, pogłaskać go po głowie.

-Potrzebuję cię, Andy, więc pójdziesz ze mną…- wyszeptał hipnotyzującym tonem, patrząc Zielonemu w oczy.

-Do… do czego mnie… potrzebujesz…- wystękał Andy, czując, iż odpływa w niebyt.

-Jesteś Zielony, mój przyjacielu… i dlatego, możliwe, iż to ciebie Serce wybierze na swojego następnego żywiciela. A ja potrzebuję Serca.

-…rozumiem… mój… mój panie…

Nie powiedział nic więcej, bowiem ciemność dogoniła go; zemdlał, a mrok utulił go do snu.

Średnia ocena: 3.3  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • ZielonyAndy 05.09.2016
    Dlaczego trzy? Mógłbym prosić o wyjaśnienie w komentarzu, wtedy mogę coś poprawić.
  • marok 05.09.2016
    Ode mnie 5
  • ZielonyAndy 05.09.2016
    Dziękuje bardzo! ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania