Żelazny Liść: Część Pierwsza Wędrowiec Lias

Rzeka Insekai była najpiękniejszą i zarazem najdłuższą rzeką w Księstwie Nieocienionym. Ciągnęła się od ogromnych gór Baoa we wschodniej granicy państwa, kończąc w Morzu Błyskawic. Przepływała przez wiele różnych miejsc, od centralnego miasta Kanibali, poprzez najróżniejsze wieże oraz Niziny Kameleona. I właśnie tam, pośród malowniczych ogromnych drzew porośniętych różnokolorowym mchem – czasami najzwyklejszym, zielonym, lecz zdarzały się przypadki czerwonego, czarnego czy niebieskiego; jakie tylko sobie wymarzono – płynął wraz z prądem rzeki Insekai ogromny, żelazny liść z metalowym połyskiem.

A na owym liściu, z dumnie podniesioną głową, dryfował pewien wyjątkowy chłopak, o imieniu Lias. Siedział, oparty o łodygę wystającą z liścia; jedną nogę miał wyprostowaną, drugą podciągniętą pod brodę, obejmując ją rękoma. Jego zadumana mina, praktycznie bez wyrazu, nie świadczyła o niczym, a patrzył on w niebo. Jego strój, był zielono-pomarańczowy. Zielone krótkie spodenki, zapinana bluzka bez rękawów oraz dziwny kapelusz, imitujący grzyb; zielony, gruby trzon oraz tego samego koloru kapelusz, ozdobiony pomarańczowymi kropkami.

Obok chłopaka, prawie na krawędzi liścia – z którego wypadnięcie, było ewidentnie niemożliwe, bowiem jego boki szły w górę, tak, iż liść przypominał łódkę – leżała zielona torba o kształcie walca i z pomarańczowym paskiem jako zawieszeniem jej na ramię.

W pewnym momencie, Lias wyjął z niej lutnię, na której zaczął grać.

Jej muzyka, była tak porywająca i tak niezwykła, iż w przeciągu paru chwil, stało się coś niezwykłego; nagle, czas jakby przyśpieszył biegu i w przeciągu chwil zapadł zmrok, mimo iż przed chwilą słońce znajdowało się w najwyższym punkcie nieba. Lian odłożył lutnię i nieco drżącym głosem powiedział.

-Przyjdźcie do mnie cienie. Wzywam was i jestem gotowy na spotkanie.

Rzeka Insekai w przeciągu chwil wypełniła się mrokiem a z nieba spadła pierwsza błyskawica.

 

 

-Witamy, witamy jego wspaniałą mość!- zakrzyknął jeden z Kanibali.

Zielony Andy prychnął pogardliwie; jak ten parszywy zjadacz ludzkich ciał, miał śmiałość zwracać się do niego jak do władcy? Powinien paść i lizać mu stopy; chociaż nie, jego język jest w końcu splamiony i nie zasługiwał nawet, by lizać stopy Andy’ego. W zamian za to, Kanibal musiał po prostu spłonąć.

Zacisnął zęby, wiedząc, że nie może nic wskórać.

Już dawno jakiś Kanibal spróbowałby choćby go ugryźć, gdyby nie to, że przybywał tu z rozkazu Wielkiego Inkwizytora Odyna Trzeciego. I tak te parszywe psy, nawet nie próbowały ukryć śliny, która litrami wylewała się z ich godnych pożałowania gęb.

Wielki Inkwizytor wysłał go do nich, by sprawdził, czy nie złamali zasad przymierza; i rzeczywiście, nie zrobili tego, lecz Andy zamierzał choćby na kolanach błagać Odyna, by ten pozwolił mu wytępić tę plagę.

Plagę, bowiem rzeczywiście była to plaga; zbiorowisko małych wiosek na bagnach, w których rodzice kazali najstarszemu synowi, zjadać młodsze rodzeństwo, po to aby z wiekiem był coraz smaczniejszy. Dodatkowo, od czasu do czasu podgryzali go, nie mogąc się doczekać posiłku.

A teraz, gdy przybył do centralnego miasta tej szarańczy, oraz do ,,pałacu’’ w którym mieszkał władca Kanibali, okazało się iż owym pałacem jest po prostu najzwyklejszy domek jakich na tych bagnach pełno, z tym, że miał on drzwi oraz okna zamiast dziur.

Kiedy Andy wraz z dwoma przybocznymi wkroczyli do pseudo pałacu, przywitał ich łysy kanibal bez reki, lecz poza prychnięciem, nie wywołało to u niego żadnej reakcji. I, tak jak się spodziewał, w powietrzu unosiła się ta sama woń, co na całych tych jebanych bagnach; woń martwych ciał, woń gnoju – Kanibale nie zawracali sobie głowy budowaniem toalet, załatwiali się, dosłownie pod siebie, bowiem nie nosili również ubrań – oraz woń krwi.

A w samym centrum, tego wszystkiego, pod przeciwległą ścianą pomieszczenie, na krześle mającym imitować tron siedział uśmiechnięty od ucha do ucha władca Kanibali, sam Lecter we własnej osobie. Parszywy mutant mieszaniec, jak myślał o nim Andy. Sam był mutantem, obdarzonym tak zwaną ,,żelazną skórą’’ lecz jego mutacja była wynikiem wypadku a nie krwi rodziców.

Natomiast Lecter był na oko dwumetrowym olbrzymem z lewą ręką jakby kraba. Pomarańczowa, ogromna i zakończona ostrym szponem. Dodatkowo jego prawe oko przesłaniała czarna opaska, jaką noszą piraci. Do tego był stworem, lubującym się w ludzkim mięsie.

Być może Inkwizycja dawno by go już zniszczyła, gdyby nie pewien szczegół.

Bowiem kilka lat temu, Wielki Inkwizytor osobiście widział, na co stać krabiego mieszańca; dysponował on mocą, która sprawiała, iż ktokolwiek uderzył go z pomocą siły fizycznej ranił sam siebie… im więc byłeś silniejszy, tym gorzej dla ciebie a lepiej dla Kanibala.

Zielony Andy zacisnął pięść, wiedząc, że nie może postępować pochopnie.

I wtedy Lecter wytrzeszczył głowę, i świdrując Andy’ego wzrokiem, przechylił ją na prawy bok. Uśmiechnął się a wtedy Andy zobaczył jego żółto-czarne zęby, zza których powoli wysunął się niemal fioletowy język.

-Witaj, przedstawicielu Inkwizytora- powiedział spokojnym i głębokim głosem. Ton owego głosu, sugerował, że mimo doskonałej tarczy, jaką był on sam, krab-człowiek nie polegał jedynie na sile był także sprytny.

Jednak niedostatecznie sprytny; mimo iż trwało to ledwie ułamek sekundy, to Andy dojrzał chwilę, gdy oczy Lectera nabrzmiały i pojawiło się w nich szaleństwo, pragnienie krwi, oraz pogarda, pogarda do głupiej Inkwizycji.

Andy zignorował ten przebłysk i tonem równie spokojnym, co przed chwilą jego przeciwnik, powiedział:

-Przybyłem, żeby przekonać się, czy postanowienia traktatu z Inkwizycją zostały zachowane.

Lecter na chwilę wystawił zęby, jakby miał ochotę warknąć, lecz w porę opanował się.

-Oczywiście, że zostały zachowane. Jednak…

Uśmiechnął się na chwilkę i przybrał męczenną minę.

-Ubolewam nad tym, że Inkwizytor oraz Inkwizycja nie ufają mi na słowo. To pierwsza taka sytuacja, od zawarcia pokoju. Ciekaw jestem, czym naraziłem się dla was panie, oraz dla waszej organizacji?

Andy, przygotowany na tego rodzaju wywód miał już gotową odpowiedź.

-Inkwizycja cały czas trzymała rękę na pulsie, jaśnie Kanibalu. Lecz od niedawna zaczęliśmy otrzymywać niepokojące raporty, mówiące, jakoby Kanibale zaczęli porywać ludzi, spoza swego królestwa. Wysłano mnie, by zbadać tę sprawę.

Którą opcję wybierzesz?- zadrwił w myślach Andy- Będziesz udawał zaskoczonego lub zasmuconego? Na pewno będziesz próbował się wykpić, lecz to nie znaczy że ci uwierzymy. I ty o tym wiesz…

…ale i tak spróbujesz.

-Ojojoj… no cóż, musicie chyba wiedzieć, że moi poddani są dość… dzicy? Mogli zrobić coś, co nie zgadzało się z moimi rozkazami. Ale obiecuję, zajmę się tym.

Więc tak stawiasz sprawy? No dobrze, na to też byłem przygotowany.

-Tak, wiemy o temperamencie twoich sług- rozpoczął przemowę- Jednak wiemy także, iż to obowiązkiem władcy, jest brać odpowiedzialność za czyny poddanych. A to oznacza, iż jeżeli będą oni dalej łamać prawo, to nie ich zaatakujemy, lecz ciebie.

Lecter z twarzą bez wyrazu pochylił się do przodu, napiął mięśnie i zapytał:

-Czy to wypowiedzenie wojny?

-Nie. Inkwizycji zależy na pokoju między nami, lecz nie możemy także ignorować poczynań ludu, który ignoruje rozkazy władcy. Obawiamy się, iż pewnego dnia, może wydarzyć się tragedia, której chcieliśmy zapobiec tworząc umowę. Ba, tragedia może dziać się nawet teraz.

I wtedy z twarzy mieszańca zniknęła maska i pojawiły się prawdziwe uczucia.

Przeważające były szaleństwo oraz rządza krwi; Lecter wykrzywił twarz i warknął pogardliwie:

-Jest was trzech. Nie możecie mnie zabić, a straty wśród mego ludu, nie obchodzą mnie. Jak myślicie, co powiem, kiedy Inkwizytor oskarży mnie o zabicie was? Znajdę jakiś głupców z mego królestwa, którym obiecam do zjedzenia to, co tylko będą chcieli, w zamian za przyznanie się do zabicia ciebie i twoich wysłanników. A czymże jest prawda? Oficjalną wersją wydarzeń. Natomiast oficjalna wersja wydarzeń będzie taka, iż umarliście gdzieś na obrzeżach bagien.

Andy nie dał się wyprowadzić z równowagi. Przewidział także to.

-I właśnie dlatego, Inkwizytor słyszy i widzi teraz wszystko to, co ja.

Kłamał, ale Lector o tym nie wiedział.

Znienacka w całym ,,zamku’’ rozległ się śmiech. Zaskoczył on Andy’ego. Spodziewał się wszystkiego, jedynie nie tego. Ale władca Kanibali śmiał się do rozpuku, tak iż trzęsło się z nim całe podłoże. Śmiał się i śmiał a jego śmiech otaczało milczenie.

I nagle, niespodziewanie, Lecter skończył się śmiać. Zamiast tego, przemówił spokojnie, a w jego tonie czaiła się śmierć ciemna, niewidoczna i tylko czekająca, na swoją ofiarę.

-Teraz… ZABIJE CIĘ JUŻ NA PEWNO!

 

 

-Panie… czujesz to co ja, prawda?- zapytał Eldren, najpotężniejszy skrytobójca Inkwizycji.

-Owszem, Eldrenie- potwierdził głębokim głosem Wielki Inkwizytor Odyn.

-Ktoś…- zaczął skrytobójca.

-…igra z Cieniem- dokończył Odyn.

-Mam tam iść?

-Oczywiście- Inkwizytor podniósł głowę i zaryczał- Otworzyć okno!

Eldren powolnym krokiem ruszył naprzód, czekając, aż chochliki wykonają rozkaz. Szedł czerwonym dywanem, prowadzącym od tronu Inkwizytora do drzwi wyjściowych, zatrzymując się mniej więcej w połowie. Tam przystanął i czekał. W końcu chochliki uporały się z rozkazem i wysokie na pięć oraz szerokie na dwa metry zdobione okno po jego boku otwarło się ze zgrzytem na oścież.

Eldren obrócił się w jego kierunku i znienacka przeszedł do biegu. A biegł na tyle szybko, iż obraz za nim rozmazywał się. Wyglądało to tak, jakby za Eldrenem biegły jego kontury.

Tuż przed oknem odbił się od ziemi, lądując na samym krańcu okna, od którego wybił się ponownie. Rozłożył ręce i zaczął spadać. Powietrze owiewało go niczym kokon ale nie zwracał na niego uwagi. Nie był to w końcu pierwszy raz, kiedy bez słowa wyskoczył z ogromnego, na grzbietach chmur zamku z białego marmuru.

Leciał bardzo szybko, idealnie kierując upadek, tak, by znaleźć się jak najbliżej strefy, na którą gwałtownie spadały pioruny i nad którą rozpętała się burza. Wylądo-wał na oko dwieście metrów od celu. Będąc pięćdziesiąt metrów nad ziemią ułożył nogi tak, by spadając cały ciężar ciała rozłożył się równomiernie.

Gdy jego nogi dotknęły ziemi, ledwie to zauważył, ponownie biegnąc przed siebie.

 

 

Lias czekał cierpliwie, siedząc na liściu i trzymając w prawej dłoni ostrze, ni to sztylet ni to miecz, coś po środku. Siedział, obserwując ciemne lustro wody rzeki Insekai oraz błyskawice spadające coraz częściej i coraz bliżej niego. I w końcu, stało się to na co czekał. Jedna z błyskawic uderzyła dokładnie w przeciwległy kraniec żelaznego liścia niż ten, na którym siedział chłopak.

Powietrze znajdujące się w tamtym miejscu ni stąd ni zowąd zaczęło pękać.

Najpierw pojawiło się kilka czarnych, kropek, które potem połączył się linią. Lias wstał i otrzepał się, napinając mięśnie; był przygotowany na starcie, a przynajmniej tak mu się zdawało. I nagle z trzeszczącej czarnej linii, wychyliły się dwie dłonie, które uczepiły się jej krawędzi, a następnie poczęły ją rozciągać, aż w końcu powstała pół okrągła wyrwa, zza której wypływało przejmujące zimno.

Pierwszy cień, powoli zaczął się wychylać zza wyrwy. Najpierw długie ręce, czarne i kościste, później opuszczona głowa przesłoniono przez czarny kaptur. Później tułów, na który składał się czarny, cienisty i drgający kręgosłup oraz krótka postrzępiona szata, połączona z kapturem. Cień nie miał nóg i unosił się nad ziemią.

Lias, gotowy do pojedynku, postąpił kroczek na przód.

I wtedy cień uniósł głowę.

Czarna czaszka, spojrzała powoli swoimi czerwonymi ślepiami wprost na chłopaka.

Jego odwaga odpłynęła nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Padł na kolana, raz otwierając raz zamykając usta a krótki miecz wypadł mu z dłoni… wiedział że to koniec, ale nie wierzył, że to ma się tak skończyć… nie wierzył że ma zginąć w ten sposób, ogarnięty strachem.

Przecież wciąż jeszcze jej nie znalazł.

 

...

 

Mimo iż Eldren poruszał się tak szybko, robił to także bezszelestnie. Jego nogi ledwie dotykały ziemi, a już ponownie były nad nią. Dlatego też, nawet Lias, posiadający wyjątkowy słuch, jak i wszystkie inne zmysły, nie usłyszał swego wybawcy.

Kiedy tylko skrytobójca przekroczył linię drzew, sprawnie skoczył lądując tuż za plecami cienia, zbliżającego się powoli do chłopaka w którego ochach było przerażenie oraz niedowierzanie. Na ułamek sekundy, przed tym, nim Eldren przebił gołą ręką pięść cienia na wylot, chłopak zauważył go.

Cień wydał z siebie głośny, rozdzierający krzyk cierpienia i zaczął się rozpływać… lecz skrytobójca nie zamierzał pozwolić mu uciec. Jego oczy zapłonęły czerwienią a cieni ponownie przybrał formę mającą imitować człowieka. I ciągle krzyczał. Jego ciało zaczęło pokrywać się czerwonymi liniami i pękać, aż w końcu, cień całkowicie zniknął. Jego dusza została zniszczona.

Lias patrzył na ten spektakl z niedowierzaniem i z szeroko otwartymi oczyma.

Lecz Eldren nie zwrócił na niego uwagi. Do załatwienia miał jeszcze jedną sprawę; odwrócił się i chwycił mroczną szparę z której wcześniej wydostał się cień. Chwycił ją i napinając mięśnie zaczął ją zaciskać; po chwili i ona rozpadła się, wcześniej przybierając czerwoną barwę.

Dopiero wtedy Eldren odwrócił się i bezbarwnym głosem rzekł do Liasa:

-Witaj. Jestem najpotężniejszym skrytobójcą Inkwizycji, Eldren Cienisty. Mój pan chcę się spotkać z człowiekiem, który złamał jego zakaz i przyzwał cienie. Dlatego też, pójdziesz ze mną.

Lias nie odpowiedział, lecz nagle opadł na plecy. Zemdlał.

Eldren wziął go na ręce i ruszył z nim do głównej bazy Inkwizycji; zamku w chmurach.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania