Babojag misja 1

Świat, w którym przyszło żyć babojagowi był zdecydowanie nieprzyjazny. Nie chodzi wcale o krwiożercze wilkokłaki, wampije, smoki oraz inne straszliwe stworzenia. Z nimi można się jakoś dogadać. Ten świat był po prostu nieprzyjazny z powodów daleko bardziej złożonych. Na przykład taki deszcz. Niby prosta rzecz, woda spadająca z nieba i tyle, ale jeśli pojedyncza kropla potrafi ogłuszyć dorosłego mężczyznę, to wszystko nie jest już takie normalne. Rzecz jasna podobne sytuacje nie zdarzały się w tym świecie nagminnie, lecz sam fakt, że się zdarzały, świadczy na jego niekorzyść. Któregoś roku ulewa wbiła w ziemię całą wioskę! Mieszkańcy nie zdążyli uciec i zostali zagrzebani w ziemi. Do dziś ponad grunt wystają jedynie strzechy chat. Gdyby nie były tak solidne, to wieśniacy mieliby szansę. Deszcz pewnie tylko podziurawiłby dachy, a tak, to powbijał domy w ziemię.* Różne pogodowe anomalie zdarzały się przez cały rok. No i na dodatek wspomniane wcześniej bestie, czarownicy, łupierzcy, źli książęta i cała armia podstępnych istot.

Oto niwa, na której przyszło działać babojagowi.

Był ostatnim z tak licznej niegdyś kasty. Nikt dokładnie nie wiedział, co za licho wytrzebiło babojagów? Musiało to być coś, co w samej swej istocie było czymś straszliwym, lecz dokładnie to nie wiadomo czym? Zresztą na tym dziwnym świecie podobnych rzeczy było o wiele więcej. Babojag jednak dzielnie stawiał im czoła. Był ostatnim ze sprawiedliwych, owcą pośród wilków, wilgocią dobra na pustyni zła, twardą skałą czystych intencji w oceanie podstępu i dziewiętnastoletnią dziewicą w akademiku pełnym napalonych studentów. Tak, tym właśnie był babojag.

Jego przeznaczeniem była walka, misją – bój, a powołaniem wywijanie mieczem.

Oto są dzieje ostatniego babojaga.

Oto jego historia.

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Brat furtian wzdrygnął się na dźwięk głośnego łomotania do klasztornej furty. Za murami szalała burza, siekł deszcz i zdecydowanie nie była to noc, w którą można się spodziewać wizyty kogoś nastawionego przyjacielsko. W taką noc po świecie krążą złe duchy. Tylko czy złe duchy łomoczą do furt klasztornych? Byłoby to bardzo nielogiczne. To tak, jakby bezdomny pies starał się o jedzenie w siedzibie hycli. Walenie odezwało się znowu. Brat furtian wzruszył chudymi ramionami i nie zsuwając kaptura z głowy podreptał do sieni. Odsunął ze szczękiem kalicha.** Tak jak się spodziewał, nie zobaczył niczego. Było za ciemno i za deszczowo, aby cokolwiek widzieć.

- Kto tam po nocach się tłucze i zakłóca spokój świątobliwych mężów, hę? – spytał niezbyt miłosiernie. – Odejdź, jeśliś złym duchem! Apage!

- W imię, hmmmm… - doleciało zza drzwi. – Jakiego boga czcicie?

- Septaentnego Rahmawharaptę. – odparł mnich.

- A zatem w imię Rahmawharapty wpuśćcie przemoczonego pielgrzyma! – dobiegło przez kalicha wołanie. – Jam człek sprawiedliwy, żaden tam demon!

- Sprawiedliwy człek w nocy śpi. – zripostował zmyślnie brat furtian.

- Toć i ja spać będę, o ile mi leża użyczą świątobliwi mężowie.

Brat furtian zastrzygł uszami. Ot bystra istota! Odpowiedź godna filozofa!

- Jak cię zwą i skąd przybywasz? – spytał brat furtian już przychylniejszym głosem.

- Zwą mnie Kardian, a moją ojczyzną jest Otynia. Zabłądziłem w górach w drodze do kwintarchii Quarchaalaad.

Świątobliwy mąż chwycił rygle i jeden po drugim odsunął je. Skrzypnęły zawiasy furty. Do sieni wraz z deszczem weszła jakaś mroczna postać. Teraz bardziej była mokra, niż mroczna, ale i tak sprawiała tajemnicze wrażenie.

- Dzięki ci, dobry człowieku, - odezwała się, - Jeszcze chwila, a nasiąkłbym tym deszczem tak, że można byłoby mnie jutro wyżymać.

- Klasztor śpi. – oznajmił brat furtian. – Wskażę ci małą celę na poddaszu, a rano pomówisz z przeorem.

- A mój wierzchowiec?

- On raczej z przeorem nie porozmawia, a i do celi go nie wpuszczę.

W sieni zapadło kłopotliwe milczenie. Mroczna postać jakby się nad czymś zastanawiała. Przez chwilę słychać było tylko szum deszczu. Wreszcie nieznajomy rzekł:

- No, ja z koniem spać nie zamierzałem, ani do przeora nie chciałem go zabierać. Pytam tylko, czy da się go upchnąć gdzieś pod dachem. Moknie okrutnie.

Brat furtian wyjrzał na dwór. W ciemnościach majaczył wilgotny koński kształt. Zastrzygł smutno uszami. Brat cofnął głowę, która zdążyła przemoknąć. Zmierzył sień wzrokiem.

- Jak się tu zmieści, to możesz go zawołać. Nasz zakon jest klauzurowy i zwierząt na teren klasztoru nie można wprowadzać.

- Pierwszy raz słyszę o końskiej klauzurze. – zdziwił się tajemniczy przybysz.

- Trudno, - mnich wzruszył ramionami, - jak ci się nie podoba, to nie zatrzymuję.

- Dobra, spoko! – mroczna postać uniosła dłonie w pojednawczym geście. – Jasne, że akceptuję warunki umowy. Nawet te spisane malutkimi literkami.

Gwizdnęła cicho i przemoczony koń wsadził łeb do sieni. Brat furtian cofnął się do swojej izdebki. Nie wiadomo, czy chciał zrobić tylko miejsce, czy chodziło o regułę zakonną, zakazującą bliskiego kontaktu z koniem? Kląskając w błocie podkowami wierzchowiec wślizgnął się do sieni. Na wysokość pasował idealnie. Co prawda nie był w stanie się obrócić, ale przynajmniej stał w suchym miejscu. Brat furtian skinął na nieznajomego.

- Zamknij z łaski swojej furtę i zasuń rygle.

Kardian przecisnął się nie bez trudu obok końskiego zadu i spełnił prośbę mnicha. Ten przyglądał się bacznie jak tajemniczy przybysz rygluje drzwi. Gdy było już po wszystkim cmoknął cicho z zadowoleniem.

- Tędy, szlachetny Kardianie, - zrobił zapraszający gest, - wskażę ci celkę. Ufam, żeś prawy i nie dobędziesz miecza, by mnie zabić. Jam biedny mnich, a i w klasztorze skarbów żadnych nie znajdziesz.

Wziął ze stołu płonący kaganek i ruszył przodem, a przybysz podążył za nim.

- Nie obawiajże się, świątobliwy mężu. – zapewnił Kardian. - Prawdę rzekłem, że zbłądziłem w tych stronach. Szukam jeno spoczynku, a nie łatwej okazji do zdobycia skarbów. Chętnie datek zostawię, by żyło się wam lepiej.

- O tym pomówisz jutro z przeorem. – brat furtian wspinał się po krętych, kamiennych schodach. – Uważaj na głowę. To nie zamek olbrzymów.

Otworzył jakieś drzwi. Blask płomyka oświetlił małą celę. Nie miała okien, a za cały wystrój wnętrza musiały wystarczyć drewniany stół, taboret i rzucony na podłogę siennik ze zwiniętym w rulon kocem. Wilgoć wyłaziła ze ścian, ale i tak było tu zdecydowanie bardziej sucho niż na zewnątrz. Mnich zapalił stojącą na stole świecę. Obrócił się do Kardiana.

- No, to nie królewska komnata, ale na głowę nie kapie.

Pojedyncza kropla plasnęła o stół. Brat furtian uśmiechnął się szelmowsko. Kardian zerknął w górę. Na suficie nad stołem widniała ciemna plama wilgoci.

- Nie kapie, - rzekł z zawadiacko mnich, - o ile głowy na stole nie położysz, hi, hi, hi!

Kardian omiótł celę szybkim spojrzeniem. Miał na głowie kaptur, więc mnich nie widział twarzy. Chwilę trwało milczenie.

- Dziękuję, świątobliwy mężu. – rzekł wreszcie przybysz. – Obudźże mnie na jutrznię.

- Nie, - pokręcił głową brat furtian, - nabożeństwo tylko zakonnicy odprawiają. Śpij, aż cię kto zbudzi.

Minął gościa i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Kardian nie zdziwił się, gdy usłyszał chrobot klucza w zamku. Zakonnicy nie lubią, by ktoś szwędał się po klasztorze samopas. Taka trochę zmodyfikowana wersja gościnności klauzurowej, ale lepsze to niż sterczeć na deszczu. Zdjął przemoczony płaszcz i już zamierzał rozłożyć go na stole, gdy przypomniał sobie uwagę mnicha o kapaniu na głowę. Stół nie był dobrym miejscem, o ile chodziło o wysuszenie czegokolwiek. Rozpostarł płaszcz tuż obok siennika. Przynajmniej koc był tu suchy. Owinął się nim szczelnie. No w miarę suchy, a już na pewno suchszy niż płaszcz. Kardian skulił się na sienniku. Postanowił nie gasić świecy. Zresztą po jej gabarytach widać było, że wkrótce sama dokona żywota. Zapadając w sen pomyślał jeszcze, że świeca może przy okazji podpalić stół, ale umysł natychmiast wyprowadził go z błędu. Wilgotne drewno raczej się nie spala, a stół na pewno był wilgotny. Jakiś silny mężczyzna pewnie byłby w stanie wycisnąć z niego kwaterkę wody.

Powieki opadły same.

Spał głęboko, gdy gdzieś w trzewiach klasztoru rozległ się przeraźliwy, pełen trwogi i bólu ryk. Trwał krótko i urwał się jak ucięty nożem.

Ciszę, która zaległa potem można spokojnie nazwać grobową.

 

Kardian obudził się, gdy zachrobotał klucz w zamku. Przetarł oczy i usiadł na sienniku. W progu stał jakiś mnich, ale nie był to ten, którego spotkał nocą. Spod kaptura wystawał rachityczny nos i szpiczasta broda. Mnich sprawiał wrażenie mocno zakłopotanego. Wyłamywał palce u rąk i wiercił się niespokojnie.

- Dzień dobry, świątobliwy mężu. – odezwał się Kardian. – Czy coś się stało?

- Eeee, no, znaczy się, dzień dobry. – wydukał mnich. – Ja, hmmm, jakby to powiedzieć, no, ktoś gwizdnął konia za przeproszeniem.

Kardian zerwał się na równe nogi, aż brzęknął jego oręż. Nie odpiął go kładąc się spać.

- Co takiego? Jak to? Przecież sam zasuwałem rygle!

- Co takiego? Jak to? – rachityczny nos wydął nozdrza.

- No, brat furtian nie miał już miejsca, gdy koń wszedł do sieni. – wyjaśnił Kardian. - Poprosił mnie, abym zaryglował furtę. Brat znaczy się poprosił, a nie koń.

- Ach, - westchnął zakonnik, - to zmienia postać rzeczy.

Niespodziewanie zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz. W korytarzu echo odbiło od ścian oddalający się odgłos jego pospiesznych kroków. Kardian zdezorientowany zerknął na stół. Świeca faktycznie wypaliła się do końca. Kucnął i sprawdził płaszcz. Był suchy. Nie całkiem suchy, ale nawet suchy. Zarzucił go na ramiona i nasunął kaptur. Niedługo potem na schodach znów zaklekotały mnisze drewniaki. Ktoś wsunął klucz w dziurkę i otworzył drzwi. W progu stała ta sama spiczasta broda. Kaptur habitu opadał nisko na oczy i zatrzymywał się na długim nosie. Świątobliwy mąż dyszał ciężko. Kardian natychmiast zauważył, że po poprzednim zażenowaniu nie ma już śladu.

- Prze, prze, przeor prosi. – wysapał mnich.

Obrócił się i ruszył przodem bez słowa. Powiódł Kardiana kamiennymi schodami w dół, a potem przez dziedziniec. Klasztor wyglądał dosyć imponująco, choć sprawiał wrażenie zaniedbanego. W latach świetności, o ile takowe były, musiał przytłaczać swoją potęgą. Z bulwiastych budynków miejscami odpadał tynk. Mnich i Kardian weszli w cień krużganków. Kardian zauważył, że słońce stoi już dosyć wysoko. Musieli obudzić go nie tylko po jutrzni, ale pewnie i po śniadaniu. Nigdzie nie zauważył żadnych postaci ludzkich. Skoro panuje tu nawet koniowa klauzura, to pewnie reguła zakonna jest wyjątkowo surowa. Braciszkowie spędzają czas w celach i na modłach. A może gdzieś jeszcze? Kardian uśmiechnął się do ostatniej myśli. Idący przodem mnich otworzył jakieś drzwi. Weszli w chłód korytarza. Kardian nie liczył schodów i zakrętów, ale było tego sporo. Wreszcie stanęli przed wejściem do jakiegoś pomieszczenia. Na bogato zdobionych drzwiach wisiała mała tabliczka. Napis jednak wykonany był w tajemnym języku, którego Kardian nie znał. Zresztą może tylko udawał? Mnich odwrócił się twarzą do niego. Można to było poznać jedynie po wystającym spod kaptura cienkim nosie. „Ciekawe, - pomyślał Kardian, - jeszcze nie widziałem tu ludzkiej twarzy. Czyżby pokazywania oblicza zakazywała reguła?”

- Przeor oczekuje tutaj. – zakonnik nacisnął inkrustowaną klamkę. – Proszę.

Kardian przestąpił próg pomieszczenia. Nazwanie go celą byłoby bluźnierstwem. Do wnętrza przez okno wpadało słońce. Pluszowe kotary zwisały dostojnie od sufitu po podłogę. Światło słoneczne mieniło się w złotej nitce, którą były przetykane. Bogato rzeźbione półki uginały się od przepychu oprawnych w skórę ksiąg. Z sufitu zwisał kandelabr dorównujący rozmiarami stadionowi do wyścigów rydwanów. Mozaiki na ścianach przedstawiały sceny ze świętych ksiąg. W grubym dywanie stopy zapadały się po kostki, a ogromne biurko, przymiotniki gigantyczne i monstrualne nie oddawały i tak jego gabarytów, zastawione było złotymi sprzętami. Za nim na miękkim fotelu siedział wysuszony mężczyzna. Był chudy i wątły, ale zarazem dostojny. Łypał na Kardiana spod kaptura. Twarzy także nie było mu widać. Jego oparte o blat biurka palce były nienaturalnie długie. Kardian pomyślał, że to od ciągłego ssania. Czy można ssaniem wydłużyć sobie palce? Jeśli kropla potrafi drążyć kamień, a małpa przy nieskończonej ilości czasu jest w stanie wystukać na maszynie do pisania najwspanialszy poemat, to pewnie i ssaniem można sobie powyciągać palce, jeśli robi się to dostatecznie często i dostatecznie mocno. Mnisi mają sporo czasu na takie rzeczy.

- Witaj Kardianie, - powiedział przeor. Miał niski, chrapliwy głos, w którym drżała władcza nuta. – Przykro mi z powodu konia, ale sam jesteś sobie winien.

Kardian zgiął się w ukłonie. Nie zdjął jednak kaptura. Trochę go zaskoczyło to bezceremonialne powitanie.

- Nie bardzo rozumiem, świątobliwy przeorze, - powiedział spokojnie kiedy się już wyprostował, - dlaczego kradzież konia to moja wina? Przecież stał w klasztorze i…

Przeor przerwał mu gestem uniesionego w górę palca wskazującego. Zrobił potem z obu dłoni namiot, stykając palce opuszkami. Wyglądało to raczej, jak strzecha, a nie namiot. Zerknął ponad tym tworem prosto w oczy Kardiana, a przynajmniej tak to wyglądało, bo Kardian nie widział jego twarzy. Coraz mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że to z powodu reguły zakonnej. Przeor westchnął ciężko.

- No cóż, - wzruszył ramionami, - sam zamykałeś furtę. Pewnie nie do końca ci się to udało. Gdyby rygle zasuwał brat furtian, to klasztor poczuwałby się do odpowiedzialności, ale wobec innych okoliczności, chyba sam rozumiesz. Nie możemy winić siebie za to, że źle zasunąłeś rygle, prawda?

- A kto udowodni, że to wina rygli? – spytał odważnie Kardian.

Przeor chyba zmarszczył brwi, bo kaptur charakterystycznie się poruszył.

- Hmmm, jeśli założymy, że furta była dobrze zamknięta, - Kardian wyczuł w jego głosie jakąś bliżej nieokreśloną nutę, ale na pewno nie pojednawczą, - to podejrzenie o kradzież konia pada na klasztor, czyż nie? Moim skromnym zdaniem obarczanie podejrzeniami kogoś, kto użycza dachu nad głową jest niegrzeczne, aby nie powiedzieć ordynarne.

Rozumowanie było faktycznie logiczne, ale opierało się na założeniu, że ten, kto użycza dachu nad głową jest z gruntu uczciwy, a w tym konkretnym przypadku akurat Kardian miał wątpliwości. Posiadał jednakowoż pewną wiedzę na temat własnego konia, więc postanowił tę sprawę przemilczeć.

- Mniejsza o konia, świątobliwy przeorze, - odezwał się patrząc dokładnie w miejsce na kapturze, pod którym jak mu się zdawało musiały być oczy rozmówcy, - kupię sobie gdzieś rumaka. Mniemam, że w okolicy jest jakaś osada lub wioska, prawda?

- Mniemasz? – kaptur znów wykonał pląs, jak przy poruszeniu brwiami. – A skąd takie mniemanie? Podobno zbłądziłeś w tych stronach. Tak przynajmniej mówił mi brat furtian.

- To prawda, ale skoro trafiłem na klasztor, to i ludzie gdzieś w okolicy powinni mieszkać. Ktoś dostarcza wam ziarno na chleb, mięso i takie tam, prawda?

- A może sami uprawiamy rolę, hę? Nie wpadłeś na to?

- Nie znam zboża, które rosłoby na litej skale. – Kardian lekko pokręcił głową. – Nie zauważyłem także budynków gospodarczych, a i powietrze jest tu czyste, bez woni bydła.

- Spostrzegawczy jesteś, - mruknął z podziwem mnich, - ale w wiosce koni nie mają. Tylko woły i krowy. No, może jeden byk dla celów, hmmm, podtrzymania gatunku.

Kardian mógłby przysiąc, że barwa kaptura uległa zmianie. Najprawdopodobniej miał na to wpływ pąs, który oblał przeora. Zaiste musiał być on niezwykle świątobliwy, jeśli nawet wzmianka o kryciu krów przez byka wywoływała rumieniec!

- No cóż, poproszę zatem, aby ktoś z wioski zawiózł mnie na targ. – rzekł Kardian. – Jakiś targ musi być w okolicy, a skoro jest targ, to będą i konie.

- Podróżujesz podobno do kwintarchi Quarchaalaad. – przeor z pewnością świdrował teraz wzrokiem Kardiana. – Można wiedzieć, jaki masz tam interes?

- Wybacz mi, świątobliwy przeorze, - Kardian znów zgiął się w pokłonie, - ale pewne rzeczy wolałbym zachować dla siebie. Wdzięczny jestem wielce za gościnę i chętnie swą wdzięczność wyrażę kilkoma sztukami złota. Niczego ci zdradzić więcej nie mogę.

- Nawet jeśli uznamy tę rozmowę za culpologos?

Kardian uśmiechnął się lekko. Przeor był sprytny, ale nie tak, jak on sam.

- Przed wyprawą skorzystałem w swojej ojczyźnie z rytuału culpologos. ***Staram się być dobrym człowiekiem, świątobliwy przeorze. Od tamtej chwili minęło ledwie kilkanaście dni.

Mnich skinął lekko głową.

- Kilka dni, to cała wieczność dla demonów. Czy uważasz się za świętego, Kardianie?

- Och, nie! – gorliwie zaprzeczył Kardian. – Czyż jednak świętość nie polega na pokonywaniu swych słabości? Nie jestem od nich wolny, lecz na razie udaje mi się je zwyciężać.

Przeor poruszył się nerwowo na fotelu. Wsunął dłoń pod kaptur. Kardian pomyślał, że ssie palec, a potem dłubie w nosie. Miał nadzieję, że nie odwrotnie. W komnacie zapadła cisza.

- Miło było cię poznać, Kardianie. – odezwał się wreszcie mnich. – Poproszę brata dyżurnego, aby zaprowadził cię do refektarza i nakarmił. Wdzięczność, o której wspominałeś, możesz wyrazić teraz.

Kardian sięgnął do sakiewki. Odliczył dziesięć sztuk złota i położył je na biurku. Po długim i znaczącym milczeniu dołożył jeszcze pięć. Wyraziście głucha cisza była impulsem, by zaokrąglić liczbę do dziesięciu, a kiedy jego dłoń ustawiła na blacie jeszcze pięć sztuk złota, przeor odezwał się uprzejmie:

- Dziękuję ci, szlachetny Kardianie. – długimi palcami ujął złoty dzwoneczek i potrząsnął nim delikatnie.

Nieomal natychmiast otworzyły się drzwi. Kardian rozpoznał szpiczastą brodę.

- Tak, świątobliwy przeorze? – odezwał się mnich.

- Zaprowadź szlachetnego Kardiana do refektarza. – rozkazał przeor. – Nakarm go, a potem wskaż drogę do wioski. Nasz przyjaciel chciałby się tam dostać.

- Z przyjemnością, świątobliwy przeorze. – braciszek zgiął się w ukłonie.

Audiencja dobiegła końca. Kardian pożegnał przeora uśmiechem i ruszył za swym przewodnikiem. Do refektarza prowadził istny labirynt. Chyba zresztą wszędzie chodziło się tu krętymi zakamarkami. Kardian dostał w refektarzu trzy kromki razowego chleba, ser i mleko do popicia. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż mnisi jadają dostatniej. Informowały go o tym smakowite zapachy, które napływały z pobliskiej kuchni. Sięgnął po kromkę. „Dwadzieścia pięć sztuk złota, - pomyślał żując chleb, - to trochę drogo, jak za wilgotne pomieszczenie na noc i kiepskie śniadanie”. Brat dyżurny siedział nieopodal i czekał. Kardian rozglądał się dyskretnie po pomieszczeniu. Gdyby tu trochę posprzątać, to wyglądałoby całkiem schludnie. Było jednak i tak nieźle, zważywszy, że pielęgnowali je jedynie mężczyźni. Na to przynajmniej wskazywały wszelkie okoliczności, ale kto tam wie, jakie sekreciki kryją te świątobliwe mury? Kardian zjadł ostatnią kromkę chleba i choć kiszki zdecydowanie domagały się więcej, wstał od stołu. Brat dyżurny podszedł natychmiast i sprzątnął naczynia. Zjawił się po chwili.

- Przeor mówił, abym wskazał ci drogę do wioski. – zagaił. - Chodźmy zatem.

Znów ruszyli i znów krętymi korytarzami. Kardian zaczął nawet podejrzewać, że układ pomieszczeń i plątanina schodów wynikają także z reguły zakonnej, ale było to mało prawdopodobne. Wchodzili, schodzili, skręcali i kluczyli, aż wreszcie stanęli na dziedzińcu. Mnich raźnym krokiem skierował się ku furcie. Kardian dopiero teraz zauważył, jak wysokie i niedostępne są mury okalające klasztor. Okolica nadal była wyludniona, jakby po zarazie. W sieni przed furtą brat dyżurny przystanął.

- Musisz przejść przez las, - powiedział. – Ten zaraz na prawo od klasztoru. Nie zbaczaj nigdzie, lecz trzymaj się głównego duktu. Nad jeziorem skręcisz w prawo przy piaszczystej plaży, a dalej drogą wedle ogromnego głazu. Trudno go nie zauważyć. Tam już zobaczysz strzechy. Dobrego dnia.

- Dziękuję. – Kardian uśmiechnął się serdecznie. – Miło było was poznać.

Szczęknęły rygle i skrzypnęły zawiasy. Kardian wyszedł na zewnątrz wprost w promienie słońca. Światło nieco go oślepiło, więc przymknął powieki. Za plecami usłyszał głuchy odgłos zamykanej furty. Wzruszył ramionami i otworzył oczy. Nie oglądając się za siebie ruszył w stronę lasu. Po wczorajszej ulewie nie było nawet śladu. Kiedy wszedł w cień drzew odetchnął z ulgą. Słońce zdążyło mu już nieźle przypiec plecy. Ptaki świergotały wesoło w gałęziach i dookoła pachniało żywicą. Wciągnął głęboko przyjemną woń, a potem ruszył raźno przed siebie. Szedł zgodnie ze wskazówkami brata dyżurnego i wkrótce między pniami ujrzał lustro wody. Słońce skrzyło się w nim złotawo.

 

Przeor odszedł od okna. Odłożył na bok lunetę, a potem zszedł po schodach z wieży. Mężczyzna, który kazał nazywać się Kardianem właśnie wszedł do wioski. Przeor nie miał wątpliwości, że wkrótce znów go spotka. Trzeba będzie podjąć ostateczne kroki. Tak będzie lepiej dla całego świata, a przynajmniej dla tej jego części, gdzie stał klasztor. Pradawne rytuały nie mogą zostać zakłócone. Do stracenia było zbyt wiele, naprawdę zbyt wiele. Pokonał ostatnie kręte stopnie schodów i ruszył powoli w stronę furty. Idąc w promieniach słońca dziedzińcem rozmyślał nad swoim planem. Musiał uważać, bo ten cały Kardian wydał mu się niebezpieczny. Uśmiechnął się do siebie. Nie, nie pozwoli nikomu mieszać we własnym garnku. Nie tutaj. Może ten Kardian i jest sprytny, ale przecież nie wie z kim ma do czynienia. Mnich dotarł do sieni. Brat furtian trwał w skupieniu na drewnianym taborecie. Przeor pozdrowił go skinieniem głowy. Tamten zerwał się natychmiast i podał mu klucz. Długie palce zamknęły się na chłodnym metalu. Przeor bez słowa ruszył schodami w górę. Z zadowoleniem stwierdził, że bracia się postarali. Korytarz rozświetlały płonące pochodnie, dzięki czemu nie musiał wspomagać się kagankiem. Nie lubił kaganków, ani świec. Łój kapał na palce, a tego przeor wręcz nienawidził. Zaschnięty łój był niesmaczny i nie pozwalał na ssanie palców. Zresztą i tak trzeba będzie je odkazić. Klucz z pewnością pozostawi na skórze metaliczny posmak. Stanął przed drzwiami celi, w której spał Kardian. Przytknął ucho do drzwi i nasłuchiwał dłuższą chwilę. Zadowolony z efektu wsunął klucz do dziurki. Otworzył drzwi. W celi było jasno. Zgodnie z instrukcjami wnętrze pozostawiono nietknięte. Jedyną zmianą było umieszczenie na ścianie płonącej pochodni. Przeor ostrożnie wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Wyszedł po dziesięciu minutach. Zszedł krętymi schodami, oddał klucz bratu furtianowi, a potem w milczeniu przeciął dziedziniec. Nie niepokojony przez nikogo dotarł do swej komnaty. Obszedł ogromne biurko, wyjął coś z zanadrza, włożył do szuflady i wreszcie usiadł wygodnie w fotelu. Ssąc palec pogrążył się w rozmyślaniach. Były to bardzo ważne rozmyślania, bo od nich zależała cała przyszłość.

 

Późnym wieczorem, było już po nieszporach, brat furtian usłyszał łomotanie w drewniane wrota. Wyrwało go ono z półletargu, więc podskoczył mimowolnie na taborecie. Zdusił w sobie przekleństwo i wstał. Przelotnie pomyślał, że przeor faktycznie jest niegłupi, skoro przewidział to wszystko. Z uczuciem podziwu dla przełożonego podszedł do furty. Westchnął głęboko i zawołał:

- Kogo tam przyniosło i czego chcesz, Kardianie?

Odpowiedziało mu dziwne milczenie. Brat furtian zmarszczył brwi i nagle zdał sobie sprawę, gdzie popełnił błąd. Z sykiem wciągnął powietrze, ale czasu przecież nie dało się cofnąć. Przynajmniej tu i teraz, bo w innych okolicznościach znane były pewne zaklęcia, które to umożliwiały. Że też nie ugryzł się w ten długi jęzor!

- A skąd wiesz, że to ja? – spytał zza furty głos.

- Co znowu za „ja”? – udał zdziwionego mnich.

- No, Kardian. – padła odpowiedź. – Przecież wymówiłeś moje imię.

- Ja? – gra brata furtiana była godna wielu nagród za drugoplanową rolę. – Niczego takiego nie zrobiłem. Skąd ci przyszło do głowy, że wiem, że jesteś Kardianem?

- Powiedziałeś przecież „czego chcesz, Kardianie?”

- Przesłyszałeś się. – brnął w kłamstwo świątobliwy mąż. – Powiedziałem na końcu „kaganek”, a nie „Kardianie”. To przez te drzwi. Tłumią dźwięki.

- Ale to przecież bez sensu, - indagował głos zza furty, - nie uważasz? Co to ma niby znaczyć „czego chcesz, kaganek?”

- Źle mnie zrozumiałeś. – uśmiechnął się mnich. – Ja powiedziałem „czego chcesz: i po tym był pytajnik, a nie przecinek, a następnie przypomniałem sobie, że zostawiłem w celi zapalony kaganek i dlatego powiedziałem „kaganek”.

- Aha, to już rozumiem.

- No więc czego chcesz, Ka… - ugryzł się w język brat furtian i dokończył: - …ganek.

- Czy pozostawienie w celi zapalonego kaganka, to tutaj taka ważna sprawa?

- Ważna, ważna, - potaknął niecierpliwie mnich. – Zresztą mniejsza o to. Odpowiadaj na pytania, a nie filozofuj.

- Jestem Kardian, może mnie pamiętasz? Wczoraj udzieliliście mi gościny.

- No jasne, że pamiętam, ale czego teraz chcesz? Czy podejrzewasz nas, że schowaliśmy ci konia?

- Nie, - zaprzeczył Kardian, - zostawiłem coś w celi. Przypomniało mi się dopiero teraz, a to co zostawiłem jest mi bardzo potrzebne. Czy mógłbyś mnie wpuścić?

- No, nie wiem. – odparł brat furtian.

- Bardzo cię proszę. – jęknął błagalnie Kardian. – To dla mnie sprawa życia i śmierci.

„Wiem, wiem, - pomyślał mnich i na jego twarzy pojawił się niewidoczny pod kapturem chytry uśmieszek, - bardziej chyba śmierci!”. Głośno zaś rzekł:

- Muszę zawiadomić przeora. Nie mogę cię wpuścić bez jego wiedzy.

- A wczoraj mogłeś?

- Wczoraj była już noc. – wyjaśnił szybko furtian. - Nocą nie można niepokoić przeora, ale teraz muszę.

- W porządku. – głos Kardiana wyrażał rezygnację. – Aha, jak będziesz szedł do przeora, to zgaś ten kaganek.

- Jaki znowu kaganek? – mnich wyrzucił to z siebie automatycznie i dopiero potem zdał sobie sprawę, że dał się podejść.

- Ten zapalony w celi. – głos Kardiana wręcz ociekał jadowitą satysfakcją. –Czyżbyś już o nim zapomniał?

- Pamiętam, pamiętam, - burknął gniewnie brat furtian, - czekaj tu.

Obrócił się na pięcie i ruszył biegiem w stronę dziedzińca. W progu sieni zderzył się z przeorem.

- Ups! – westchnął. – Proszę wybaczyć świątobliwy przeorze, ale…

- Zamknij się! – syknął konfidencjonalnym szeptem przeor. – On może słyszeć! Zachowuj się tak, jakbyś poszedł po mnie.

Brat furtian w osłupieniu skinął głową. Zmarszczył brwi. To było trudne, bo jak miał się zachowywać? Przecież gdyby poszedł po przeora, to nie byłoby go tutaj, a jak wyglądałoby jego zachowanie tutaj, gdyby go nie było? Przeor najwyraźniej czytał mu w myślach, bo szarpnął go za kołnierz i przestawił pod mur. Przyłożył długi, cienki palec do niewidocznych warg. Brat furtian znieruchomiał. Zza furty doleciało ciche pogwizdywanie. Po dłuższej chwili przeor zdjął swoje drewniaki i gestem nakazał mnichowi zrobić to samo. Furtian wykonał polecenie, choć nie wiedział za bardzo, jaki ma cel? Boso oddalili się od sieni na jakieś pięćdziesiąt kroków. Przeor delikatnie położył drewniaki na bruku dziedzińca. Brat furtian zrobił dokładnie to samo.

- Teraz chodźmy, - szepnął mu w ucho przeor. – Zza furty usłyszy nasze kroki tak, jakbyśmy się zbliżali. Nie powinien wiedzieć, że się go tu spodziewaliśmy. Trzeba zachować wszelkie pozory, jasne?

Brat furtian skinął w milczeniu. Wolał nie wspominać o swojej wpadce, gdy przypadkiem wygadał się, że zna imię przybysza. Najwyraźniej przeor nie stał przed sienią zbyt długo i nie słyszał całej rozmowy. Z drżeniem w sercu ruszył za przełożonym.

- Kto to jest mówisz? – ryknął niespodziewanie świątobliwy przeor prosto w ucho furtiana.

Ten osłupiały jęknął.

- Dlaczego wasza świątobliwość tak krzyczy?! – wrzasnął i natychmiast skulił się, bo długi, cienki palec szturchnął go pod żebra. Okazał się niezwykle twardy. Przeor zgromił go wzrokiem niewidocznych spod kaptura oczu.

- Specjalnie tak się drę, żeby zachować pozory. – syknął. – On to słyszy. Niech sobie myśli, że się go nie spodziewamy, rozumiesz?

Brat furtian skinął głową.

- No wstawaj już! – ryknął znów przeor. – Co za niezdara! Na dziedzińcu własnego klasztoru się przewraca!

- Ale ja…! – zaczął donośnym głosem furtian, lecz nie skończył, bo potężne pchnięcie rzuciło go na bruk, aż zadudniło.

- No nie, - wrzasnął przeor, - znów się przewrócił! Wstawaj i odpowiadaj, kto zakłóca mój spokój!

Furtian wreszcie zrozumiał, że to przedstawienie dla Kardiana. Uśmiechnął się przebiegle i zawołał:

- To ten Kardian! Był tu wczoraj! Ktoś w nocy gwizdnął mu konia!

Kwestia chyba nie spodobała się przeorowi, bo jęknął cicho. Z pewnością wywrócił przy tym oczami. Szybko jednak się opanował i zazgrzytał zębami. Policzył cicho do dziesięciu.

- Kardian, powiadasz! – ryknął. – No tak, pamiętam, bardzo wdzięczny i szlachetny człowiek!

Brat furtian gramolił się na równe nogi. Gdy stanął prosto przeor skinął ponaglająco głową. Obaj ruszyli w stronę furty. Ich drewniane chodaki wystukiwały nierówny rytm na kamiennym bruku.

- To ty, Kardianie? – spytał przeor, gdy obaj mnisi stanęli przed furtą. – Co znowu się stało? Czyżby nikt z wioski nie chciał cię podwieźć na targ?

- Witaj, świątobliwy przeorze! – doleciało zza furty. – To ja. Czy brat furtian nic ci nie powiedział?

- Wspominał coś, że wróciłeś, bo została u nas jakaś twoja rzecz. Mam nadzieję, że nie chodzi ci o konia? Sądziłem, że tę kwestię wyjaśniliśmy już sobie dogłębnie.

- Oczywiście, świątobliwy przeorze. Nie chodzi o konia. W celi, tam, gdzie spałem, musiałem przypadkiem zostawić pewną rzecz. Jest dla mnie bardzo ważna. Proszę tylko, abyś pozwolił mi ją zabrać.

Przeor dał znak furtianowi, by zwolnił rygle. Chwilę później do sieni wkroczył Kardian. Uśmiechał się i niby mimochodem potrząsał sakiewką. Przeor udał, że tego nie widzi, a Kardian udał, że nie widzi, że przeor udał, że nie widzi. Uśmiechnął się przyjaźnie. Przeor być może zrobił to samo, ale jego twarz skryta była w cieniu kaptura. Zważywszy jednak uczucia, jakimi w skrytości duszy darzył Kardiana, to raczej się skrzywił, niż uśmiechnął.

- Proszę, wejdź do celki i zabierz swoją rzecz. – powiedział, siląc się na obojętny ton.

- Hmmm, - Kardian podrapał się po karku, - korytarze tutaj są dosyć skomplikowane. Czy brat furtian mógłby mnie zaprowadzić?

- Bracie furtianie, - przeor zwrócił się do podwładnego, - zaprowadź Kardiana do salki, gdzie spędził noc.

Mnich bez słowa ruszył przodem. Po drodze sprzątnął ze stołu zapalony kaganek. Nie uszło to uwagi Kardiana.

- O, widzę, że jednak go nie zgasiłeś. – uszczypliwie zauważył mężczyzna.

Zakonnik posłał mu spod kaptura jadowite spojrzenie.

- Spieszyłem się, Kardianie. Nie chciałem, abyś sterczał za murami zbyt długo, więc od razu pobiegłem do przeora.

- Bardzo szlachetnie z twojej strony. – odparł uprzejmie Kardian.

Znów zagłębili się w labirynt schodów i korytarzy. Nikły blask kaganka ledwo co rozświetlał ciemności. Cienie dwóch postaci skakały po kamiennych ścianach. W milczeniu dotarli do drzwi. Furtian wysupłał z zanadrza klucz i otworzył je szeroko. Uniósł w górę kaganek, by oświetlić wnętrze.

- Proszę, - usunął się na bok, - wejdź i szukaj tego, co zgubiłeś.

Kardian minął go z uśmiechem. Podszedł do siennika i wsunął pod niego ręce. Macał chwilę, a w miarę upływu czasu jego mina rzedła. Mrucząc coś pod nosem rozpostarł koc. Strząsnął go i zmarszczył brwi. Mnich patrzył na to wszystko z kamiennym wyrazem twarzy. Kardian złożył koc i wlazł pod stół.

- Przyświecić ci? – spytał grzecznie furtian.

- Nie, dziękuję. Namacam.

Wypełzł spod stołu i zaczął przetrząsać kąty. Wreszcie skonsternowany obrócił się do mnicha.

- Hmmm, no nie ma. – powiedział zakłopotany.

Zza pleców furtiana wyłonił się jakiś cień. Do tej pory komponował się idealnie z mrokiem korytarza, ale Kardian mógłby przysiąc, że tkwił tam od samego początku. Był to świątobliwy przeor.

- Jakieś problemy, Kardianie? – spytał niewinnie.

- No, nic tu nie znalazłem.

- Zatem wygląda na to, że nic tu nie zgubiłeś.

Cios był celny. Kardian zacisnął zęby.

- To chyba zbyt daleko idący wniosek.

- Tak? – głos przeora był słodki, jak kandyzowane melony. – A to niby dlaczego? Skoro niczego nie znalazłeś, to jak możesz twierdzić, że coś zgubiłeś akurat tutaj? Skąd ta pewność, Kardianie?

- Może wyleciało mi w refektarzu lub w twojej, hmmm – ugryzł się w język, by nie powiedzieć „celi”, wspominając wystrój wnętrza pomieszczenia, które zajmował przeor i dokończył: - komnacie.

- Zamierzasz teraz robić inspekcję całego klasztoru? – spytał zimno mnich.

- Całego to nie, ale do refektarza i twojej komnaty chętnie zajrzę. – szczerość Kardiana była powalająca.

Przeor westchnął głęboko.

- No cóż, - odparł, - nie mogę ci na to pozwolić. Znając jednak twoje zamiłowanie do okazywania wdzięczności proponuję, abyś został u nas do rana. Nazajutrz poszukamy twojej zguby. Cela jest do twojej dyspozycji. Co ty na to?

Kardian zmarszczył brwi, jakby się nad czymś mocno zastanawiał. Czuł na sobie wzrok dwóch mnichów, lecz nie zamierzał się spieszyć z odpowiedzią. Oblizał koniuszkiem języka wargi i westchnął. Bezradnie rozejrzał się dookoła.

- No dobrze, - odezwał się wreszcie, - zostanę.

Skryta pod kapturem głowa przeora skinęła nieznacznie.

- A zatem do zobaczenia rano. Dobrej nocy, Kardianie.

Brat furtian zamknął mu drzwi przed nosem. Zachrobotał klucz, a potem klekot drewniaków obwieścił, że mnisi odeszli. Po chwili jednak klapanie drewniaków powróciło.

- Czy przynieść ci świecę? – spytał brat furtian.

- A nie ma jej na wyposażeniu?

- Zerknij, to się sam przekonasz.

- Hmmm, tu jest ciemno, jak w podziemnym mieście Aquarów.

- No widzisz, - ucieszył się zza drzwi furtian, jest ciemno, czyli świecy nie ma!

- W zasadzie to może być, tylko niezapalona.

- Aha, no faktycznie, – brat furtian zmarkotniał, – ale ja wiem, że jej nie ma.

- W takim razie przynieś z łaski swojej.

Chodaki znów zagrzechotały na schodach. Tym razem odgłos cichł. Niedługo potem zaczął się zbliżać, a w końcu zachrobotał klucz w drzwiach. Brat furtian wsunął przez szparę chudą rękę. Na jej końcu dłoń ściskała zapaloną świecę. Kardian bez słowa wziął ją od niego. Drzwi trzasnęły, klucz znowu zachrobotał, drewniaki wybiły staccato na schodach, a potem wszystko ucichło. Kardian westchnął ciężko. Uniósł świecę i zbadał sufit ponad siennikiem. Niezadowolony pokręcił głową. Przestawił stół, zaciągnął na jego miejsce siennik i postawił świecę na blacie. Ułożył się wygodnie z głową dokładnie pod miejscem, gdzie na suficie zbierała się wilgoć. Było jej tyle, że musiała wkrótce się skroplić. Ocenił, że ma jakieś dwie, może trzy godziny, a potem zamknął oczy. Chciał spokojnie poczekać, aż nadejdzie noc. Zasnął niewiadomo kiedy.

Kropla trafiła go centralnie w czoło.

Przeciągnął się potężnie i usiadł na sienniku. Ziewnął, a potem zaczął nasłuchiwać. Trwał w bezruchu długi czas, aż przekonał się, że cisza jest nieomal absolutna. Nie chcąc jej zakłócać wstał bezszelestnie. Zrobił parę przysiadów, skłonów i wymachów ramion. Sen zwątpił ostatecznie. Do tej pory jeszcze starał się nakłonić Kardiana, by mu uległ, ale gimnastyka przekonała go o silnej woli mężczyzny. Machnął ręką i poszedł szukać kogoś innego. Kardian cicho podkradł się do drzwi. Przycisnął do nich ucho. Po chwili był już przekonany, że w pobliżu nie ma nikogo. Wyjął z zanadrza klucz i wsunął go do dziurki. Manewrował nim cierpliwie, aż znalazł odpowiednią pozycję. Miękko przekręcił go w lewo. Zamek ustąpił z charakterystycznym chrobotem. W absolutnej ciszy zabrzmiało to, jak pierdnięcie obżartego niedźwiedzia. Wzdłuż kręgosłupa Kardiana przepłynął zimny, jak lód strumyczek strachu. Za drzwiami jednak nic się nie zmieniło. Mężczyzna odetchnął głęboko. Delikatnie nacisnął klamkę i otworzył drzwi. Czujność siedziała mu teraz na ramieniu. Przejęła kontrolę nad zmysłami. Zdmuchnął płonącą świecę, a potem miękko zszedł po krętych schodach. Przy wejściu do pomieszczenia, gdzie rezydował brat furtian, przystanął. Kucnął, a potem ostrożnie zerknął do środka. Mnich siedział odwrócony tyłem do drzwi. Wyglądało na to, że śpi. Kardian na czworaka przekradł się do sieni. Wstał i przyciskając plecy do muru ruszył ku dziedzińcowi. To była najtrudniejsza część całej operacji. W blasku dwóch księżyców w pełni był doskonale widoczny na otwartej przestrzeni. Obrzucił szybkim spojrzeniem okolicę. Jeśli gdzieś kryli się wartownicy, to musieli być doskonale przeszkoleni. Kardian nie wątpił, że jest to możliwe. Mnisi mają w klasztorach sporo czasu na różne rzeczy. Kto im zabroni szkolić się w maskowaniu? Poza tym wiedział sporo o tych zakonnikach.

Wejście, do którego musiał dotrzeć, znajdowało się dokładnie po drugiej stronie dziedzińca. Miał dwie możliwości. Mógł puścić się na przełaj przez dziedziniec, ryzykując, że ktoś go zobaczy, lecz oszczędzając wiele cennego czasu lub przekraść się dookoła pod murami, co zapewniało kryjówkę, choć było bardzo czasochłonne. Zerknął na niebo. Oba księżyce dumnie uśmiechały się pełnymi gębami. Na północ od nich dostrzegł cień sporej chmury. Płynęła powoli w ich stronę. Kardian ocenił, że skryje księżyce szybciej, niż zajęłoby mu przekradanie się pod murami. Postanowił poczekać. Oparł się wygodnie o mur i założył ręce na piersi. Chmura dryfowała majestatycznie po niebie. Wreszcie zaczęła nasuwać się na księżyce. Kardian napiął mięśnie. Kiedy mrok opadł na dziedziniec zamiast srebrnego blasku, skoczył. Pęd rozwiał mu płaszcz. Wyglądał teraz, jak ogromny jastrząb, goniący bezbronną ofiarę. W mgnieniu oka znalazł się po drugiej stronie dziedzińca. Przycisnął plecy do chłodnego muru i zerknął w górę. Jeden z księżyców właśnie wyłaniał się zza woalu obłoku. Wkrótce dołączył do niego drugi. Kardian uśmiechnął się triumfalnie. Podkradł się ku drewnianym drzwiom. Zgodnie z jego przewidywaniami nie były zamknięte. Za nimi panowała jednak ciemność tak gęsta, że miał wrażenie, iż wcale ich nie otwierał. Dla pewności, nim wszedł do środka, pomachał przed sobą ręką na wypadek, gdyby faktycznie było to jakieś ślepe wejście. W swej karierze spotykał się już z różnymi przemyślnymi pułapkami. Jego czoło pamiętało pewne zajście, gdy nie chcąc tracić czasu otworzył gwałtownie drzwi, a potem skoczył całym pędem do środka. Na nieszczęście za drzwiami był mur. Nim doszedł potem do siebie, minęło dobre kilka minut. Tu nie mógł sobie pozwolić na taki błąd. Ciemność okazała się wyłącznie ciemnością. Zagłębił się w nią, jak w mętną toń morza. Wyjął z kieszeni malutki pręcik. Wyglądał jak kawałek patyka długości i grubości wskazującego palca. Kardian ostrożnie odkręcił górną jego część, a potem zdjął zasklepioną na końcu rurkę. Odsłonił lśniący kawałek, który rozpędził mrok. Blask był mdły, ale wystarczył. Z wyciągniętą ręką Kardian ruszył ostrożnie naprzód. Szukał schodów w dół. Był przekonany, że takie też muszą tu istnieć. Klasztor stał na litej skale i pewnie trudno było wydrążyć w niej lochy, ale mnisi mają przecież dużo czasu. Posuwał się powoli i bardzo cierpliwie. Wreszcie jego cierpliwość została nagrodzona. Ciężkie drzwi z czarnego, grubego stopu jakichś metali kryły za sobą zejście w dół. Były nieprawdopodobnie ciężkie, ale najwyraźniej ktoś nieprawdopodobnie pieczołowicie dbał o zawiasy, bo ustąpiły lekko i bezgłośnie. Korytarz za nimi był nieprawdopodobnie szeroki. Zupełnie nie pasował do krętych, wąskich przejść, jakimi przyszło mu chodzić wcześniej. Lśniący pręt oświetlił kilka stopni. Kardian zerknął głęboko w czeluść. Na samym dnie ujrzał nikły poblask. Wyglądał trochę, jak falująca, oświetlona czymś mgła. Nakrył pręt rurką, zakręcił i wsunął do kieszeni. Teraz kierował się wyłącznie ulotnym, cierpkim jarzeniem, wydobywającym się z dna korytarza. Ruszył cicho w dół.

Był mniej więcej w połowie schodów, gdy ciszę rozdarł przeraźliwy ryk. Wydawało się, że wypełnia on wszystko dookoła i że na pewno skruszy fundamenty nie tylko klasztoru, ale i całej skały. Wbił się w uszy Kardiana bolesną feerią rozedrganych dźwięków. Eksplodował pod czaszką, poruszając wszystkie nerwy.

W zasadzie nogi Kardiana zaczęły już uciekać, lecz cała reszta jestestwa była temu przeciwna. Poczucie misji, obowiązku, odpowiedzialności i całej reszty bratnich cech zwyciężyło. Na ułamek sekundy mężczyzna zastygł w absolutnym bezruchu, jak ktoś dotknięty czarem, ale stan ten minął błyskawicznie. Ryk przetoczył się korytarzem, niczym plugawa fala fekaliów. Kardian mimowolnie zatonął w nim po czubek głowy. Zacisnął powieki, aby uchronić oczy przed wypadnięciem. Było to możliwe bo od wewnątrz wypychało je echo ryku. Gdy ucichło, mężczyzna ruszył odważnie po schodach. Falująca, rozjarzona mgła na dole zmieniła barwę. Była teraz krwistoczerwona i wcale nie napawało to optymizmem. Powietrze wciąż wibrowało nerwowo po przejściu nawałnicy dzikiego ryku. Zdrowy rozsądek nieśmiało starał się odwieść Kardiana od pomysłu spenetrowania klasztornych trzewi. Ten jednak go nie słuchał. Niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu tak namacalne, jak pajęczyny w starej rupieciarni. I było nieomal równie lepkie. Kardian jednak nauczył się obcować z grozą i niebezpieczeństwem. Misja była najważniejsza.

Dotarł wreszcie do końca schodów. Nie było tu żadnej mgły. Jarzenie wypełzało przez łukowaty otwór. Kardian ostrożnie wsadził weń głowę. Ujrzał olbrzymią salę. Była większa, niż wnętrze katedry w stolicy kwintarchii Quarchaalaad, a katedra uchodziła za najobszerniejszą budowlę świata. Ten, kto wypuścił ową plotkę najwyraźniej nie był w podziemiach klasztoru. Kardian znajdował się w połowie długości sali. Kilka stopni wiodło na kamienną, pokrytą mozaikami posadzkę. Dwa rzędy grubych, strzelistych kolumn podtrzymywały sufit. Ze swojego miejsca Kardian widział szczyty niektórych podpór. Mówiło to wiele na temat rozmiarów Sali. Kolumny pokryte były magicznymi znakami. Kardian nie wątpił, że były magiczne. Nie potrafił jednak odczytać tych piktogramów. Może to i lepiej, bo wśród nich znajdowały się wyjątkowo paskudnie wyglądające. Sala przytłaczała swoim ogromem. Kardian wysunął nieco głowę, by lepiej widzieć. Teraz dostrzegł mnichów. Wyglądali, jak mrówki. Wszyscy mieli na głowach kaptury i stali odwróceni do niego plecami. Dostrzegł ich długie cienie na posadzce. Źródło światła zatem musiało znajdować się na małej wysokości i padało wprost na ich twarze. Nagle wszyscy unieśli wysoko ręce. Zabrzmiał ich okrzyk, po czym jak jeden mąż runęli na twarze. Coś powstrzymywało Kardiana przed zerknięciem głębiej. Sam nie wiedział co to takiego, ale było skuteczne. Jednocześnie chciał i nie chciał dowiedzieć się, komu lub czemu kłaniali się świątobliwi mężowie? Wypełniający salę blask zadrgał, jakby ktoś leciutko dmuchnął na gigantyczny płomień świecy. Zabrzmiał jakiś władczy głos i mnisi wstali. Kardian instynktownie wyczuł, że to koniec tajemnego rytuału. Nie było czasu do stracenia. Zerwał się na równe nogi i sadząc po dwa stopnie ruszył w górę. Całe szczęście, że sala na dole była tak ogromna. Miał duże szanse dotrzeć do wyjścia, nim pierwszy z mnichów znajdzie się u podnóża schodów. Jasnym było, że nikt nie może go tu zobaczyć. Dyszał ciężko biegnąc pod górę. W biegu wydostał z kieszeni lśniący pręt. Uwolnił blask, by widzieć więcej. Pożałował teraz, że nie liczył stopni, gdy schodził. Takie szczegóły mogą się przydać nie wiadomo kiedy. Najwyraźniej teraz było owo „niewiadomo kiedy”. Na filozoficzne rozmyślania było jednak i tak za późno. Skoncentrował się wyłącznie na biegu. Na jak najszybszym biegu. Wreszcie światło lśniącego pręcika odbiło się od czarnej powierzchni drzwi. Zdyszany naparł na nie. Otworzyły się z taką samą ciężką miękkością, jak poprzednio. A może zresztą była to miękka ciężkość, a nie ciężka miękkość? Wypadł na korytarz i ostrożnie zamknął drzwi za sobą. Nawet gdyby chciał, to nie trzasnąłby nimi. Domykały się jakoś tak dziwacznie. Było mu to na rękę. Nie chciał, aby jakiś mnich usłyszał z dołu huk trzaśnięcia. Pozostawił drzwi samym sobie i ruszył korytarzem.

To jednak jeszcze nie był koniec przygód. Musiał wrócić na dziedziniec, przebyć go niezauważenie (czy będzie mógł liczyć na chmury?), minąć brata furtiana i wślizgnąć się niepostrzeżenie do celi. Trochę dużo, jak na jeden raz. Biegł korytarzem, przyświecając sobie pręcikiem. Zaczął odczuwać strach, że zgubi się w tym labiryncie, a każda chwila była teraz droga. Mnisi z pewnością nie pędzą po schodach jak on, ale przecież wreszcie wylezą z katakumb. Wąskie przejścia i kręte schody napawały go klaustrofobicznym lękiem. Wreszcie trafił na właściwe drzwi. Szarpnął je i stanął oko w oko z mrokiem nocy. Dwa księżyce nadal przyglądały się światu. Przystanął z plecami przyciśniętymi do ściany. Z oddali doleciał odległy dźwięk klekoczących o kamienie drewniaków. Pierwsi świątobliwi mężowie musieli już dotrzeć na górę. Kardian rozejrzał się po niebie. Czysto, jak w sypialni księżnej Adebaranu. No cóż, nie zawsze ma się szczęście do chmur. Schował świecący pręt do kieszeni. Klekot mnisich chodaków narastał. Kardian desperacko odepchnął się od muru i ruszył na przełaj przez dziedziniec nie bacząc na światło księżyców. Pieprzona dwójpełnia musiała nastąpić akurat teraz! Jeśli ktoś miał odkryć jego obecność, to właśnie nadarzyła się najlepsza okazja po temu. Czuł, że traci panowanie nad sobą. Postanowił wziąć się w garść. Musiał to zrobić, jeśli chce doprowadzić misję do szczęśliwego zakończenia. Nerwy nic mu nie pomogą, a mogą tylko nabruździć. Zwolnił tuż przed sienią furty. Chyba jednak nie odkryto jego obecności, bo noc nadal skrywała się w ciszy. Żadnych alarmujących wrzasków, ani pokrzykiwań. Oparł się o ścianę i poczekał, aż oddech wróci do normy. Chyłkiem minął śpiącego brata furtiana. Wydawało się, że mnich nie zmienił pozycji od chwili, gdy Kardian wyszedł ze swej celi. Niech śpi. Mężczyzna pokonał szybko schody. Po drodze przygotował już klucz i kiedy tylko zamknął za sobą drzwi, wsunął go w dziurkę. Mimo ciemności, zdmuchnął przecież świecę wychodząc, udało mu się to za pierwszym razem. Znów manipulował kluczem, aż znalazł odpowiednią pozycję. Zachrobotało charakterystycznie, gdy zamek zaskakiwał. Kardian błyskawicznie okręcił się na pięcie, a następnie runął na siennik. Chciał natychmiast otulić się kocem. Noc co prawda była ciepła, ale w kamiennych murach panował chłód. Rozległ się potworny łomot, gdy jego ciało grzmotnęło w stół. Wysłużony mebel rozpadł się pod naporem masy. Kardian zdusił przekleństwo. Zupełnie zapomniał, że zmienił wystrój wnętrza. Siennik zajął miejsce stołu, a stół siennika. Rozcierając obolałe łokcie odnalazł posłanie. Trudno, rano jakoś się wytłumaczy. Znów okaże wdzięczność, za którą przeor będzie w stanie wyposażyć w drewniane stoły wszystkie pomieszczenia w klasztorze łącznie z toaletami i jeszcze zostanie na pokrycie złotem ścian. Okrył się kocem i przymknął powieki. Sen jednak nie chciał nadejść. Może się obraził, bo całkiem niedawno Kardian potraktował go niezbyt grzecznie? Nie, to nie to. Nie mógł zasnąć z powodu lęku. Co go tak przestraszyło? Nauczył się werbalizować stany emocjonalne i teraz uruchomił tę umiejętność. Powoli krok po kroku analizował ostatnie zdarzenia. Lęk był związany z całą pewnością z salą w podziemiach. Samo pomieszczenie nie było jednak straszne. Więc co? Czyżby dziwny blask, owo cierpkie jarzenie? Potrząsnął głową. Brnął dalej i nagle zmroziło go obezwładniające uczucie lęku. Już wiedział. Bał się tego, czego nie widział. Źródłem strachu było owo coś, a może ktoś, przed kim upadli na twarz mnisi. Zaczął drżeć na całym ciele. Jeśli nie ujrzał tego i tak się bał, to co stałoby się, gdyby jednak rzucił okiem?

To pytanie pozostało bez odpowiedzi.

Podświadomie czuł, że tak będzie lepiej.

Niespodziewanie prosto w czoło ugodziła go zimna kropla.

Zerwał się, tłumiąc wrzask. Zapomniał zupełnie, że wcześniej specjalnie przesunął tu siennik. Zwlókł się z posłania i odciągnął je w najdalszy kąt. Legł bezwładnie na wznak.

Sen podkradł się niepostrzeżenie.

 

Przeor obrócił w długich, cienkich palcach niewielki przedmiot, a następnie wrzucił go do szuflady biurka. Wsunął prawą dłoń pod kaptur. Po chwili w komnacie dało się słyszeć ciche ciamkanie. Mnich cierpliwie czekał ssąc palec. Wyjął go z ust dopiero wówczas, gdy usłyszał klekoczącego zwiastuna zbliżających się ludzi. Chodaki brata dyżurnego grzechotały donośnie. Drzwi otworzyły się i w progu stanął Kardian. Spojrzał wprost na kaptur przeora i rozciągnął usta w uśmiechu.

- Witam świątobliwego przeora. – powiedział podchodząc bliżej.

- Witam, - przeor lekko skinął głową, - znalazłeś swoją zgubę, szlachetny Kardianie?

- Niestety nie. Byłem w refektarzu i prosiłem brata dyżurnego, żeby mnie oprowadził wszystkimi korytarzami, którymi chodziłem wczoraj. Nigdzie nie znalazłem tego, czego szukam.

- A zatem moja komnata jest ostatnim miejscem, które zamierzasz przeszukać?

- Rozejrzę się tylko, świątobliwy przeorze. Jeśli to wypadło mi tutaj, to musi leżeć na dywanie, hmmm, znaczy w dywanie, zważywszy jego grubość. Wczoraj zrobiłem zaledwie parę kroków w stronę twego biurka. Nie krążyłem nigdzie, więc…

Mnich uniósł w górę wskazujący palec.

- Szukaj zatem.

Kardian przyklęknął i zaczął metodycznie badać gruby dywan. Przeor tymczasem wyciągnął szufladę i wydobył z niej niewielki przedmiot. Kardian cierpliwie przeszukiwał dywan. Trwało to dłuższą chwilę. Gdy przekonał się, że jego wysiłki są bezowocne, wstał i otrzepał dłonie. Odwrócił się ku przeorowi, zamierzając coś powiedzieć, lecz zastygł z otwartymi ustami. „W co my tu gramy?” – przemknęło mu przez głowę, bo że była to jakaś gierka nie miał wątpliwości. Najgorsze, że nie znał ani jej zasad, ani celu. Siedzący za biurkiem mnich obracał w patyczakowatych paluchach niewielki przedmiot. Kardian rozpoznał go natychmiast. Promienie słońca odbijały się od lśniącego metalu. Mężczyzna wiedział, że ma teraz głupawą minę, co z pewnością niezwykle usatysfakcjonowało świątobliwego przeora, ale nie było na to rady. Mnich nadal w milczeniu bawił się błyskotką. Teraz skojarzył się Kardianowi z modliszką. Długie, cienkie palce do złudzenia przypominały owadzie odnóża. Najwyraźniej świetnie się bawił, choć trudno to było ocenić, gdyż tradycyjnie kaptur dokładnie zakrywał jego oblicze. Kardian poczuł delikatne mrowienie w lędźwiach – niechybny znak, że strach właśnie przycupnął tuż za jego plecami. Gdyby teraz się odwrócił, to stanąłby z nim oko w oko. Wolał już gapić się w kaptur przeora. Ten chrząknął znacząco. Znaczy się przeor, nie kaptur.

- Znalazłem to dziś rano. – jego głos brzmiał lekko i swobodnie. – Czy tego właśnie szukasz? Zastanawiałem się, co to może być? Ja nigdy niczego takiego nie posiadałem.

Kardian zmusił swe usta, by wygięły się w uśmiech. Zdecydowanie wolały inną pozycję, ale wygrał z nimi.

- Och, to bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności, świątobliwy przeorze. – oznajmił. - Tę broszę dostałem od babki starego przyjaciela w dowód wdzięczności za, hmmm, no za pewną przysługę.

Generalnie wszystko to było wierutnym kłamstwem. Doskonale wiedział, gdzie zostawił broszę, więc teraz zastanawiał się, jakim sposobem przewędrowała ona spod siennika w celi przy furcie wprost w owadzie paluchy przeora. No i nigdy nie spotkał żadnej babki starego przyjaciela. Stare babki w ogóle go nie interesowały. Przyjaciół miewał i owszem, ale nie garnął się do ich babek.

- Bardzo gustowna. – cmoknął mnich. Jego palce przestały obracać broszę. - Z pewnością kosztowała majątek. To musiała być jakaś bardzo poważna przysługa.

- Mniejsza o to. – uciął zdecydowanie Kardian. Podszedł do biurka i wyciągnął rękę. – Czy mógłbym prosić o jej zwrot?

Spod kaptura doleciał jakiś odgłos. Mogło to być parsknięcie, fuknięcie lub prychnięcie. Przeor bardzo powoli podał broszę Kardianowi.

- Dziesięć procent znaleźnego. – oznajmił radośnie. – To będzie jakieś siedem, no może osiem sztuk złota znaleźnego. To i tak niewiele. Znam się na kosztownościach. Nim wstąpiłem do klasztoru byłem złotnikiem.

Kardian schował broszę do kieszeni. Z kamienną twarzą odliczył osiem sztuk złota i położył je na biurku. Postanowił nie wspominać o rozwalonym stole. Cena za broszę wyrównała zakonne straty, to znaczy nawet z nawiązką. Dołożył jeszcze pięć sztuk złota.

- Jestem bardzo wdzięczny za gościnę. – uśmiechnął się nieszczerze. – Mam nadzieję, że mogę liczyć na przychylność w razie potrzeby.

Przeor milczał. Było to bardzo znaczące milczenie. Takie osoby, jak świątobliwy mąż, potrafią bardzo znacząco milczeć. Kardian dołożył trzy sztuki złota. W milczeniu przeora zaszła niewielka zmiana. Kardian westchnął i położył na biurku jeszcze dwie sztuki złota.

- Oczywiście, że możesz na nas liczyć, szlachetny Kardianie. – wypłynęło spod kaptura.

Przeor sięgnął po złoty dzwoneczek. Delikatne dzynienie sprawiło, że w progu zmaterializował się brat dyżurny. Kardian skłonił się lekko przeorowi i opuścił komnatę. Zastanawiał się, czy kroczący za nim strach jest na tyle materialny, by widział go brat dyżurny? Ten jednak zachowywał się normalnie, to znaczy szedł przed siebie w całkowitym milczeniu z kapturem nasuniętym na twarz i klapał chodakami. Mogło to oznaczać, że nie dostrzega strachu, ale równie dobrze mógł go widzieć. Mnisi stanowią najbardziej tajemniczą warstwę społeczeństwa. Z pewnością duży wpływ mają na to nasunięte na twarz kaptury.

Kardian nie obejrzał się za siebie ani razu. Odczekał, aż wyjdzie z klasztoru i skryje się w lesie. Zerknął wówczas dyskretnie przez ramię. Nie chodziło o strach. Chciał się upewnić, że nikt za nim nie idzie. Miał wrażenie, że mnisi wiedzą o nim więcej, niż to, co chciał, by wiedzieli. Było to bardzo niepokojące. Zdawał sobie sprawę, że igra na ostrzu miecza i choć robił to nieomal przez całe swe dotychczasowe życie, to teraz czuł się bardzo niekomfortowo. Wyglądało na to, że ten miecz jest nie tylko bardzo ostry, ale także wyjątkowo nieprzewidywalny. Kardian zwykle dawał sobie radę z różnymi mieczami, którymi ktoś machał mu przed nosem. Teraz czuł, że może być inaczej. Machający sprawiał wrażenie doskonałego szermierza. „I co z tego? – pomyślał obojętnie. – Mało razy wychodziłem z opresji obronną ręką? Dlaczego teraz miałoby być inaczej?” Podbudowany tą myślą ruszył ku wiosce.

Gwoli wyjaśnienia należy tu zaznaczyć, że owa obronna ręka, o której pomyślał, nie należała do niego.

 

Zbliżała się kolejna parna noc. Przeor wydał ostatnie polecenia, a potem poszedł przebrać się w rytualny strój. Był to niezwykle przemyślny i niezwykle niewygodny kostium, którego zakładanie zajmowało blisko piętnaście minut. Czynność tę można było porównać jedynie z próbą wyjścia z wagonika metra w porze największego tłoku połączoną z jednoczesnym wślizgiwaniem się w lisią norę oraz odpędzaniem natrętnego roju pszczół. Przeor mimo wielu lat treningu nie osiągnął w tej materii pożądanej doskonałości. Zaczął zatem mozolnie nakładać rytualny strój, czując, jak jego kości protestują przeciwko nieludzkim przeciążeniom. Chodziło się w tym już łatwo, ale nim do tego doszło delikwent przechodził prawdziwą drogę przez mękę. Przeor sapał, jęczał, fukał, zgrzytał zębami, nadwerężał stawy, puszczał bąki, wybałuszał oczy i nieprawdopodobnie wyginał wszelakie kończyny. Po piętnastu minutach wyglądał, jak skrzyżowanie Dartha Vadera, który miał hełm nałożony na lewą stronę i to w dodatku tył na przód z transporterem opancerzonym i urządzeniem do wytwarzania mini błyskawic. Efekt był nomen omen piorunujący. Przeor trochę stracił orientację, czy jego lewa ręka jest na pewno lewa oraz czy patrzy przed siebie, czy może w dół, ale generalnie były to szczegóły. Rytuał wymagał odpowiedniego stroju, więc grymaszenia i tak nic by nie dały. Swobodnym krokiem przebył drogę do windy. Kluczenie po krętych korytarzach i kamiennych stopniach nie wchodziło teraz w rachubę. Strój co prawda nosił się lekko, ale był dosyć obszerny w swej objętości. Przeora zawsze ciekawiło, dlaczego mimo takiej obszerności w środku jest pieruńsko niewygodnie? Winda uruchomiła się automatycznie, gdy tylko całkowicie zajął w niej miejsce. Owo „całkowicie” było teraz niezwykle istotne, gdyż strój poszerzył jestestwo przeora o co najmniej trzy rozmiary. Całkowite umieszczenie się w windzie wymagało nie lada wprawy. Pobrzękując rytualnymi akcesoriami wyszedł po chwili w czeluść szerokiego korytarza. Wbrew pozorom wcale nie było tu chłodno. Z wnętrza ziemi sączyło się miłe ciepło. Przeor oczywiście wiedział, co jest tego powodem. Pogwizdując pean na cześć Rahmawharapty kroczył powoli w stronę Sali Nawiedzeń. Dziś zapowiadała się wyjątkowa impreza! Już dawno takiej tu nie mieli. Czuł radosne mrowienie w stopach. Dotarł wreszcie do zastalli. Pomieszczenie zawierało akcesoria do tajemnego rytuału, księgi oraz niezbędne precjoza. Jak sama nazwa wskazuje znajdowało się tuż za stołem ofiarnym zwanym stallą. Brat zastallianin z pewnością krzątał się po Sali Nawiedzeń. Było się gdzie krzątać, więc jego absencja mogła potrwać dosyć długo. Przeor wyjrzał przez kamienny wykusz. Ogrom Sali Nawiedzeń zapierał dech w piersiach. Mnich przypomniał sobie dzień, a raczej noc, gdy zstąpił tu pierwszy raz. Nigdy nie zapomni tamtego uczucia. Mieszanina nabożnego lęku, powagi, uwielbienia i podziwu stanowiła dziki konglomerat, który działał na zmysły w sposób nieprawdopodobny. To tutaj przeor ostatecznie przekonał się, ba, nawet doświadczył, że wiara naprawdę jest potęgą. Taka moc stanowiła ostoję trwalszą, niż najtwardsze fundamenty! Można też było dzięki niej całkiem nieźle żyć. Chciał się podrapać po głowie, ale w porę przypomniał sobie, że nie ma jak. Rytualny strój wykluczał zupełnie tego typu gesty. Paradowanie w kostiumie uniemożliwiało też kilka innych czynności, w tym, niestety, fizjologiczne. Z tego też powodu przeor nie jadał i nie pił na osiem godzin przed kaskaderskim wyczynem włożenia stroju. W zasadzie to strój bardziej wkładał jego w siebie, niż on nakładał strój, ale tego rodzaju rozważania nie miały najmniejszego sensu. Te osiem godzin ustalił metodą prób i błędów. Próby i błędy były brzemienne w skutkach. Parę razy należało mocno przewietrzyć kostium, a parę razy wykąpać przeora. Ostatecznie jednak wyszedł na swoje. Osiem godzin postu jeszcze nikomu nie zaszkodziło, a narobienie w portki, ups, pardon, w rytualny strój niosło ze sobą niebezpieczne skutki, wśród których groźba uduszenia fetorem fekaliów wcale nie była najgorsza! Przeor przerwał rozmyślania. Oddalił się od wykusza i spoczął na specjalnym siedzisku. Nie było to ani krzesło, ani fotel, ani nawet taboret. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że ów sprzęt służy do siedzenia. Świątobliwy mąż przymknął powieki(była to jedna z niewielu czynności prostych do wykonania w rytualnym stroju) i pogrążył się w cierpliwym oczekiwaniu.

 

Tymczasem na górze wydarzenia następowały dokładnie w takiej kolejności, jak to przewidział świątobliwy przeor. Brat furtian był przygotowany na łomotanie, więc gdy się odezwało, nawet nie drygnął. Odczekał krótką, naprawdę krótką chwilę, po czym wstał i podreptał do sieni. Dziś był już czujniejszy, niż poprzednio. Oczywiście znów wiedział, kto się dobija, ale postanowił nie dać tego po sobie poznać. Ostatnim razem trudno było mu się wykręcić z błędu.

- Kto tam zakłóca spokój świątobliwych mężów? – spytał donośnym głosem.

- To ja, Kardian! – padła oczekiwana odpowiedź. – Czy mógłbyś poprosić przeora? Wygląda na to, że znów muszę z nim porozmawiać.

- Przeor jest niezwykle zajęty. – odparł zgodnie ze scenariuszem brat furtian. – Musisz przyjść jutro.

- No dobra. W takim razie do jutra.

Furtian zrobił zdziwioną minę. To nie tak miało być! Przecież ten facet miał się koniecznie domagać widzenia z przeorem, a nie ot tak rezygnować. Mnich skoczył ku drewnianej furcie i otworzył kalicha. Ujrzał plecy Kardiana.

- Hej, - zawołał, - zaraz! Czego się tak gorączkujesz? Może uda się coś zakombinować?

Kardian odwrócił się powoli.

- Że co? – zmarszczył brwi. – Nie bardzo rozumiem.

- No, tego, - zająknął się brat furtian, - czy czasem nie chciałeś wejść?

- Chciałem, ale wiem, że to niemożliwe bez pozwolenia przeora.

- No w sumie masz rację. – zgodził się mnich. Co powiesz na wyjątek od reguły?

- Czyli, że mnie wpuścisz? – zdziwił się Kardian.

- Mogę mieć z tego powodu duże nieprzyjemności. – rzekł wyczekująco furtian, a gdy w ręce Kardiana błysnęła sztuka złota dodał: - No zresztą chyba nie takie znów duże.

Sztuka złota swobodnie zmieściła się w kalichu. Szczęknęły rygle i furta stanęła otworem. Kardian wszedł do sieni. Furtian zerknął na niego przez kaptur.

- Co znowu? – prychnął. – Czyżbyś po raz drugi coś u nas zgubił?

- Czy nikt nie zaglądał do celi, w której spałem? –odpowiedział pytaniem na pytanie Kardian.

- Nie. – skłamał mnich, być może bez mrugnięcia powieką, ale trudno to było stwierdzić poprzez kaptur.

- Czyli nikt nie widział zdruzgotanego stołu.

- A, tak, no to, to widzieliśmy. – odparł z satysfakcją brat furtian i natychmiast ugryzł się w język.

- Jak to? – Kardian wytrzeszczył oczy. Nikt tam nie zaglądał, ale widzieliście resztki stołu?

- Eee, no, jakiego stołu? – plątał się bez sensu świątobliwy mąż.

- A może to był inny stół? – podsunął grzecznie Kardian.

- O właśnie! – pstryknął palcami mnich. – Dokładnie tak, jak mówisz! To musiał być inny zepsuty stół!

- A co robi przeor? – pytanie było zadane znienacka, lecz tym razem furtian nie dał się podejść.

- Modli się oczywiście.

- Wczoraj o tej porze się nie modlił. – zauważył Kardian.

- Wszak nie każdy dzień jest sobie równy. Raz świeci słońce, a raz pada deszcz, lecz Rahmawharapta patrzy na nas nieustannie. – jasne było, że to cytat z jakiejś księgi i to najprawdopodobniej świętej.

- A zatem nie mogę się z nim widzieć? – indagował dalej Kardian.

- Nie. – warknął stanowczo brat furtian.

Kardian rzucił mu spojrzenie prosto w kaptur. Chciał oczywiście w oczy, ale habit skutecznie to uniemożliwił. Chwilę trwało milczenie. Przerwał je mnich. Jego głos był trochę niepewny.

- Może tak zaczekasz do jutra? – zaproponował nieśmiało.

- Chętnie. – skinął głową Kardian

Skierował się natychmiast w stronę korytarza, uznając słowa zakonnika za zaproszenie. Wspiął się po krętych schodach i przed celą zaczekał na brata furtiana. Ten przyczłapał chwilę później. Otworzył drewniane drzwi.

- Spokojnej nocy. – mruknął, przepuszczając Kardiana.

Ten miał nieodparte wrażenie, iż słowa mnicha podszyte są jakąś ironią. Wszedł jednak do środka. Bałagan, jaki pozostawił, był nienaruszony. Poczuł lekkie szturchnięcie w ramię. Obrócił się na pięcie. Brat furtian wysupłał z zanadrza grubą świecę. Odpalił knot od małego kaganka i wręczył mu ją. Kardian skinął w podzięce, a potem drzwi się zatrzasnęły. Klekotanie chodaków na schodach oddaliło się i umilkło. Kardian przesunął stopą parę kawałków drewna, które niegdyś były stołem, a potem ustawił świecę obok wezgłowia siennika, a sam usiadł na nim. Wolał nie opierać pleców o ścianę. Wilgoć znana była z tego, że potrafi siać spustoszenie w ludzkim organizmie, a Kardian zamierzał być w dobrej kondycji jeszcze przez długie lata. Sprawność fizyczna była mu także potrzebna dziś, więc wolał nie kusić losu. Z łupaniem w kościach trudno jest robić te rzeczy, które najprawdopodobniej przyjdzie mu robić nieco później. Owinął się kocem i ułożył wygodnie na sienniku. Spać mu się nie chciało zupełnie, ale cóż miał począć? Zdmuchnął świecę i przymknął oczy.

Wiedział, że przyjdą po niego, ale nie wiedział kiedy. Także taktyka świątobliwych mężów pozostawała póki co tajemnicą. Będą łgać, czy zechcą wziąć go siłą? Westchnął głęboko. Chyba zabawi się w jasnowidza. Postawił na odpowiedź a: będą łgać. Przekona się już niebawem.

 

Spoczywający w dosyć wygodnej pozycji przeor usłyszał grzechot drewniaków. Wybijały staccato tak szybko, jak kołatki podczas święta Trintu. Klekot zbliżał się z każdą sekundą. Wreszcie poprzez rytualny strój przeor ujrzał wbiegającego do zastalli brata dyżurnego. Ten skierował się natychmiast ku swemu przełożonemu. Dyszał ciężko.

- Echeeche, ten, echeeche, gość, echeeche, jest, echeeche, już, echeeche w celi.

Przeor skinął lekko głową. Górna część rytualnego stroju wykonała podobny gest.

- Doskonale, - wyszeptał przeor, pamiętając, że strój zwielokrotnia jego głos, - poślijcie po niego we właściwym czasie. Na razie niech siedzi. Zmięknie przynajmniej, hi, hi, hi!

Jego śmiech na zewnątrz zabrzmiał piskliwie. Brat dyżurny skrzywił się pod kapturem, błogosławiąc zakonną regułę, która nakazywała nosić stale nakrycie głowy. Przynajmniej w tej chwili uważał to za bardzo pożyteczne, bo kto wie, jak zareagowałby przeor na grymas niezadowolenia? Do wnętrza zastalli wszedł brat zastallianin. Złożył pełen czci pokłon przed przeorem, po czym skinął lekko konfratrowi dyżurnemu.

- Sala Nawiedzeń gotowa, świątobliwy przeorze. – zameldował sucho.

- Doskonale. – pochwalił przeor. – Wracajcie do swych oficjów. Ja tymczasem pogrążę się w pobożnym skupieniu.

Mnisi skłonili się i wycofali z zastalli.

 

Kardian drgnął, słysząc chrobot w zamku. W celi panowały nieludzkie ciemności, co jeszcze nic nie oznaczało, bo stan ów był tu rzeczą normalną. Oczywiście za wyjątkiem chwil, gdy ktoś zapalał kaganek, świecę lub pochodnię. Wówczas nieludzkie ciemności zamieniały się w wilgotny półmrok. Skrzypnęły zawiasy. Kardian udawał śpiącego, aż do chwili, gdy poczuł szturchnięcie. Towarzyszył mu głos.

- Hej, wstawaj, - mówił dosyć niecierpliwie, - no, dalej, rusz się, słyszysz?

Kardian naprężył mięśnie. Właśnie nadeszła chwila, w której miał się przekonać o swych jasnowidzkich zdolnościach lub ich braku. Otworzył oczy. Ujrzał nad sobą cień, który trzymał w ręce kaganek. Nikły płomyk wyglądał pośród mroku mizernie. Kardian dźwignął się na łokciach. Cały czas był niezwykle czujny. Nie zauważył jednak nikogo poza tym jednym cieniem. Przetarł dłońmi twarz.

- Co? Co się dzieje? – spytał niepewnie.

- Świątobliwy przeor cię wzywa. – oznajmił brat furtian.

- To już dzień? – zdziwił się Kardian. – Musiałem tęgo spać!

- Nie, - zaprzeczył mnich, - to nie dzień. Zresztą mniejsza o to. Przeor rozkazał przyprowadzić cię do siebie. Na to każda pora jest dobra.

Kardian dźwignął się powoli na nogi. Skrzywił się, jakby któraś mu zdrętwiała, ale w rzeczywistości czuł się świetnie. Uśmiechnął się do mnicha. Reakcji oczywiście nie było, a zresztą może była, tylko kaptur skutecznie ją przesłaniał?

- Wyłaź. – sapnął zakonnik.

„Więc będą łgać. – pomyślał Kardian przekraczając próg celi. – Może jednak jestem jasnowidzem?” Uśmiechnął się do siebie. Na korytarzu jednak natychmiast zmienił zdanie. Pomogły mu w tym czyjeś ręce, które mocno chwyciły go za ramiona, a następnie wykręciły je na plecy. Szczęknęły kajdany i ten dźwięk ostatecznie przekonał Kardiana, że jednak się mylił. Gdyby jeszcze miał wątpliwości, to pozbawił go ich śmierdzący wór, który wciągnięto mu na głowę. Miał nadzieję, że dobrze odgrywa swoją rolę. Szarpnął się i warknął gniewnie.

- Co to jest, do licha?! Czym sobie zasłużyłem na przemoc, co?

- Stul dziób! – osadził go w miejscu jakiś głos. – Nikt z tobą nie będzie gadał, robaku.

- Nie? – zdziwił się szczerze. – A to niby czemu?

Tym razem odpowiedzią było milczenie. Mnisi postanowili najwyraźniej dotrzymać danego słowa. Poczuł silne pchnięcie w plecy. Ruszył naprzód, podtrzymywany z dwóch stron. Na górze schodów ktoś chwycił go za kark i przytrzymał.

- Teraz powoli, robaku. - poinstruował go głos. – Możesz stracić parę zębów na schodach, a nikt sobie tego nie życzy.

Język, jakim operowali napastnicy w niczym nie przypominał języka świątobliwych mnichów. Kardian słyszał ponad sobą płonącą głownię. Ogień spalał się z charakterystycznym dźwiękiem. Biło od niego ciepło odczuwalne nawet przez grubą materię worka. Kardian schodził ostrożnie po krętych schodach, a mocna dłoń trzymała go z tyłu za kołnierz. Nie widział nic, ale dobrze odrobił lekcję z orientacji przestrzennej w klasztorze. Wiedział, że idą teraz ku wyjściu z sieni. Wiedział także dokąd go prowadzono. Tu już raczej nie musiał być jasnowidzem. Dotarli do końca schodów. Ktoś znowu pchnął go mocno w plecy. Potknął się i zatoczył, ale silne dłonie powstrzymały go przed upadkiem. Ruszył po równej powierzchni. Skręcili dokładnie tyle razy, ile przewidywał. Struktura powietrza uległa zmianie. Kardian uznał, że właśnie znaleźli się na dziedzińcu. Oznajmiły mu to wszystkie działające zmysły z wyjątkiem smaku i wzroku. Słuch, bo grzechot drewniaków nie odbijał się echem od ścian sieni, powonienie, bo zatęchła woń ustąpiła miejsca świeżemu powietrzu i dotyk, bo poczuł przez wór muśnięcie chłodu na policzkach. Niespiesznie przecięli dziedziniec. Niebawem znaleźli się w ciasnym korytarzu. Kardian był spokojny. Zawsze był spokojny w takich chwilach. Miał ku temu bardzo poważne podstawy. Starał się odgadnąć po klekotaniu drewniaków, ilu mnichów go eskortuje? Po dłuższych obliczeniach ustalił ich liczbę na pięciu. Nie odebrano mu broni, co uważał za bardzo poważne niedopatrzenie. Wiara mnichów we własne siły dorównywała chyba tylko jedynie ich głupocie! Takie zadufanie było po prostu karygodne, ale tym przejmował się najmniej. To problem mnichów, nie jego.

Silna łapa znów ucapiła go za kark.

- Teraz znów będą schody w dół. – oznajmił najprawdopodobniej jej właściciel. – Tym razem dużo więcej, niż poprzednio, więc uważaj, robaku.

Bardziej poczuł, niż usłyszał, jak ciężkie skrzydło drzwi miękko zagarnęło powietrze. Nie miał wątpliwości gdzie go przyprowadzono. Tylko jedne drzwi na tym świecie otwierały się w taki sposób.

Ruszył w dół po długich schodach.

Z rozbawieniem przypomniał sobie, jak niedawno sadził nimi w stronę przeciwpołożną.

 

Wewnątrz rytualnego stroju przeor czuł podniecenie. Czy to możliwe, aby to wszystko działo się naprawdę? Gdyby nie opancerzenie, które na sobie aktualnie posiadał, to pewnie uszczypnąłby się mocno. Powiódł wzrokiem po zastalli. Brat zastallianin stał wyprostowany przy przejściu na Salę Spotkań. Przeor wiedział, że mnisi zajęli już przepisowe pozycje. Ich monotonny zaśpiew niósł się dookoła ulotnym echem. Przeor przymknął oczy. Oto chwila, dla której żył! Niewypowiedziana błogość rozpychała się w nim niecierpliwie. Będzie częścią historii, ogniwem potężnej religii, niezastąpionym trybem w kultycznej machinie. Już na zawsze jego imię pozostanie w pamięci pokoleń.

- Wasza świątobliwość, - usłyszał, - zbliża się korowód z darem ofiarnym.

Majestatycznie skinął w odpowiedzi głową.

- Przyprowadźcie go tutaj. – szepnął.

Gdzieś z oddali doleciał klekot chodaków. Przeor wyodrębnił z niego miękkie szuranie, jakie wydawały zwyczajne buty. Z pewnością z mnichami szedł jeszcze ktoś. Mnich uśmiechnął się do siebie. Jest jeszcze sporo czasu, aby to i owo sobie wyjaśnić. Czemu miałby tego nie robić? Klekot i ciche szuranie wciąż się zbliżały. Wreszcie ich ujrzał. Pięciu mnichów eskortowało mężczyznę. Wiedział kim on jest, choć nie widział jego twarzy zakrytej nasuniętym nań zgrzebnym worem. Korowód wszedł do zastalli. Jeden z mnichów szarpnięciem skierował prowadzonego mężczyznę ku przeorowi. Ten zrobił kilka kroków naprzód, a potem został brutalnie osadzony na miejscu. Jeden z mnichów chwycił go za kark. Pozostali odsunęli się nieco do tyłu. Przeor obojętnie przyglądał się całemu zamieszaniu. Barczysty zakonnik gwałtownym ruchem zdarł wór z głowy więźnia. Kardian zmrużył powieki. Jego oczy poraził nagły blask. Przywykłe do ciemności źrenice zawibrowały boleśnie. Minęło kilka dłuższych chwil nim odzyskał wzrok.

- Witaj, szlachetny Kardianie. – odezwał się przeor.

Kardian zmarszczył brwi. Następnie pokręcił z niedowierzaniem głową i rzekł:

- Na rany Arlocha, kto ci to zrobił, świątobliwy przeorze?

W zastalli atmosfera jakby zgęstniała. Przeor przełknął głośno. Kostium w przemyślny sposób zwielokrotnił odgłos i na zewnątrz zabrzmiało to jak burczenie w brzuchu hipopotama.

- Że niby co masz na myśli? – odparł świątobliwy mnich, starając się ze wszystkich sił trzymać rezon.

- No, generalnie to, co cię zjadło. – wyjaśnił mężczyzna. – Kto cię tam wrzucił? Chyba mi nie powiesz, że siedzisz w tym wszystkim dobrowolnie? Jesteś masochistą, czy może to jakaś forma umartwienia?

Jeden z mnichów zamierzył się, by zadać Kardianowi cios za zniewagę zwierzchnika, ale przeor powstrzymał go trudnym do określenia gestem.

- Wkrótce twoja hardość pęknie. – odezwał się pełnym sarkazmu głosem. – Możesz sobie szydzić ile chcesz, to i tak na nic. Zmiękniesz, uwierz mi, zmiękniesz już niedługo. Zmiękniesz tak bardzo, że połowa z tego, co masz teraz w środku wyleci na zewnątrz.

- Hmmm, - chrząknął Kardian, - a tak w ogóle, to nie bardzo rozumiem, o co chodzi? Chciałem tylko zadośćuczynić za stół. Chętnie przekażę skromną darowiznę, jeśli tylko ktoś uwolni moje ręce, abym mógł sięgnąć kiesy.

- Stół! – prychnął przeor. – Dajmy już spokój tej gierce. Szanujmy się przynajmniej w tej ostatniej godzinie, Kardianie. Obaj dobrze wiemy, że nie chodzi ani o stół, ani o tę rzekomo zgubioną przez ciebie broszę. Poza tym nikt nie musi uwalniać ci rąk. Wystarczy, że skinę, a twoja sakiewka znajdzie się w moich rękach. Teraz już nie ma znaczenia, czy tego zechcesz, czy nie.

- Dobra, szanujmy się, - mruknął Kardian. – Zdradź mi zatem jeden sekret, dobrze?

- Pytaj. – łaskawie zgodził się przeor.

- Kto cię wsadził w tę zdechłą kobyłę i dlaczego ona jest zadem do przodu i na dodatek od połowy wywinięta na lewą stronę?

Przeor westchnął ciężko.

- Nadal szydzisz… - pokiwał smutno głową. – No cóż, to twój wybór. Mimo wszystko objaśnię ci parę spraw. Nie lubię, gdy ludzie giną w ciemnocie.

- Giną? – Kardian uniósł brwi. – Czyżby wasz zakon zabijał bezbronnych ludzi? To ciekawe… A który bóg ma takie niezwykłe podejście do świata, że nakazuje swym mnichom zabijać niewinnych?

- Niewinnych? – prychnął przeor. – Przestań już. Ja doskonale wiem, że jesteś szpiegiem. Co prawda nie wiem, kto cię przysłał, ale to nie zmienia postaci rzeczy. Myślę, że zainteresuje cię rytuał, który wkrótce odprawimy.

- O, - podchwycił Kardian, - rytuał? Jasne, że mnie interesuje. Czy to ten, który polega na zabijaniu niewinnych?

- Znów zapominasz o szacunku. – zganił przeor. – Niech ci będzie. Szydź sobie, to jedyne, co w tej chwili możesz robić. Zresztą wydaje mi się, że to mechanizm obronny. Tak naprawdę boisz się, jak jasna cholera i nadrabiasz miną. No cóż, jeśli myślisz, że to ci pomoże, to radź sobie. Pozwolę sobie jednak mieć w tej materii odmienne zdanie. Szyderstwa niczego nie zmienią. Wróćmy zatem do rytuału. To nasza tajemnica, człowiecze, tajemnica, której pilnie strzeżemy od wieków. Mroczna tajemnica dodajmy. Czy choć trochę znasz naszą religię?

- No, czcicie tego Rimtimtirimtim, czy jak mu tam. – odparł z szelmowskim uśmiechem Kardian.

Dwóch mnichów z tyłu rzuciło się ku niemu, lecz przeor dał znak, który osadził ich na miejscu.

- Chodzi ci o Septaentnego Rahmawharaptę, jak mniemam. – powiedział beznamiętnym głosem. – Owszem, czcimy go. Cześć jest jednak tylko częścią naszego powołania. My jesteśmy strażnikami tajemnicy. Każda religia ją ma. Prostym ludziom wystarczy parę przypowieści, ale wtajemniczeni muszą dźwigać ciężar odpowiedzialności.

- Bardzo ciekawa myśl. – Kardian patrzył w miejsce, gdzie najprawdopodobniej znajdowała się twarz przeora, choć z powodu skomplikowanego stroju rytualnego nie był do końca o tym przekonany. – Ja ująłbym to inaczej: lud jest po prostu okłamywany, a wtajemniczeni odcinają kupony.

- Kłamstwo? – przeor żachnął się wyraźnie. – Czy powiedziałbyś własnemu dziecku, że jest śmiertelnie chore, czy nie podtrzymywałbyś raczej jego nadziei? Czy powiesz zapłakanemu synowi, że jego ojciec wróci za długie lata, czy raczej będziesz twierdził, by się nie martwił, bo rodzic lada chwila nadejdzie? Żądasz prawdy w imię wszystkiego? To nie jest dobra droga, człowiecze.

- W porządku, - zgodził się Kardian, - mamy po prostu inne poglądy.

Świątobliwy mąż puścił tę uwagę mimo uszu.

- Septaentny Rahmawhrapta to wielki bóg. Ma jednak potężnych przeciwników. Czy znasz choć trochę jego historię?

Kardian pokręcił głową.

- Przykro mi, nie byłem na tej lekcji.

- To widać. – skwitował uszczypliwie mnich. – Jednak gdy przy pierwszym naszym spotkaniu wspomniałem o rytuale culpologos, to zdaje się wiedziałeś w czym rzecz?

Kardian wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

- Czysta dedukcja, mój przeorze. Lubię szybko analizować fakty. Wtedy akurat trafiłem. To był fart i nic więcej. Nie znam waszego Rimtimtirimtim.

Świątobliwy mąż zdawał się być nieporuszony szyderstwami Kardiana. Bardzo pomocny w tym był mu strój rytualny. Chyba po raz pierwszy był wdzięczny projektantowi, że ów stworzył coś tak przemyślnego.

- Od bogini Tharlety otrzymał Rahmawharapta siedem żyć. Właśnie dlatego nazywa się go Septaentnym, co znaczy Siedmioistnym. W praktyce miało go to bronić przed unicestwieniem, lecz zły Mwarthalamta stworzył siedem demonów Czeluści zwanych Hartwalayos, które otrzymały moc zniszczenia Septaentnego Rahmawharapty.

- Skąd ty to wszystko wiesz? – wtrącił Kardian.

- Są księgi, prorocy, prazwoje, Ojcowie Wykładnicy, nauka, ot skąd wiem. Moim zadaniem jest wiedzieć. Hartwalayos pojedynczo nie zagrażają Rahmawharapcie. Są zbyt słabe, lecz jeśli zaatakują razem, to jego los jest przesądzony. Septaentny stracił już dwa życia w potyczkach z pojedynczymi demonami Czeluści, lecz odrodziły się one w nim na nowo. Życia rzecz jasna, nie demony. Jego septaentność może ulec degeneracji tylko podczas zmasowanego ataku, a i to nie jest do końca pewne.

- Jak to?

- Nikt tak naprawdę nie wie, co się stanie, kiedy Hartwalayos zaatakują Rahmawharaptę razem. Być może zostaną pokonane, ale lepiej nie kusić losu. Uczeni bogologowie nie są w tej materii jednomyślni. Jedni uważają, że Rahmawharapta zginie, bo jest Septaentny, więc wynika stąd, że jedynie siedmioistny, a zatem po zgładzeniu każdego z siedmiu żyć polegnie, a inni twierdzą, że septaentność jest symboliczna, bo liczba siedem sama w sobie mówi o pełni, a zatem doskonałości. Doskonałość zaś nie może zginąć. Zwolennicy tej drugiej tezy skłaniają się ku poglądowi, że zły Mwarthalamta został oszukany przez boginię matkę Tharletę.

- Uffff, - sapnął Kardian, - to i bogowie kłamią? Do czego to już doszło!

Przeor powstrzymał się przed lekceważącym machnięciem ręką. Mógłby przypadkiem strącić kandelabr w zastalli. Poprawił się tylko na siedzisku.

- Siedem demonów Hartwalayos krąży po świecie. Są tak zaślepione rządzą siania zła, że trudno im się zjednoczyć. Czynią zamęt w duszach ludzkich, imperatywują do niecnych czynów, ale na szczęście nie mogą się odnaleźć. I tu dochodzimy do naszej tajemnicy, mój Kardianie. – zawiesił na moment głos. – Mwarthalamta nieustannie pogania swe demony, by zniszczyły Rahmawharaptę. Istnieje siedem przejść, kanałów, wrót, zresztą mniejsza o nazwę, które z Czeluści prowadzą ku Rajskim Płaszczyznom. Te przejścia wykuły dusze potępione na rozkaz Mwarthalamty. Kiedy demony odnajdą drogę z Czeluści do Rajskich Płaszczyzn mogą zaatakować Rahmawharaptę. Drogi otwierają się tylko podczas dwójpełni i to nie każdej. Chodzi jedynie o letnie dwójpełnie.

Kardian zaczął szybko analizować informacje.

- Chyba nie chcesz powiedzieć, że… - zaczął, lecz mnich przerwał mu stanowczo.

- Tak, chcę to właśnie powiedzieć. Nasz klasztor strzeże jednego z przejść. Naszym zadaniem jest nie dopuścić do tego, by demon przecisnął się tędy do Rajskich Płaszczyzn.

- Jeden demon nie czyni wiosny. – wzruszył ramionami Kardian. – Sam mówiłeś, że muszą kupą, co nie?

- Nikt nie wie, gdzie są pozostałe przejścia. – wyjaśnił natychmiast przeor. – Jeśli powstrzymamy naszego demona, to mamy gwarancję, że Rahmawharapta jest bezpieczny. Jeśli nawet pozostała szóstka Hartwalayos przejdzie innymi wrotami do Rajskich Płaszczyzn, to i tak będzie ich za mało o jednego, by zagrozić Septaentnemu.

Umilkł. Kardian zrozumiał, że to koniec pogawędki. Było to bardzo niepokojące, bo przecież na pewno nie po to przyprowadzono go tutaj, by wysłuchał nauki świątobliwego przeora. Przypomniał sobie swoją nocną eskapadę. Dwa księżyce w pełni oświetlały dziedziniec. Poczuł mrowienie w lędźwiach. Właśnie była letnia dwójpełnia! Czyżby ryk, który słyszał wczoraj, był wyciem demona? Szczerze powiedziawszy wcale by się nie zdziwił, gdyby to była prawda. Odgłos nie pasował do niczego, co chodziło po tym świecie. Wziął głęboki haust powietrza.

- No dobra, - powiedział, - a co ja mam z tym wspólnego?

- To mnie zupełnie nie interesuje. – mruknął mnich. – Teraz to już nie ma znaczenia. Nie będę się bawił w zgadywanki. Dostałeś się do klasztoru podstępnie, myszkowałeś cichaczem, a zatem mam wszelkie powody po temu, by posądzać cię o niecne zamiary. Nie mam zamiaru tolerować dłużej twojej obecności, drogi Kardianie. Nie mogę także pozwolić, abyś odszedł stąd, bo za dużo wiesz. Byłoby to zbyt niebezpieczne dla Rahmawharapty. Na razie ani Hartwalayos, ani Mwarthalamta nie odkryli naszego istnienia. Być może także inne z siedmiu demonów nie mogą przejść przygotowanymi korytarzami z Czeluści do Rajskich Płaszczyzn, co ich dezorientuje? Mniejsza o to. Naszym zadaniem jest strzec wrót, a ty mógłbyś wszystko popsuć. Postanowiłem zatem, że obejrzysz sobie Hartwalayos. Jeśli potem będziesz chciał opuścić klasztor, to nikt nie będzie cię zatrzymywał.

Kardian przetrawił tę informację. Nie był głupi.

- Coś mi się wydaje, że twoja wielkoduszność jest tak szczera, jak złoto w świątyni Ramgodota.**** Knujesz coś, mnichu.

- Niczego nie knuję. – odparł rozbrajająco przeor i skinął na jednego z braci. – Chciałbym, abyś coś zobaczył. Myślę, że da ci to do myślenia i rozjaśni kilka kwestii.

Mnich posłusznie przystąpił do przełożonego. Ten nieznacznie skinął głową. Zakonnik jednym gwałtownym ruchem zerwał ze swej głowy kaptur. Kardian aż syknął na widok jego twarzy. Nie, zresztą nie na widok twarzy, ale oczu! Były nieprawdopodobnie wielkie, nieprawdopodobnie wytrzeszczone i wyrażały nieprawdopodobny lęk. Były to oczy oszalałego ze strachu człowieka, kogoś, komu w twarz zajrzało coś tak makabrycznego, co pozostawiło trwały ślad w źrenicach nabiegłych krwią. Kardian wstrzymał oddech. Bez słowa wpatrywał się w te straszliwe oczy. Czuł jednocześnie wstręt, odrazę i współczucie. Nie chciał oglądać tego zjawiska i jednocześnie podświadomie pragnął wciąż na nie patrzeć. Poczuł w sobie coś atawistycznego, skrywanego w najgłębszych zakamarkach duszy. Przeor skinął znów i mnisi kaptur wrócił na miejsce, zasłaniając makabryczny widok.

- Hmmm, - odchrząknął niepewnie Kardian, - czy, eee, no, czy wszyscy tak macie? Dlatego te kaptury, tak?

- Tak. – potwierdził przeor. – Nasze oczy nieustannie się boją. Tylko one na szczęście, bo inaczej nie bylibyśmy zdolni ochraniać Septaentnego Rahmawharapty. Wzroku nie da się oszukać, drogi Kardianie. Każdy, kto spojrzy na Hartwalayos czuje lęk tak nieprzeparty, że wkrótce mącą mu się zmysły. Zresztą nie tylko zmysły, ale i umysł.

- Ale przecież rozmawia się z wami normalnie! – zdziwił się Kardian. – Wam się nie pomąciło w głowach?

- Chroni nas rytuał, który odprawiamy w czasie dwójpełni letnich. Liturgia święta ma moc podtrzymania naszych władz umysłowych. Coś tam kiedyś poszło nie tak i niestety pada nam na oczy, ale tylko na oczy. Reszta zmysłów jest w porządku, o czym, jak mam nadzieję, przekonałeś się obcując z nami.

- A nie wystarczy zamknąć powieki? – indagował Kardian.

- To nie takie oczywiste, człowiecze. – uśmiechnął się kwaśno świątobliwy mąż. – Mniemam, że oglądając przed chwilą oczy brata doznałeś pewnego uczucia, czyż nie? Chodzi mi o to, że jakaś część ciebie chciała patrzeć, a inna nie, ale jednak patrzyłeś. Przy spotkaniu z Hartwalayos stan ten jest spotęgowany do granic nieprzyzwoitości. Po prostu nie zamkniesz powiek, Kardianie. To niemożliwe.

„O, cholera! – pomyślał Kardian. – Nie jest dobrze! Takich dziwów nie wziąłem pod uwagę!” Mrowienie w lędźwiach nasiliło się znacznie. Teraz już mógł je nazwać

rojeniem-pszczeleniem, a nie mrowieniem. Ufff, a co będzie, gdy to przerodzi się w szerszenienie, a może i jeszcze coś gorszego? Poczuł suchość w gardle. Po raz pierwszy zerknął w przyszłość przez czarne okulary. Nie wątpił, że jakoś się stąd wywinie, ale paradowanie po świecie z takimi oczami odpadało totalnie.

- W porządku, - odezwał się pojednawczo, - a co jeśli obiecam, że nic nikomu nie powiem?

Przeor zaniósł się piskliwym śmiechem. Chichot przez długą chwilę drażnił uszy Kardiana. Przedziwna konstrukcja, która wessała w niewytłumaczalny sposób świątobliwego mnicha, a którą on nazywał rytualnym strojem, podrygiwała, trzęsła się i podzwaniała dobre pięć minut. Wreszcie zakonnik zdołał się opanować.

- Myślałem, że jesteś bardziej inteligentny. – zganił Kardiana. – Twoja propozycja nieomal mnie zabiła!

„Szkoda, że tylko nieomal”. – pomyślał Kardian. Głośno zaś rzekł:

- Hmmm, rozumiem… Nadmieniam tylko, że prócz sakiewki mam jeszcze trochę ukrytych oszczędności. Może byłbyś nimi zainteresowany?

- Przykro mi, Kardianie, - westchnął przeor, choć Kardian czuł, że nie mówi prawdy, - to nie kwestia złota. Ocierasz się o coś duchowego, niewypowiedzianego, więc twoja propozycja brzmi bluźnierczo. - Kiwnął na braci, którzy przyprowadzili więźnia. - - Zabierzcie go. Czas nagli.

Kardian zastanawiał się przez chwilę, czy nie spróbować prysnąć? Znał rozkład korytarzy i miał matematyczne szanse ucieczki. Gdyby teraz ruszył, to bracia w drewniakach mieliby problemy, by go dopaść. Ostatecznie jednak zdrowy rozsądek zwyciężył. Skrępowane z tyłu ręce bardzo utrudniają bieganie, a poza tym matematyczne szanse zwykle bywają złudne. Przekonał się o tym nie raz. Barczysty mnich chwycił go za ramię i pociągnął. Tym razem nikt nie zakładał mu worka na głowę. W tej konkretnej sytuacji bardzo tego żałował. Wór najprawdopodobniej uchroniłby go przed wytrzeszczem, ale mnisi także zdawali sobie z tego sprawę. W przedsionku zdarto z niego odzienie. Sakiewka, pas oraz miecz bezboleśnie zmieniły właściciela. Skórzane buty trafiły do kąta. Nikt nawet przez moment nie pomyślał, aby uwolnić mu ręce. Nagie ciało okryto białym poncho. Sytuacja stawała się coraz bardziej niepokojąca. Mnisi zachowywali się beznamiętnie, traktując Kardiana jak kawałek drewna. Nie bardzo mu się to podobało, ale oni najwyraźniej mieli to gdzieś. Jak na ironię ujrzał przed sobą lustro. W blasku pochodni zobaczył własne oblicze. Musiał przyznać, że prezentował się dosyć atrakcyjnie, o czym przekonywały go niejednokrotnie napotkane niewiasty. „ciekawe, co powiedzą, - pomyślał z sarkazmem, - jak przybędzie mi trochę oczu”. Odwrócił wzrok, by niepotrzebnie nie jątrzyć własnego bohaterstwa. I tak miał wrażenie, że truchleje ono coraz wyraźniej. Barczysty mnich pociągnął go w stronę wyjścia. Teraz eskortowało go ledwie dwóch braciszków. Cała reszta z pewnością zajęła rytualne pozycje w tej wielkiej Sali, którą miał okazję namierzyć podczas nocnego wypadu. Ech, o tym także najwyraźniej przeor wiedział. „Chyba go nie doceniałem”. – pomyślał Kardian krocząc boso. Dopiero teraz stwierdził, że kamienie pod stopami wcale nie są zimne. Byli w trzewiach ziemi, głęboko w klasztornych katakumbach, więc stan ów nie był normalny.

- Czemu tu jest tak ciepło? – zagadnął jednego z eskortujących go mnichów.

- Pod nami jest Korytarz Cieni. – odparł zakonnik. – Droga wprost do Czeluści.

Barczysty trzepnął go po ramieniu.

- Nie gadaj z nim. – wycedził. – Przeor zakazał.

Tamten tylko skinął w milczeniu. Zeszli po schodach na pokrytą mozaiką posadzkę Sali Nawiedzeń. Teraz wydawała się Kardianowi jeszcze większa. Było tu jednak jaśniej, niż poprzednio. Światło emanowało z bliżej nieokreślonego miejsca. Nie była to ta sama drżąca zorza, co wczoraj. Pewnie jeszcze nie czas na nią. Mijali właśnie potężną kolumnę, której powierzchnię pokrywały magiczne znaki. Robiła niesamowite wrażenie. Kardian zerknął przed siebie. Ujrzał na podwyższeniu ofiarny stół, a przed nim rzeszę mnichów. Zmarszczył czoło. W widoku nie było nic przerażającego, więc dlaczego wczoraj tak się bał? Jakiś wewnętrzny głos szybko udzielił mu odpowiedzi: „wczoraj byłeś tu podczas rytuału, głupcze, a teraz jeszcze nic się nie dzieje!”. Tak, to chyba była racja. Przypomniał sobie pałające obłędem oczy mnicha, który zdjął przed nim kaptur. Poczuł przebiegający wzdłuż kręgosłupa dreszcz. W lędźwiach zagnieździły się teraz jakieś robaki. Musiały być wyjątkowo obmierzłe, bo robaczenie, jakie odczuwał miało paskudny charakter. Kroczyli teraz przejściem, które utworzyli stojący mnisi. Nikt nie zerkał na Kardiana. Wszyscy zakonnicy mieli kaptury zwrócone w stronę stalli na podwyższeniu. Monotonny zaśpiew ciągle wisiał w powietrzu. W wykuszu za stallą pojawił się przeor, a raczej to, co miało w sobie przeora. Jego lekki pląs wprawił Kardiana w zdumienie. Sądząc po wyglądzie tego, co nazywało się rytualnym strojem, można było w tym co najwyżej się czołgać i to z nieludzkim wysiłkiem. Kardian z niedowierzaniem pokręcił głową. Przeor zajął miejsce za stallą.

- Milendo! – zagrzmiał, aż zadrżały podtrzymujące sufit kolumny.

Monotonny zaśpiew urwał się natychmiast. Cisza, jaka zapadła, nieomal przyprasowała Kardiana do kamiennej posadzki. Poczuł się rozsmarowany na niej, niczym smalec na kromce chleba. Zatrzymał się, ale szturchnięcie w bok zmobilizowało go, aby dalej stawiał kroki. Wstąpił na podwyższenie. Barczysty mnich bezceremonialnie rzucił go na stallę. Tego Kardian zupełnie się nie spodziewał. Błyskawicznie rozkuto mu ręce, ale natychmiast przykuto je do granitowego ołtarza. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć unieruchomiono mu w ten sam sposób nogi. Poczuł także, jak coś blokuje mu głowę. Stalla drgnęła i ku jego bezgranicznemu zdumieniu pochyliła się lekko. Stwierdził, że patrzy dokładnie na ścianę, która wznosiła się za plecami przeora. Ujrzał tam fosforyzujący nikłą poświatą sporych rozmiarów krąg.

- Oto Klenach-rath, - powiedział uroczyście przeor, - Wrota Czeluści. Już lśnią złowrogo, bo jeden z Hartwalayos czyha tuż za nimi. Wkrótce przejście zacznie się rozwierać, drogi Kardianie. Hartwalayos ujawni swe oblicze, ale powstrzymamy go. Mamy swe sposoby. Nasz wzrok będzie się bał, nasze oczy będą się lękały, ale nasze dusze powstrzymają demona na chwałę Rahmawharapty!

Po ostatnich słowach wyrzucił w górę rękę. Tu już nie musiał się martwić gestami. Sala była tak obszerna, że gestykulowanie nie zagrażało nikomu, ani niczemu. Kawał kostiumu zrobił coś, czego Kardian nie mógł w żaden sposób zwerbalizować, lecz musiał być to wyćwiczony gest, gdyż cała rzesza mnichów odpowiedziała, recytując jakąś modlitwę. Brzmiała ona obco i Kardian nie zrozumiał ani słowa. Z przerażeniem wbił wzrok w krąg na ścianie. Ów jarzył się coraz wyraźniej. To było to samo lśnienie, które Kardian obserwował podczas nocnego zwiedzania klasztoru, gdy zapędził się w katakumby. Robaczenie w lędźwiach przeszło we wstrętne skrobanie.

- Gar lach, ka du rach, gar lach, kadu rach! – skandowali świątobliwi mnisi, jak w amoku.

W powietrzu pojawiła się drażniąca wibracja. Była bezgłośna, ale łaskotała nieprzyjemnie. Zresztą łaskotała, to złe określenie, ale Kardian nie potrafił wymyślić niczego bardziej adekwatnego. Sprawdził ostrożnie mocowanie swych kończyn. Łańcuchy trzymały mocno. Bezskutecznie spróbował odwrócić głowę. Serce waliło mu w piersiach jak młot. Krew pulsowała nieprzyjemnie w skroniach. Suchość w gardle narastała. Szarpnął nerwowo kajdany. Nic. „Jak ja będę wyglądał z tym wytrzeszczem?” – przemknęło mu przez myśl. Przerażenie zaczęło ściskać go za krtań. Krąg na ścianie zaczął już nieomal płonąć. Jego wnętrze migotało złowrogo. Kardian stwierdził, że ściana jakby znika. Spróbował zamrugać. Powieki chyba przywarły mu do skóry, bo ani drgnęły. „No, ładnie, - jęknął w duchu, - doigrałem się, nie ma co!” Purpurowe światło rozlało się dookoła, jak krwista pożoga. W głębi otworu, który jeszcze nie rozwarł się całkowicie, coś się wiło. Kardian spróbował przełknąć. Wyraźnie czuł, jak jakaś siła wypycha mu na zewnątrz gałki oczne. W powietrzu rozszedł się nieopisany smród. Drażniąca wibracja nasiliła się jeszcze bardziej. „Zmysły, - pomyślał z lękiem Kardian, - wszystkie zmysły! Zaraz poczuję jakiś odrażający smak! O, cholera, nie jest dobrze!” Głuchy huk zaczął nabrzmiewać, niczym balon. Mnisi krzyczeli teraz ile sił w płucach.

I wtedy opadły kajdany.

- Zrywamy się! – Kardian usłyszał znajomy głos. – Chyba najwyższy czas, co?

Błyskawicznie napiął mięśnie. Zwinnym ruchem przetoczył się po stalli i wylądował miękko na ugiętych nogach. Wiedział, że zaskoczenie jest jego sprzymierzeńcem. W ogólnie panującym rozgardiaszu usłyszał ostrzegawczy wrzask przeora. Mantra mnichów załamała się niespodziewanie. Istota, czyhająca dotąd gdzieś w innym wymiarze, czy świecie, nagle wyłoniła się w całej okazałości. Kardian ujrzał tylko jej cień, ale i to mu wystarczyło, by nieomal zrobił to, co zwykle robi się w miejscu, gdzie nawet król chodzi piechotą. Kosmata ręka chwyciła jego nadgarstek. Na szczęście znał tę rękę.

- Tędy! – rozkaz był poparty mocnym szarpnięciem.

Dwa razy nie trzeba było mu powtarzać. Kardian rzucił się do ucieczki.

Mnisi zawyli w nieludzkim cierpieniu.

- Łapcie go! – wrzasnął przeor. – On nie może uciec!

Równy szereg braci zakonnych nagle się załamał. Kilka postaci ruszyło za uciekinierem. Powietrze w ogromnej Sali drżało niecierpliwie. Za plecami Kardian słyszał klekot drewniaków. W Sali nagle pociemniało.

- Na Septaentnego! – ryknął niespodziewanie przeor. – Hartwalayos! Wracajcie natychmiast!

Kardian zorientował się, że nie chodzi o niego. Było to wezwanie do mnichów, którzy go gonili. Zmarszczka w liturgicznym rytuale mogła ich wiele kosztować! Grzechot drewniaków ustał.

- Nie oglądaj się! – warknął w ucho Kardianowi znajomy głos. – Muszą sobie dać radę sami. Niech wypiją to, co uwarzyli.

Kardian sadził długimi susami, niczym sprinter na stadionie podczas igrzysk. Mętna sylwetka przyjaciela biegła tuż obok. Był to paskudnie wyglądający gnom. Przebierał nieprawdopodobnie prędko krótkimi nóżkami, a jego powystrzępiana broda powiewała w pędzie, jak proporzec bojowy.

- Już myślałem, że będę miał ten wytrzeszcz! – rzucił nie zwalniając biegu Kardian. – Trochę zmajaczyłeś, Bloordgar, co?

- Miałem małe problemy z kajdanami. – wyjaśnił gnom. - Zamontowali tam bardzo przemyślne zamki.

- To trzeba było przygotować się zawczasu. – wysapał Kardian nie bez goryczy w głosie.

- Jak chcesz, to mogę cię tu zostawić. – odciął się przyjaciel.

- Dobra, dobra. Sakiewkę masz?

Bloordgar rzucił mu pełne wyrzutu spojrzenie.

- Myślałem, że bardziej zależy ci na mieczu?

- No jasne, że tak, więc masz sakiewkę?

- Mam, - potwierdził gnom. – I miecz także.

Za ich plecami wybuchło istne pandemonium. Jakiś cień wypełnił ogromną salę. Cały wszechświat utonął w przeciągłym ryku. Bloordgar mocniej ścisnął nadgarstek Kardiana.

- Skaczemy w nadwymiar? – spytał. – Robi się gorąco!

- Ale ja zawsze potem rzygam. – jęknął Kardian.

- Jak chcesz, - wzruszył ramionami gnom, co w biegu nie było wcale takie proste, - tylko zastanów się, czy nie lepiej puścić pawia, niż narobić w gacie ze strachu.

Z tyłu doleciały nieludzkie jęki przeplatane jakimś dziwnym, wilgotnym odgłosem.

- No dobra, - sapnął Kardian, - przekonałeś mnie. Skaczemy.

Blordgar wyszczerzył resztki zębów w uśmiechu i skinął głową. Kardian pędząc wstrzymał oddech. Ogarnęła go fala mdłości, a potem cały świat nagle fiknął koziołka.

 

Ocknął się w lesie. Na niebo zakradał się powoli świt. Kardian leżał na wznak i pierwszą rzeczą, jaką ujrzał, były kołyszące się na wietrze gałęzie. Ich ruch wzmógł uczucie nudności. Mężczyzna zerwał się i pobiegł za najgrubsze drzewo. Gnom Bloordgar odprowadził go beznamiętnym spojrzeniem. Gdy usłyszał charakterystyczne, wilgotne dźwięki, odwrócił z niesmakiem wzrok. Kardian wrócił po chwili. Rzucił przyjacielowi zażenowane spojrzenie. Westchnął głęboko i przysiadł obok niego.

- Mówiłem, że tak będzie. – mruknął.

Bloordgar Tredolo skinął nieznacznie nieforemną głową.

- Dziękuj opatrzności, że jeszcze żyjesz. - powiedział, - Leżałeś nieprzytomny, więc nie słyszałeś tych odgłosów, które dolatywały od strony klasztoru. – od niechcenia wskazał kierunek kciukiem. – Wątpię, by ktokolwiek tam ocalał. Torsje to chyba najlepsze, co w tych okolicznościach mogło cię spotkać.

Po tych słowach zapadło długie milczenie. Przerwał je gnom.

- Kardian? – prychnął z ironią. – Nie mogłeś wymyślić nic lepszego?

- Nie, - zaprzeczył Kardian. – Nawet mi się podoba.

- Eee, trochę takie babskie. – skrzywił się Bloordgar. – Chciałeś być babą?

- Posłuchaj, stary, - westchnął mężczyzna, - wiesz, że jestem ci bardzo wdzięczny, bo kolejny raz wyciągnąłeś mnie z niewąskich tarapatów, ale nie musisz zaraz wszystkiego krytykować. To imię akurat przyszło mi do głowy, więc go użyłem. Teraz wracam do starego, odpowiada?

- Jasne! – uśmiechnął się szelmowsko gnom. – Czyli mogę ci mówić Winni, a nie Kardi?

Winnipex westchnął ciężko.

- Gdzie koń? – spytał, ignorując szyderstwa Bloordgara.

- Pasie się nieopodal. – gnom wskazał kierunek skinieniem głowy.

- Po co go wtedy wyniosłeś?

- Gdybym ja tego nie zrobił, to ubiegliby mnie świątobliwi mężulkowie. – Bloordi wzruszył ramionami. – Taki koń, to dla nich miesiąc żarcia. Całe szczęście, że te rygle przy furcie lekko chodzą. Wiesz, jak mi teraz trudno przesuwać przedmioty.

Winni w zamyśleniu skinął głową.

- Jak myślisz? – spytał po chwili. – Ten demon przelazł przez wrota?

- Na sto procent. – skinął głową Bloordi. – Jak zaczęliśmy uciekać, to zrobiło się spore zamieszanie. Cały ten ich rytuał demony wzięli. Tamto, co wyłaziło, wylazło, ale chyba zostało w klasztorze. Żebyś słyszał, jak świątobliwi mężulkowie wrzeszczeli. Coś nieprawdopodobnego, mówię ci.

- Zeżarło ich? – wybałuszył oczy Winni.

- A bo ja wiem? – prychnął niecierpliwie gnom. - Co mnie to obchodzi. Ważne, że ty jesteś cały.

- To wszystko nie tak miało być. – rzekł w zamyśleniu Winnipex.

- Och, błądzenie jest rzeczą ludzką. – skwitował gnom. – I gnomistyczną, czy jak to tam nazwać, też.

Znów przez dłuższą chwilę panowało milczenie. Świt poczynał sobie coraz śmielej. Tu i tam odezwał się świergot. Ptaki najwyraźniej zupełnie nie zdawały sobie sprawy z tego, co zaszło. Zresztą trudno im się dziwić. Znów odezwał się Winnipex alias Kardian.

- Ty, jesteś pewien, że powinniśmy szukać w klasztorach?

Gnom w milczeniu skinął głową.

- Na bank. – potwierdził. – Ten, co mnie dziabnął, był jakimś mnichem.

- Ale na pewno nie z tego klasztoru. – Winni wskazał majaczącą nad lasem wieżę.

- Oj, tam! – mruknął Bloordgar. – Pomyliłem się, wielkie mi co.

- Mogliśmy spowodować koniec świata albo coś jeszcze gorszego.

- Masz wyrzuty sumienia? – gnom uniósł brwi. – A może martwisz się Rahmawharaptą?

Winni nie odpowiedział. Pierwsze promienie słońca liznęły korony drzew. Bloordgar spojrzał na nie z ukosa. Szturchnął przyjaciela w bok. Mężczyzna spojrzał na niego.

- Pod tamtym drzewem - gnom wskazał palcem – leżą resztki twojego ubrania. Sakiewka też. Musisz sobie jakoś dać radę, choć to bardziej parę gałganów, niż ubiór. Ja muszę znikać. Spożytkowałem mnóstwo energii, a dzień już jest blisko.

Winnipex uśmiechnął się lekko.

- Przykro mi, że znów się nie udało.

- To nie twoja wina. – westchnął Bloordgar. – W końcu trafimy we właściwe miejsce.

- Jasne. – Winni wstał i otrzepał białe poncho. – Nadzieja umiera ostatnia.

- Nie, zaprzeczył gnom, - nadzieja nie umiera nigdy. No, na razie. Do zobaczenia wkrótce.

Uścisnęli sobie dłonie i gnom zniknął. Winni wciągnął w płuca świeże powietrze, przesycone wonią żywicy i igliwia, a potem powoli ruszył w stronę kupki, która kiedyś była jego ubraniem.

Wkrótce jako tako odziany w mieszaninę rytualnego, białego poncho i resztek swych szat dosiadł konia. Poklepał rumaka po karku. Koń parsknął raźno.

- Wiem, wiem, - skinął głową Winnipex, - było gorąco. No, jedziemy.

Lekko szturchnął wierzchowca piętami. Rumak posłusznie ruszył ku leśnemu traktowi leniwie przebierając kopytami. Winnipexowi nigdzie się nie spieszyło. Delektował się zapachem lasu i ciepłem nadchodzącego dnia. Świergot ptactwa nastrajał go optymistycznie. Z oddali niosło się brzęczenie pszczół.

„Mimo wszystko, to piękny świat”. – pomyślał, kołysząc się w siodle.

 

Trochę później furta klasztoru, na który opadł kir ciszy, uchyliła się nieznacznie. Wypełzło z niej coś dziwnego i zniknęło w pobliskim lesie.

 

Przypisy:

* Wieśniacy ewakuowali się przez kominy, więc strat w ludziach nie było na szczęście.

** Kalich to imię jednego z uczniów boga Rahmawharapty, który zdradził swego mistrza. Zdrajców generalnie było dwóch, ale drugi był ślepy, więc nazywanie jego imieniem wizjerów w drzwiach byłoby cokolwiek dziwne. Przyjęto zatem imię Kalicha.

*** Culpologos – rytuał polegający na wyznaniu win przed religijnym monarchą, mający na celu oczyszczenie duszy i ciała. Tradycyjnie monarcha religijny związany jest sekretem culpologicznym, który zabrania mu dzielenia się z kimkolwiek informacjami, które uzyskał podczas culpologos.

dzielenia się z kimkolwiek informacjami, które uzyskał podczas culpologos.

**** Świątynia Ramgodota została wzniesiona z taniego kruszcu do złudzenia przypominającego złoto. Każdy z jej dwustu pięćdziesięciu kustoszów twierdził jednak, że do budowy użyto szczerego złota, choć i tak wszyscy dookoła wiedzieli, że to nieprawda. Wyznawcy Ramgodota jednak obstawali przy swoim.

Średnia ocena: 4.2  Głosów: 9

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (20)

  • 00.00 dwa lata temu
    Humorystyczne i kogoś mi pisanie przypomina, więc wrócę.
  • Guldog dwa lata temu
    Hej, jestem to Świeży. Może faktycznie lepiej dzielić teksty na krótsze fragmenty?
  • 00.00 dwa lata temu
    Hej! Guldog, świeży czy nie lepiej dzielić teksty. Dzisiaj doczytam i będę szukać ostatniego zdania.😄
  • Guldog dwa lata temu
    00.00 Dzięki za odpowiedź. W sumie nie ogarniałem jeszcze portalu i wrzuciłem trochę na rympał. Zresztą zastanawiam się, czy nie odfrunąć z tego miejsca. Zoaczy się.
  • Zenza dwa lata temu
    Doskonałe. Interesujące i zabawne. Jestem pod wrażeniem.
  • Guldog dwa lata temu
    Dzięki, ale chyba jednak, o ile będę dalej coś wrzucał, to trzeba będzie pociachać na drobno.
  • Zenza dwa lata temu
    Zdecydowanie na drobno. Zrobiłbyś z tego tekstu dziesięć odcinków. Ludzie raczej nie mają czasu i chęci, żeby czytać tak dużą ilość tekstu.
  • Guldog dwa lata temu
    Zenza Ok, człek uczy się na błędach.
  • Angela dwa lata temu
    Czytam na raty, bo tekst bardzo dobry, tylko sporo. Widać znaczną wprawę we władaniu słowem. Będę zaglądać.
  • Guldog dwa lata temu
    Dzięki, wrzuciłem jako mój pierwszy tekst, więc koty za płoty. Następne już podzielę na krótsze fragmenty.
  • Guldog dwa lata temu
    Mam jeszcze jedno pytanie. W tekście powinny być przypisy. Piszę "powinny być", bo nie wiem, jak to wygląda tutaj? W pliku doc. przypisy są. Ja tego nie sprawdzę, więc czy mogę Cię prosić o odpowiedź? Jak to jest tu z przypisami? Widać je w odpowiednich miejscach czy może zakłócają czytanie? Chciałbym na przyszłość wiedzieć, jak sobie z nimi poradzić.
  • Zenza dwa lata temu
    Nie bardzo rozumiem, o co chodzi z tymi przypisami.
  • Guldog dwa lata temu
    Zenza Ok, bo ich nie ma. Na przykład na początku rozdziału brat furtian spogląda przez kalicha. W wordzie dałem tu odnośnik do wyjaśnienia, czym jest kalich i skąd ta nazwa. Tu nie ma śladu po odnośniku i nie ma też tekstu odnośnika, więc Czytelnik nie ma pojęcia skąd ta nazwa: kalich. Następnym razem, gdy wrzucę "Babojag misja 2 odc.1" przypisy będą na końcu tekstu. Zupełnie o tym zapomniałem, gdy wrzucałem tekst.
  • jesień2018 dwa lata temu
    Guldog możesz ten tekst edytować i dodać przypisy. W tym celu wchodzisz na swój profil, następnie w "publikacje" i tam masz z prawej strony ołóweczek. Wchodzisz i zmieniasz, co chcesz:)
  • Zenza dwa lata temu
    Powtórzę za Jesienią. Dodaj przypisy Guldog. Jestem ciekaw co znaczy słowo "kalich".
  • Guldog dwa lata temu
    Zenza Ok, zaraz powklejam przypisy. Dajcie chwilę.
  • Angela dwa lata temu
    Guldog fajnie, powklejaj bo się przydadzą.
  • Dekaos Dondi dwa lata temu
    Guldog↔Zacząłem czytać i jestem kontent. Ciekawie i dobrze napisane, także w sensie stylu i... specyficznego humoru czasem. Jest ów klimat, że nie wszystko takie, na jakie wygląda itp.
    Kursywę też można stosować, jakby co:)↔Pozdrawiam😄
  • MKP dwa lata temu
    Ej, fajny prolog.
    I napisy bardzo sprawnie - se poczytam w wolnej chwili.
  • Guldog dwa lata temu
    Dzięki, czytaj, jeśli się przy tym dobrze bawisz. O to mi chodziło.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania