Bękart

Po długiej nieobecności postanowiłem zaśmiecić stronę główną, pierwszym rozdziałem powieści, nad którą aktualnie pracuję. Tekst w formie dosyć roboczej, choć przeszedł już drobny przemiał to i tak do finałowej budowy mu jeszcze daleko. Miłego czytania i niezbyt obfitego krwawienia, wywołanego obfitością błędów wszelkiej maci.

 

PS. Nadrobię straty w komentowaniu opowiadań zaraz po egzaminie z filozofii.

Tekst dodawany "na próbę" po więcej za parę lat zapraszam do księgarni, jeśli ktoś wyda.

 

Bękart

 

Rozdział I

Marcin

 

W wakacyjne dni zawsze pomagałem ojcu naprawiać starego fiata 125p. Gruchot stał w garażu, zabierając większość miejsca, a rodzinny Passat w kombi musiał koczować na podwórku, znosząc: deszcze, upały oraz śnieżyce chłoszczące karoserie przez cały rok. Często wyobrażałem sobie, że patrzy na nas, pracujących przy czerwonej torpedzie i marzy o tym, żeby zająć jej miejsce.

Zabawne było to, że gdyby uprzątnąć stare pudła, porozwalane narzędzia, wszystkie rozpuszczalniki oraz farby zaśmiecające podłogę, to spokojnie w stajni starczyłoby miejsca dla obu mechanicznych rumaków. Tylko jakoś nikt nie chciał zmienić się w Heraklesa.

Gdy tata majstrował pod maską, ja miałem w zwyczaju przesiadywać na butli z gazem. Nie mieliśmy wtedy gazociągu i zawsze trzymaliśmy ze dwie zapasowe. Ruszałem się z niej po to, żeby podać klucz, albo przytrzymać latarkę, a mimo to zawsze wracałem do domu umazany po same uszy.

— Wiesz, ten samochód dostałem na osiemnaste urodziny — zaczął kiedyś.

— I jeszcze się nie rozleciał?! — spytałem, zaglądając do silnika.

— Taki stary nie jestem. — Przeczesał włosy palcami.

Zawsze miał bujną czuprynę sięgającą ramion. Mama powtarzała, że nauczycielowi tak nie wypada, że daje dzieciom zły przykład. Ale on puszczał to mimo uszu. Drugą pasją ojca, zaraz po majsterkowaniu, była nauka historii w Iłżeckim liceum.

„Te, cholerne, dzieciaki kiedyś mnie wykończą”, powtarzał. „Niektóre mylą datę chrztu Polski z bitwą pod Grunwaldem. Rzucę te robotę w diabły i założę warsztat”! Oboje z matką wiedzieliśmy, że nie miałby serca oraz odwagi poczynić tak odważnego kroku. Staruszek przepadał za ładem swojej uporządkowanej codzienności, tak diametralna zmiana rozchybotałaby jego organizm.

— Kiedy będziemy mogli się przejechać? — spytałem, omiatając całość wzrokiem. Tylne, prawe nadkole rdzewiało i prawie przestało już istnieć.

— Do końca wakacji powinien być gotowy. — Podrapał się w policzek, zostawiając smolisty ślad. Próbowałem nie wybuchnąć śmiechem, lecz nie dałem rady. — Tak cię bawi stary ojciec? — Złapał mnie pod pachy i uniósł. Uwielbiałem zabawę w rakietę.

Minęły dwie długie godziny, słońce strasznie prażyło, a w przydomowym warsztacie panowała okropna duchota. Mimo podniesionych drzwi, z trudem można było w nim wytrzymać. Lipcowa pogoda potrafiła dać człowiekowi mnóstwo powodów, aby ją pokochać i tyle samo, żeby ją znienawidzić.

— Przynieś jakiś sok — polecił, nie przerywając pracy. — Mama ci naleje.

— Dobrze tato.

Wybiegłem na zewnątrz, rozkoszując się urokami świeżego powietrza i lekkimi powiewami, przesiąkniętego słodyczą kwiatów, wiatru. Postąpiwszy kilka kroków w stronę werandy, kątem oka zauważyłem ruch gdzieś na skraju trawnika. Poczułem przejmujące zimno, przechodzące od karku do stóp. Stał w cieniu drzewa i oglądał mnie z zainteresowaniem.

Im dłużej na niego patrzyłem, tym większy dyskomfort odczuwałem. Szumiało mi w uszach, a pod czaszką pulsował jakiś guzik. Strasznie bolący guzik. Chciałem pobiec z płaczem do mamy, ale nie mogłem. Próba ruszenia którąkolwiek z kończyn przysparzała okropnego cierpienia. Jakby spojrzenie ospałych oczu przebijało ciało na wylot.

Wiejący od strony ulicy zefir przyniósł ze sobą piżmowy zapach silnych, męskich perfum. Jedzenie cofało się do gardła, jednak jakimś cudem opanowałem, palące w przełyku, wymioty.

Otumaniony dziwną siłą, zacząłem iść w stronę nieznajomego. Na ten krótki moment świat przestał istnieć, była tylko pustka, ja oraz gość w czarnym garniturze.

Sekunda trwała tylce co rok. Z każdym krokiem czułem się gorzej i gorzej. Jakbym tracił energię, która miała starczyć jeszcze na siedemdziesiąt lat życia. Wszystkie emocje, uczucia, potrzeby; wyparowały, pozostawiając po sobie posmak goryczy płynący żyłami razem z krwią.

— Idziesz po ten sok? — zawołał tata, wyglądający z garażu. Wtedy cała iluzja pękła jak stare lustro. Nieznajomy rozpłynął się w powietrzu razem z chmurą popielatego dumy, a ja stałem samotnie pośrodku trawnika. Nie wiedząc, czy to wszystko nie rozegrało się w mojej wyobraźni.

— Już, już. Przepraszam! — krzyknąłem, gnając w stronę domu.

Za drzwiami nie wytrzymałem i zapłakany usiadłem na podłodze. Czułem się pusty w środku, tak jakbym stracił coś naprawdę bardzo ważnego. Dopiero po kilku minutach wróciła pozorna normalność.

Drżąc poszedłem do kuchni, aby przepłukać twarz wodą. Lodowate strugi ukoiły rozpaloną skórę głowy. Odczuwając przyjemną namiastkę szoku termicznego, zacząłem szukać matki.

Mieszkaliśmy w domu nieudolnie imitującym styl wiktoriański. Za sąsiadów mieliśmy jedynie drzewa i pola, a najbliższe zabudowania stały jakieś dwa kilometry dalej. Mimo dosyć skromnego metrażu we wszystkich pomieszczeniach znaleźć można było duże drewniane meble, przytłaczające ludzi ogromem wykonania.

Lubiłem ten wystrój, czułem się dzięki niemu jak ktoś naprawdę ważny, a matka wręcz za nim szalała. Tata często określał ją mianem renesansowej humanistki. Uwielbiała wręcz pisać. Całymi dniami siedziała w swoim gabinecie, sklecając słowa w coraz to nowsze powieści miłosne.

Właśnie tam ją znalazłem, siedziała za biurkiem z resztką papierosa między wargami. Zanurzona w morzu, uczuć opisywanych bohaterów, stukała w klawiaturę starej maszyny do pisania jak opętana. Nie zauważyła obecności jedynego syna, przez co mogłem podejść naprawdę blisko. Stanąłem za nią i zacząłem czytać tekst z bieżącej strony.

„Krystian zerwał koszulę i zaczął namiętnie całować drżące ciało Anastazji. Prawą dłonią zręcznie pieścił jej brzuch, uda i biodra, kierując się w stronę miejsca rozkoszy. Delikatnego pucharu, z którego miał spić nektar miłości”.

Kury domowe kochały te książki.

— Fuuuuuu! — jęknąłem. Dopiero wtedy matka wróciła do żywych. Szybko zasłoniła stronę i spojrzała na mnie przerażona.

— Co ty tu robisz? — spytała.

Pierwszy raz widziałem, żeby miała tak czerwone policzki. Wyczekując odpowiedzi, nerwowo poprawiała okulary, o nieco przydużych, moim zdaniem, oprawach.

— Nieładnie tak podglądać — mruknęła po chwili ciszy.

— Nalejesz dzbanek soku dla taty? — spytałem, zręcznie wyślizgując się z tematu namiętnego erotyka.

— Jasne, chodź skarbie. — Wstała, opierając dłoń na moim ramieniu. Spokojnym krokiem przeszliśmy wprost do kuchni.

— Pamiętaj, żeby pukać zanim wejdziesz do gabinetu, dobrze? — spytała, wyjmując sok z lodówki. — Troszkę mnie wybiłeś z rytmu tą niezapowiedzianą wizytą. Dzisiaj już odpuszczę pisanie i zajmę się ogrodem.

— Przepraszam — bąknąłem. Wiedziałem, że zaraz wróci do gabinetu i zacznie obsypywać strony gradem liter.

— Nie przejmuj się — uklękła i cmoknęła mnie w czoło. — Smakujesz smarem — zauważyła. — Umyj ojca szlauchem, zanim wejdzie do domu, nie chce, żeby mi tu wszystko zaświnił.

— Dobrze! — odpowiedziałem pełen entuzjazmu.

Tacka, z plastikowym dzbankiem i dwoma kubkami ważyła stanowczo zbyt mało. Najwyraźniej nabrałem mięśni, pracując przy samochodzie.

Idąc w stronę garażu, coś mnie tknęło, zmieniłem kierunek i poszedłem pod drzewo. Nie wiem dlaczego, ale czułem ciarki na plecach.

W miejscu, w którym stał nieznajomy, znalazłem miniaturowy, model czerwonego samochodu wyścigowego. Odstawiłem tackę na ziemię i zająłem się przypadkowym prezentem. Był podobny do naszego fiata, ale na drzwiach miał namalowane płomienie. Zbadałem okolicę wzrokiem, ulicą nie jechał żaden samochód, poboczem nikt nie szedł. Tata pochłonięty naprawianiem nie wyściubiał nosa z garażu. Idealna okazja, żeby przetestować możliwości wyścigówki.

— A za kierownicą czerwonej błyskawicy z numerem jeden — mówiłem, imitując głos dorosłego mężczyzny. — Siedzi najmłodszy kierowca w historii NASCAR. Pochodzący z Polski śmiałek, powitajcie go gorącymi brawami. Oto Marcin Olkuski!

Pokierowałem zabawką tak, żeby wyglądało jakbym wjeżdżał na tor bokiem. Warkot silnika oraz pisk opon wydobywały się z moich ust.

— Startujemy za: trzy!

Wrum, pum, pum, pum…

— Dwa!

Wrum, pum, pum, pum…

Przeciągnąłem autko w tył, ładując tym samym napęd tylnych kółek.

— Jeden! Poszli!

Wriiiiiiiiiiii…

Błyskawica wyrwała zadziwiająco gwałtownie i pomknęła po idealnej prostej. Początkowo wiodłem za nią wzrokiem, jednak zauważając, że nie miała zamiaru stanąć, pobiegłem w jej ślad. Ujechała dobrych siedem metrów, gdy niespodziewanie jedno z kół odpadło i poturlało się wprost między rosnące na poboczu pokrzywy.

— O Boże! — krzyknąłem. — Co za tragiczny wypadek. — Zacząłem przewracać autko na dach to z powrotem na podwozie. — Czy Marcin Olkuski wyjdzie cało? Okropieństwo, karetki pogotowia już podjeżdżają do zmasakrowanego wraku. Oi, oi, oi, oi, oi. — Machałem ręką udając kręcącego się koguta karetki. — Ale zaraz, co się dzieje? To niesamowite! Marcin Olkuski wychodzi z samochodu o własnych siłach! Publiczność szaleje i rzuca na asfalt cukierki!

Skakałem po ulicy, wznosząc triumfalne okrzyki, jednak wtedy uświadomiłem sobie, że błyskawica już nigdy nie pojedzie w żadnym wyścigu. Podniosłem ją i obejrzałem dokładnie. Po co mi popsuty samochodzik?, pomyślałem.

Zamachnąłem się i z całych sił rzuciłem zabawką w krzaki rosnące po przeciwnej stronie ulicy.

W garażu zastałem tatę ślęczącego nad, permanentnie, zaciśniętymi szczękami hamulcowymi. Zdążył już zdjąć koszulkę, a krótkie spodenki podwinął tak wysoko, że wystawały spod nich bokserki.

— Mam picie — zacząłem. Spojrzał na mnie jak na spóźnionego wybawiciela.

— Napiłem się wody z węża. Strasznie się guzdrzesz chłopczyku. — Pokazał język. — Postaw to na szafce i pomóż odrdzewiać szczęki.

Lubiłem odrdzewianie, to chyba najprostsza praca na świecie. Najpierw psikałem na metal specjalnym specyfikiem, a potem szorowałem go szmatką do czasu, aż nie zaczął lśnić.

Noc zaczynała zasnuwać ulice żałobnym welonem. Siedziałem w kącie i przysypiałem. Tata co chwilę ziewał, ale mimo wszystko dalej pracował. Na koniec dnia zostawił sobie odświeżanie plastikowych listew na drzwiach i progach.

Cała sztuczka polegała na podgrzaniu ich palnikiem, wracał wtedy połyskujący, czarny kolor. Zajęcie było niemiłosiernie nudne i nie mogłem już wytrzymać.

— Tato, ja idę spać — mruknąłem, przecierając oczy.

— Nie ma sprawy. Powiedz mamie, że niedługo przyjdę — wymamrotał.

— Umyj się dzisiaj szlauchem — rzuciłem, wychodząc.

* * *

Przekręcałem się z boku na bok i nasłuchiwałem odgłosów dochodzących z garażu. Tata przewracał jakieś narzędzia i co chwilę przeklinał. Na pewno był już naprawdę śpiący i zdenerwowany, bo normalnie nigdy nie rzucał mięsem.

Około północy skończył pracę, kilkanaście minut kręcił się po parterze, potem wziął prysznic i znikł w sypialni. Dopiero wtedy zasnąłem.

* * *

Przed świtem usłyszałem przeraźliwy huk. Obudziłem się zalany zimnymi potami i czułem, jak wszystko wkoło wibrowało. Tańczące światło wpadające przez szparę pod drzwiami rozrywało mroki nocy. Powietrze drapało w gardle, tak że ledwo oddychałem.

Przecierając szczypiące oczy, podszedłem do drzwi. Klamka była dziwnie ciepła. Trzymając na niej dłoń, zawahałem się przez chwilę, przełknąłem ślinę i w końcu otworzyłem je. Niespodziewanie eksplodująca fala żaru powaliła mnie na ziemię.

Długie języki ognia oblizywały sufit, zostawiając na nim czarne smugi. Cały dom trzeszczał potwornie, tak jakby wzywał pomocy. Wybiegłem na, skąpany w płomieniach, korytarz. Stare, drewniane meble podsycały apetyt, i tak już wygłodniałego, żywiołu. Tuż pod sklepieniem kotłowały się smoliste obłoki dymu, przypominające burzowe chmury.

— Mamo! — krzyknąłem, przesłaniając głowę.

Kilka metrów dalej kawałek sufitu runął na podłogę, rozsiewając, w powietrzu obłok kurzu. Nikt nie odpowiadał na nawoływania. Niemal przyklejony do podłogi, przeczołgałem się pod sypialnię rodziców.

Próbując wymacać klamkę, patrzyłem na portrety, pochłaniane przez ogień. Wszystko, co znałem, co dawało szczęście i schronienie, miałem stracić w jednej sekundzie. Chciałem wtedy zginąć, ale jednocześnie bałem się tego, co mogło być potem.

Nigdy nie zapomnę widoku, jaki zobaczyłem po otworzeniu drzwi. Podłoga runęła, wprost do garażu, zamieniając tamtą część domostwa w miazgę kamieni, drewna i płomieni. Gdzieś na dnie tego wielkiego kotła leżeli rodzice. Nagle zrozumiałem, że wszystko, co znałem, przestało istnieć. Zostałem sam, i już nigdy nie zobaczę ludzi, których kochałem najbardziej. Myślałem, że zaraz zwymiotuję.

— Mamo, tato! Proszę, odezwijcie się! — Zacząłem krzyczeć ile sił w piersiach. — Proszę, powiedzcie coś. Mamusiu… — Usiadłem skulony w kącie, czas jakby zwolnił, a ogień przestał dawać ciepło. Czułem lodowaty chłód bijący od płomieni, od serca i wszystkiego dookoła. — Mamusiu… — jęknąłem po raz ostatni.

Nikt nie odpowiedział.

Rzuciłem się do ucieczki. Omijając meble i kawałki zawalonego sufitu, biegłem w stronę klatki schodowej. Ogień przesłonił drogę, schody płonęły. Krążyłem w miejscu, nie wiedząc co zrobić. Czułem coraz mocniejsze zawroty głowy, wszystko dookoła wirowało, a ja nie miałem już chęci na dalszą walkę. Wsparłem się o ścianę i kiedy miałem już upaść, poczułem niespodziewany napływ sił.

Wziąłem krótki rozbieg i jednym susem przeskoczyłem nad ścianą ognia. Spadłszy na dalszą część schodów, z trudem złapałem równowagę. Ostatni raz spojrzałem na piętro, tam gdzie zginęli rodzice i poczułem, że tracę grunt pod nogami.

Przeżarte stopnie niewytrzymały i runąłem wprost do schowka na miotły. Spadając poraniłem skórę o stare gwoździe oraz pękające deski. W panującym tam półmroku znalazłem kubeł brudnej wody, pewnie tata naświnił wszędzie smarem, potem zmył podłogę, a pełne wiadro zostawił w schowku. Nie myśląc wiele, wylałem na siebie jego zawartość. W telewizji widziałem, że to zapobiega zapaleniu ubrać, a na pewno było chłodniej.

Po omacku doszedłem do drzwiczek, były zamknięte od zewnątrz. Próbowałem je pchnąć, ale nie dawałem już rady. Wiedziałem, że gdzieś na półkach leżał młotek, dopadłem do nich i zacząłem przeszukiwać. Wszędzie tylko detergenty, papier do zadka, mydła i jakieś inne badziewie.

— Jest! — krzyknąłem, gdy natknąłem się na coś twardego. Palcami wymacałem dokładny kształt i byłem już pewien, że dobrze trafiłem. Wróciłem do przeszkody i zacząłem tłuc w zamek.

Uderzyłem — raz, drugi, ale nie poskutkowało. Ciekawskie jęzory ognia zaglądały przez wyrwę w schodach, rozpościerając gorące skrzydła. Przekląłem wtedy po raz pierwszy w życiu — choć wiedziałem, że to nieładnie — rzuciłem soczystą cholerą.

Tytaniczny bój trwał jakby w nieskończoność, traciłem czas, próbując zniszczyć zamek, a narastające zawroty głowy wcale nie pomagały. Uniosłem narzędzie wysoko i z okrzykiem bojowym na ustach, wymierzyłem ostateczny cios. Poskutkowało, zamek odleciał od drzwiczek.

Parter wyglądał o wiele gorzej niż piętro, poczułem się jak w piekle. Resztką sił ruszyłem w stronę drzwi. Każdy krok trudniejszy od poprzedniego. Czułem, jakby żar chciał przyszpilić mnie do podłogi.

Kiedy miałem dosięgnąć klamki frontowych drzwi, lustro wiszące na ścianie pękło od gorąca, obsypując mnie setkami ostrych niczym noże kawałków.

Lodowe ostrze przeszyło pierś, świat stał się czerwony i łagodny. Wszystkie dźwięki nagle ucichły. A w mózgu pozostało tylko echo słów matki: Kocham cię synku. Tak często to powtarzała, choć ja nigdy nie odpowiadałem tym samym.

Nadchodził koniec, spojrzałem w dół i zobaczyłem długi na kilkanaście centymetrów kawałek lustra wystający z klatki piersiowej.

Upadając, widziałem wirujące słupy ognia.

Średnia ocena: 4.2  Głosów: 9

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • KarolaKorman 09.01.2016
    Pięknie opisałeś ten straszny żywioł. Czyżby samochodzik z płomieniem, pozostawiony przez nieznajomego, miał zwiastować pożar?
    Bardzo podobały mi się wszelkie opisy, dialogi też naturalne, a wszystko ładnie współgra tworząc wciągającą historię. Zostawiam zasłużone 5 :)
    ,,— Pamiętaj, żeby pukać zanim wejdziesz do gabinetu, dobrze? — spytała, '' - bardziej pasuje mi to na zdanie stwierdzające.
  • Angela 09.01.2016
    Pozostaje mi tylko podpisać się pod słowami Karoli, opisy naprawdę pierwszorzędnej jakości : ) 5
  • Daniel 12.01.2016
    Wielkie dzięki za komentarze dziewczyny. :) To motywuje do dalszego pisania.
  • ausek 12.01.2016
    Nie miałam jeszcze możliwości czytać Twojego tekstu, ale nie żałuję, że tu zajrzałam. Faktycznie opisy masz świetne, więc mam nadzieję, że wstawisz inne teksty, bo czyta się je z przyjemnością. ;) 5
  • Karo 18.01.2016
    Moi poprzednicy wszystko powiedzieli, więc nie będę przepisywać jak to masz świetne opisy itp. Wystarczy, że dam ci 5 i poczytam więcej twych prac ;)
  • Jared 06.02.2016
    "! - powinno być !"

    Teraz pamiętam. :P I dziwne, że nie zauważyłem jednej rzeczy, prowadzisz cholernie cierpliwą narrację :o Dialogi są normalne, książkowe, tutaj nie widzę problemu. Nie przesadzałeś też z opisami. (chociaż ten zefir, ah :)) I nie jestem pewien, ale w tamtej wersji otwarcie pojawiał się diabeł? Albo coś z siarką chyba? :p Nie pamiętam jaką dałem opinie wtedy, teraz dam 4. Było dobrze, ale może być jeszcze lepiej.:)
  • Daniel 07.02.2016
    Wtedy chyba dałeś podobną opinię. :P Tak, w tamtej wersji był zapach siarki, a teraz zastanawiam się, czy nie wstawić zamiast faceta czarnego mastifa tybetańskiego, bo potem używam ich jako piekielnych ogarów podczas dwóch scen. Byłoby trochę bardziej tajemniczo.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania