Bestia z Holbornu cz. 1 z 2
Londyn, 1861
Przy wiadukcie w Holborn panował ruch, jak na dzielnicę sądową przystało. Niestrudzeni żacy w przybrudnych cylindrach i wymiętych żakietach poruszali się z miejsca na miejsce, nerwowo świdrując oczyma. Damy przechadzały się w towarzystwie zabawiających je dandysów, a konie ciągnące dorożki wybijały gwarny step popołudnia. Raz po raz trafiała się jakaś perełka wśród tłumu, jak redaktor „Le Figaro” w białym kapeluszu z angory, fraku w kolorze ognistego ponczu i osobliwym purpurowym redingocie, którego poły zmieniały się w rury przywodzące na myśl organy… Z wiaduktu nerwowo obserwował wszystko Christopher Eckelberg zwany też „Białym Wilhelmem” od drugiego imienia i zamiłowania do jasnych fraków. Kiedy po raz kolejny sprawdzał czas na swojej dewizce Harrisona, zza jego pleców odezwał się głos.
– Późna już pora, czyż nie, panie Eckelberg?
Biały Wilhelm obrócił się.
– Rzeczywiście, panie Loretto. Zacząłem podejrzewać, że to test cierpliwości i już prawie go oblałem – odparł – zresztą jakiej punktualności można się spodziewać po liszu?
Rozmówca uśmiechnął się, a przystojna włoska twarz amanta zgasła na chwilę w teksturze wiekowej czaszki z pustymi oczodołami, w której skorki skręcały się w upiorne harmonijki. Lisz zdjął cylinder i teatralnie otrzepał zeń kurz, po czym odparł:
– Ta pora dnia mi nie służy… Oj, nie służy! I nie zwykłem robić interesów z podobnymi waszmości, ale podobno okazja czyni złodzieja…
– Dość krasomówstwa, liszu. Upewnijmy się, że warunki naszego kontraktu są jasne… – rzekł Eckelberg, posyłając wrogie spojrzenie. – Po pierwsze: zlokalizowanie wampira, po drugie: zabicie wampira, po trzecie: brak innych ofiar pośrednich lub bezpośrednich… - Wyliczał na palcach.
– I po czwarte – wtrącił Loretto – ciało, krew i resztę zabieram ja!
– Według umowy, liszu. Wiesz chociaż, z czym konkretnie mamy do czynienia czy to kolejne beztroskie polowanie?
Włoch uśmiechnął się szarmancko, zbliżył do krawędzi wiaduktu, po czym końcem hebanowej laski wskazał na kobietę. Była ubrana w suknię z białego, prążkowanego barchanu z trzema bufami na rękawach. Zabawiana przez jakiegoś podrzędnego kapitana, zakrywała uśmiech wachlarzem. Wtem żołnierz spojrzał na chwilę w stronę wiaduktu, napotykając oślepiające ramiona londyńskiego słońca. W tę krótką sekundę dama została przecięta, rozszarpana i zmiażdżona, a następnie wessana przez wir własnej krwi, który otwarł się na chwilę bezpośrednio pod nią. Całe jej ciało zniknęło pochłonięte przez dziurkę w ziemi szeroką na pół paznokcia. Żołnierz odwrócił się i zdziwiony zaczął wołać za kobietą. Biały Wilhelm natomiast spurpurowiał i wymierzył oskarżycielsko palec w towarzysza.
– Czego, kurwi synu, nie zrozumiałeś w ustępie o braku ofiar pośrednich i bezpośrednich?
Vincent Loretto cmoknął i popatrzył beznamiętnie na miotającego się w dole żołnierza po czym wyuczonym ruchem poprawił krawat i z dezaprobatą popatrzył na ubiór Eckleberga.
– Pożyczę ci „Sztukę wiązania krawatu w szesnastu lekcjach” Balzaca, ale teraz musimy wyruszać.
*
Londyńskie kanały zasługiwały na swoją złą sławę. Anglikańskie sekciarstwo i inni konwertyci tylko tutaj mogli w spokoju przeprowadzać obrzędy. Walające się wszędzie kości, objedzone z mięsa głowy kozłów i szwadrony szczurów ich pilnujące. Biały Wilhelm już na początku wszedł w jakąś gumiastą skrzeplinę i zaklął gromowładnie.
– Wschód od Tamizy, teoretycznie to wasze tereny, ale wystarczy zrobić krok w podziemia, by poczuć się jak w sennym koszmarze Williama Blake’a - rzekł Loretto.
– Nie będę zaprzeczał.
Przesuwali nogami w brunatnej fekalicznej mazi lecz obaj bez słowa skargi. Kobaltowy błękit oczu Eckelberga mógłby z powodzeniem zastąpić lampy uliczne na St. Marrin’s Lane, co wzbudzało chichot towarzysza.
– Zapomniałem, że tak umiecie! Gdybyś się chciał ukryć to tylko z zamkniętymi oczami!
– Mój ród nie ukrywa się. To uświęcona czasem tradycja.
– Hmmm, więc jesteś z tych walczących? – zapytał przekornie Włoch, po czym z udawaną troską zasłonił usta. – Och, chyba pytanie was o to, to nietakt?
– Nie wymagam od ciebie dobrych manier, więc odpowiem. Nie, nie jestem „z tych walczących”, jestem z “tych uzdrawiających”, liszu. Adept najbardziej współczującej sztuki, jaką obdarowujemy ludzi.
– Medyk wysłany na exterminatus, ba, i to jeszcze z liszem! Nie sądziłem, że w Londynie powodzi się wam aż tak źle. Żaden z waszych szermierzy nie mógł wyruszyć?
W tym momencie Ecklerberg przystanął i spojrzał w stronę Włocha. Lisz wiedział, że gdyby nie martwe ciało, dreszcze przeszyłyby go jak strzała. Jednak dopiero po chwili uświadomił sobie, że to nie towarzysza się boi, ponieważ i on zatrząsł się spazmem strachu. Z korytarza dalej wyłoniła się łuna karmazynowego światła. Powietrze od niej stawało się zawiesiste, jakby kredowe. Coś pełzło po suficie, oboje odczuwali tę obecność. Ich oczom ukazał się najgorszy z możliwych widoków - czerwona latarnia na trupiej ręce. Biały Wilhelm dopiero wtedy się ocknął i szarpnął towarzyszem.
– Wiej, jeśli ci dusza miła!
Vincenta nie trzeba było długo przekonywać. Biegli co sił w nogach, słysząc tylko z tyłu dźwięki, jakby miliony metalowych zębów zaczęły nagle kłapać.
– Chowaj się w niszy! - krzyczał Eckleberg.
Wtedy Loretto ujrzał niespodziewany widok - jego towarzysz ukrył się w szczelnie i zamknął oczy. Nie potrzebował już lepszej rekomendacji. Runął w błotną maź przez którą się przedzierali. Jako lisz nie potrzebował oddechu i mógł tak leżeć nawet tygodniami. Karmazynowe światło przesuwało się nad nim. Istota z latarnią zawisła vis-a-vis, aż zdawało mu się, że lada moment runie na niego z huraganowym grzmotem. Martwe serce nie mogło bić - i dobrze, bo chyba dostałby zawału. Z ulgą obserwował, jak istota oddala się, chociaż trwało to dłuższą chwilę - niepokojąco długą. Wyszedł dopiero, gdy ujrzał kobaltowe tęczówki Eckleberga, który podawał mu rękę. Wstał i otrzepał się z kanałowej brei.
– Co u licha ciężkiego…
– To był Latarnik. Lepiej nie wiedzieć więcej.
Komentarze (41)
Dużym plusem jest ułożona narracja. Widać, że narrator wie, do kogo kieruje swoje słowa.
Na minus trochę technikaliów:
Niestrudzeni żacy w przybrudnych cylindrach i wymiętych żakietach poruszali się z miejsca na miejsce, nerwowo świdrując oczyma.
Zdanie stwarza wrażenie niedomkniętego. Brakuje dopowiedzenia: co świdrują oczami?
rzekł Eckelberg, posyłając wrogie spojrzenie.
Tutaj jest to samo. Brakuje dookreślenia. Imiesłów odgrywa rolę czasownika i wymaga podmiotu.
Rozmówca uśmiechnął się, a przystojna włoska twarz amanta zgasła na chwilę w teksturze wiekowej czaszki z pustymi oczodołami,
Wydaję mi się, że bardziej czytelne byłoby użycie zwrotu: zastąpiona teksturą.
Dialogi trochę sztywne, chociaż stylizacja języka na plus.
Pozdrawiam.
M.
ps. Alienator - nowy nick jakiejś znanej mi osoby z Opowi? :P
A mogę niedyskretnie zaoytać, czy z wysepki nadajesz?
Dooobre!
5.
Pozdrawiam : )
1. W tym fragmencie 'wtem" i kilka słów dalej - "w tę" wygląda słabiej i wybija ze skupienia się na akcji. Zastąp czymś innym jedno albo drugie:
WTEM żołnierz spojrzał na chwilę w stronę wiaduktu, napotykając oślepiające ramiona londyńskiego słońca. W TĘ krótką sekundę dama została przecięta, rozszarpana i zmiażdżona...
2. Brzydko zbudowane zdanie:
Biegli co sił w nogach, słysząc tylko z tyłu dźwięki, jakby miliony metalowych zębów zaczęły nagle kłapać.
- słysząc tylko z tyłu dźwięki, jakby - ?
Mogłoby obejść się bez porównania, daj krócej, dynamiczniej, jakoś tak:
Biegli co sił w nogach, słysząc za sobą dźwięki kłapania milionów metalowych zębów.
Przecież jak słyszysz za sobą dźwięk kłapania metalowych zębów, to nie myślisz, że słyszysz dźwięk "jakby kłapania", itd. :)
Taka mała wskazówka, jeśli nie masz pomysłu na charakter postaci, to wymyśl jej jakąś wadę/słabość i później podstaw postać w sytuacji, w której będzie musiała się zmierzyć z negatywną cechą. Może wykaże się sprytem lub polegnąć po całości. Nawet jeśli nie wpleciesz tego w ostateczną historię, poznasz dzięki temu lepiej swoich bohaterów. :)
Pozdrawiam serdecznie 5/5
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania