Ciućmanijska historyja część 11. ostatnia
Piątego czerwca Mariusz zawiózł Malwinę do szpitala w Dupnie. Ostatnio źle się czuła. Za dwa dni miała urodzić syna. W tym czasie Mariusz bardzo przeżywał nieobecność żony. Pierwszą połowę czerwca miał wolną od pracy, ponieważ w młynie trwał remont. Była godzina trzynasta. W radiu nadawano właśnie wiadomości. Nagle do domu przyszła zasmucona Aniela.
- Wisz co się stanyło, Mariusz?
- Co?- spytał zdziwiony wsłuchując się w radiowy komunikat o stanie wód głównych rzek Polski o godzinie siódmej.
- Drzazgowy wnuczka nie żyje.
- Jezu! Ta mała?
- Nu, ta mała.
- Matka, głupotów nie gadaj.
- Toć nie gadam. Uni tam ten jeji syn z żonu mieszkaly w Piekiełku.
- Jo, toć jak do roboty jeździłem, to często go żem widywał.
- I ty wisz co? Una latała tam przy chałupie, a uni koło torów mieszkaju.
- Nu i co z tego, że koło torów, jak tam ze dwa lata już nic nie jeździ.
- A ty se, Mariusz, wyobraź, że jechało.
- Toć te pociungy u nas to wolno jeżdżu. Toć jak ojciec tam robił to do niego latałem, to te takie kaczky, my na to wołalim, to miały prędkość trzydzieści na godzinę.
- I una tam latała i się bawiła czymś, a wisz, dzieciak trzy czy cztery lata to nie myśli, że pociung go może zabić. Nu i maszynista zaczuł trumbić i zaczął hamować, ale nie dał rady i ju przejechał. Bo wisz, tam je z góry, to nawet jakby se te trzydzieści jechał to tam jak trochę się zjiżdża to się tyż prędkości nabira.
- O Jezu! Matka. Ja na pogrzeb nie idę.
- Ja to muszę, jeno tera nima u kogo wiunzanki kupić. Drzazgowa załamana, ma kwiaciarnię nieczynnu.
- Jo.
- Wisz co?
- Co?
- Pojadę rowrem do Dupna, wej, do kwiaciarni.
- Matka, taky kawał rowerem?
- A co? Toć żem jeszcze ze dwa lata temu to zasuwała i do Dupna i w Cycorach byłam.
- Nu to jadź.
* * *
Była godzina osiemnasta. Mariusz zaczął się martwić o matkę. Zamknął więc dom, odpalił samochód i pojechał jej szukać. Gdy był w Piekiełku zauważył matkę prowadzącą rower. Podjechał doń.
- Matka, co ci je?
- Nu co? Żem se chyba nogę zwichnyła.
- Dali, wsiadaj, ja rower schowam.
- Dobra.
* * *
Malwina urodziła ósmego czerwca. Dziesiątego czerwca została wypuszczona do domu. Mariusz przywiózł ją. Weszła do domu i poszła przywitać się z Anielą.
- Cześć mama!- rzekła Malwina.
- Cześć, cześć, Malwinka. Daj my Przemusia na chwilę.
- Już ci, mama, daję.
- Nu chodź do babki inwalidky- rzekła słodko Aniela.- I jak tam w szpitalu było, Malwina?
- A…
- Nu i co, matka? I jak ty byś tego dzieciaka adoptowała, jak tera chodzić ni możesz?- wtrącił się Mariusz.
- Aaaa tam! Nie umieta se przekalkulować, a by się opłacało…
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania