Córka admirała

Siedzieliśmy na balkonie i zajadali się truskawkami. Na tym samym balkonie jeszcze dwa tygodnie temu, Dyzio wkuwał podręcznik do elektrotechniki okrętowej.

— Idźcie stąd, uczyć się nie można! — zawołał w kierunku dwójki dziewcząt przechadzających się ulicą w dole. — A kiedy tu przyjdziecie następnym razem, załóżcie coś na siebie!

To były beztroskie dni: dawne kłopoty zniknęły za pierwszym dotknięciem czerwcowego słońca, a tymi co nadejdą nie zawracałem sobie głowy.

— Co robimy? — oczekiwał propozycji Grzesiek.

Wykupiłem bilet i miejscówkę na popołudniowy ekspres, odjeżdżający następnego dnia, a do tego czasu nie miałem żadnych planów. Może wyskoczymy do Sopotu? Połazimy brzegiem morza, a nuż zdarzy się coś ciekawego. Dopiero wieczorem zdecydowaliśmy się na wypad do Róży Wiatrów. Po drodze spotkaliśmy Krzyśka. Nie było to nam na rękę, ponieważ miał on opinię pechowca i mógł popsuć najlepszą zabawę. Pech trafia się każdemu, jego nigdy nie opuszczał.

 

W marcu mieliśmy egzamin pisemny z informatyki u doktora Bazikiewicza. Był to człowiek strasznie zarozumiały, chyba dlatego, że pracował przez kilka lat w Anglii i zdawało mu się, że należy do kategorii lepszych ludzi. Po powrocie do Polski zachowywał się jak Guliwer w krainie Liliputów:

— Zejdź mi z drogi, bo cię rozdepczę!

Żebyśmy z nim nie zadzierali, opowiedział nam na jednym z wykładów dobrze znaną historię — jak usadził na wyciągu narciarskim w Szczyrku tego faceta, co chciał się wepchać bez kolejki:

— Chamie, złamałeś reguły dżentelmeńskiego zachowania, dlatego mnie te reguły również nie obowiązują.

I bach!… gościa po plecach kijkiem od nart.

Wszyscy się doktora bali i zakuwali długo przed egzaminem, ja i Krzysiek również. Ostatniej nocy siedzieliśmy do późna. Krzysiek pokazał mi przed pójściem do łóżka wieczne pióro, z którym się nie rozstawał od kilku dni.

— Takie pióro uczy dobrych nawyków, porządku, dyscypliny. Jutro wezmę je na egzamin, przyniesie mi szczęście.

Wstał wcześnie, tylko zamiast na egzamin, poszedł prosto do kuchni pichcić śniadanie, bo jak powiadał, jego mózg potrzebuje dużej ilości dobrze przyswajalnego białka: smażonej kiełbasy z cebulą, na którą wrzucił olbrzymi kawał żółtego sera, a kiedy ser się rozpuścił na kiełbasie niczym sos musztardowy, wbił na to tuzin jaj. Cebula skwierczała wesoło na zbyt dużym ogniu, dym spalenizny snuł się swawolnie przez otwarte drzwi, zanieczyszczał każdy kąt mieszkania, wypędzając resztki snu. Zeskoczyłem z piętrowego łóżka, ogoliłem się, założyłem mundur, łyknąłem w biegu kubek herbaty-lury i byłem gotowy do wyjścia. Krzysiek wciąż delektował się jedzeniem.

— Pospiesz się, egzamin za dziesięć minut — zawołałem do niego z klatki schodowej i pędziłem w dół na złamanie karku, bo na windę nie można się było doczekać.

Krzysiek zawiązywał krawat przed lustrem, potem sięgnął po pióro, włożył je bez pośpiechu do wewnętrznej kieszeni marynarki, lecz wówczas z niewyjaśnionych przyczyn pióro eksplodowało, rujnując kompletnie całe ubranie. Zdążyłem w ostatniej chwili: doktor Bazikiewicz stał przy drzwiach i odmierzał czas sekundnikiem swojego Rolexa. Punktualnie o dziewiątej zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Po drugiej stronie ujrzałem Krzyśka: zrozpaczony pociągnął za klamkę, drzwi nie puszczały.

— Chłopaki otwórzcie! Panie doktorze, proszę zaczekać, tylko minuta!

Ale pan doktor stał nieporuszony, obserwując szamotającego się Krzyśka chłodnym okiem naukowca.

— Brama zamknięta, statek odpłynął…

Po tych słowach podszedł do tablicy i dał znak, że mamy zaczynać.

 

Innego razu, Polska grała na mistrzostwach świata w Meksyku z Brazylią. Oglądaliśmy ten mecz w akademiku, w kilku pokojach z telewizorami i pilnowaliśmy, żeby Krzyśka nie było w żadnym z nich, bo jeszcze przyniesie pecha biało-czerwonym. Zdesperowany latał po całym budynku, z piętra na piętro, jak kot z pęcherzem, ale przezorni zamknęliśmy drzwi na zamek. Przez trzydzieści minut polski zespół odpierał skutecznie ataki Brazylijczyków i już zaczynaliśmy wierzyć, że uda się nam wygrać jakoś ten mecz. Niestety po wyjściu jednego z oglądających, zapomniano zamknąć drzwi i ten moment nieuwagi drogo nas kosztował. Krzysiek wpadł do pokoju i wsadził głowę przez uchylone drzwi.

— Jaki wynik?

Zanim ktoś zdążył odpowiedzieć, Sócrates strzelił Polakom bramkę, z karnego.

 

Róży Wiatrów nigdy nie lubiłem, bo uważałem, że to lokal dla starych pryków. Był to pomysł Grześka, który od kilku tygodni nie spotykał się z dziewczyną i wierzył, że jeśli obejrzy jakiś striptiz, to mu to niezaspokojenie przejdzie. Osobiście wolałem dyskoteki w klubie studenckim w Gdańsku, na które przychodziło mnóstwo fajnych lasek, a konkurencji było niewiele. Niestety, uniwersytet również pojechał na wakacje. Gdy weszliśmy na salę wszystkie stoliki była zajęte, a wielu gości miało już nieźle w głowie. Orkiestra grała szlagiery Jarockiej i Krawczyka, na parkiecie wywijało kilka par. Pomyślałem, jaka szkoda marnować taki piękny wieczór, lecz wracać nie było sensu. Stanęliśmy przy drzwiach, w oczekiwaniu na kierownika sali, żeby nas gdzieś posadził. Nieco z boku, pod ścianą, stał stolik na cztery osoby, przy którym siedziały dwie dziewczyny. Wyglądały jakby nie miały pomysłu, co zrobić z czasem. Bez namysłu podszedłem do nich i zapytałem, czy możemy się przysiąść.

— Te miejsca są już zajęte — odpowiedziała jedna z nich.

Była blondynką o zielonych oczach i pięknych rysach, zrobioną na typ chłopczycy, który świetnie podkreślał jej osobowość. Usta miała mocno pomalowane jaskrawo-czerwoną szminką, co nadawało jej wygląd kobiety podejmującej szybko decyzje, której nie należy się sprzeciwiać. Ubrana była dość sportowo jak na tę okazję. Najbardziej zwracały uwagę białe, dość obcisłe szorty, zapięte czarnym paskiem i odkrywające długie, szczupłe i wyjątkowo zgrabne nogi. „Czemu piękne kobiety muszą być tak aroganckie?” — pomyślałem i dodałem na głos:

— A koledzy pewnie zaraz dołączą? Chyba coś ich zatrzymało, bo obserwujemy was od dłuższego czasu.

Dziewczyny przysunęły się do siebie i ta druga szepnęła blondynce coś do ucha.

— Możecie, ale tylko na pięć minut — powiedziała blondynka i odwróciła głowę, jakby patrzenie na nas było czymś bardzo nieprzyjemnym.

 

Usiedliśmy: ja obok blondynki, Grzesiek koło tej drugiej, a Krzysiek musiał pożyczyć krzesło z sąsiedniego stolika, bo znowu miał pecha. Blondynka spoglądała co chwilę na zegarek, jakby nie mogła się doczekać, kiedy sobie pójdziemy.

— Co się tak gapisz, zegarka nie widziałeś?

— Zegarek owszem, lecz takiej jak ty jeszcze nigdy — rzekłem, zatapiając w niej wzrok.

— Nie wysilaj się na tanie komplementy.

— Nie prawię ci żadnych komplementów, tylko stwierdzam fakty — odciąłem, udając obojętny ton.

Jakoś rozmowa się nie kleiła. W końcu Grzesiek postanowił rozładować napięcie:

— Czego się napijecie?

— My tylko to — odezwała się blondynka, pokazując na dwa puste kieliszki.

Miały długą, cienką nóżkę, czaszę jak do białego wina, lecz u samej góry szeroki brzeżek. Wyglądało to, jak efektowna fontanna z kaskadą.

— A co to takiego?

— Mandarynkowa Margarita.

Grzesiek skinął taktownie na przechodzącego obok kelnera i uprzejmym tonem poprosił:

— Dwie marga…

— Margarity — podpowiedziała blondynka.

— A dla panów? — spytał kelner.

— To co zwykle.

 

Podano alkohol. Dziewczyny sączyły przez słomkę, my wypiliśmy szybko, jednym wrzutem. Byliśmy gotowi zawołać znowu kelnera, ale woleliśmy zaczekać, bo jeszcze sobie pomyślą, że przyszliśmy tutaj pić. Trunek szybko krążył po ciele i zrobiło się nieco przyjemniej. Orkiestra zagrała, solista w czarnych okularach, choć światła były przyciemnione, zaintonował nieco zachrypniętym, lecz interesującym głosem:

 

Jolka, Jolka, pamiętasz lato ze snu,

Gdy pisałaś: „tak mi źle…”

 

Grzesiek spojrzał na blondynkę. Musiał uchwycić w jej twarzy coś zachęcającego, bo wstał i poprosił ją do tańca. Nie odmówiła. Zostaliśmy w trójkę. Krzysiek siedział bokiem, metr od stołu, z miną nieudacznika, którą mógł wystraszyć największego kaszalota. Nie miałem ochoty tańczyć z tą drugą; nie, żeby tak w ogóle, ale czułem się, jakbym przegrał walkę o pierwsze miejsce, a nagroda pocieszenia nie wchodziła w grę. Jednak nie wypadało jej nie poprosić.

— Zatańczysz?

— Nie tańczę.

— Jak to, nie tańczysz? Masz złamaną nogę?

— Po prostu, nie tańczę.

Przyjrzałem się jej uważnie: miała niezbyt długie, brązowe włosy i tego samego koloru oczy, podkreślone dobrze dobraną kredką. Ubrana była w sukienkę, odcinaną w talii i związaną gustowną kokardą, u dołu załamującą się i bufiastą, zakrywającą kolana. Błękitno-liliowy kolor sukienki znakomicie harmonizował z jej karnacją. Na stopy włożyła lśniące, srebrzyste sandały na koturnie i niezbyt wysokim obcasie, zapięte paseczkiem wokół kostki. Styl i krój wskazywał, że całość musiała pochodzić z wykwintnego butiku. Mogła mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat, wyglądała na przyzwoitą dziewczynę, to skąd ją stać na takie drogie ciuchy? Nie była brzydka, lecz nie miała jednak tego, co ostatecznie jest niekwestionowaną bronią kobiecą, przyciągającą mężczyzn jak magnes. A może tylko nie chciała tego pokazać.

— Nie wierzę ci. W życiu nie spotkałem kobiety, która nie lubi tańczyć. Prędzej uwierzę, że nie jesteś kobietą.

— A wierz sobie w co chcesz — odpowiedziała, jakby nie miała ochoty na rozmowę.

Niezrażony, przysunąłem krzesło bliżej i zwróciłem jej uwagę na tańczących:

— Popatrz tam, na swoją koleżankę, czy nie wygląda na zadowoloną? A ty, siedzisz na tym krześle chyba już od godziny… Jutro będziesz tak siedzieć w pracy cały dzień, i kolejny dzień, i jeszcze jeden dzień, aż nadejdzie dzień, kiedy zapytasz siebie: na co takiego czekałam? Taniec to jedyny sposób, aby być blisko siebie, nie tracąc wolności, nie robiąc niczego, czego byś żałowała.

Nie odezwała się słowem, siedziała nieruchomo, a zamiast odpowiedzi posłała mi zdawkowe spojrzenie — to typowe spojrzenie smutnej i samotnej osoby, która nie potrafi się przebić przez jakąś niewidzialną barierę.

 

Grzesiek z blondynką zakończyli udaną serię i gdy tylko usiedli wiedziałem, że torpeda nie chybiła: jeszcze tej nocy pójdzie na dno jedna fregata, i to jaka! Zamówiliśmy następną kolejkę, lecz zanim podano, Grzesiek pociągnął swoją partnerkę na parkiet. Odprowadziłem ich wzrokiem: dobrana z nich para, a ja, co tutaj robię? Starałem się uzbroić w cierpliwość, żeby przetrwać ten nieudany wieczór, gdy wówczas powoli, ociągając się, wstała od stołu. Zareagowałem natychmiast i poprowadziłem ją za rękę środkiem sali, między tańczące pary, gdzie było jeszcze trochę wolnego miejsca. Orkiestra aranżowała piosenkę będącą kiedyś wielkim przebojem: szybki rytm na dwa; drugie uderzenie z ledwie wyczuwalnym opóźnieniem, pozwalającym na subtelne kołysanie bioder; pierwsze wystarczająco mocne, żeby zamaskować nieśmiałość jej kroków. Nie tańczyła źle, była tylko trochę spięta i po kilkunastu taktach poruszała się swobodnie. Nagle sala zniknęła, wszystko dookoła również: byliśmy tylko my, cudowną magią rytmu i melodii przeniesieni w inny świat. W każdym ruchu naszych ciał więcej było słów, niż zdążyliśmy sobie powiedzieć, a właściwie: chcieliśmy powiedzieć; z każdą chwilą jej kroki stawały się pewniejsze, ruchy silniejsze, jakby zamierzała dać mi znać: jestem gotowa prowadzić. Gdy muzyka ucichła, na jej twarzy pojawił się lekki żal, że piękny sen skończył się tak nagle.

 

Orkiestra wykonała tusz, co było sygnałem do największej atrakcji programu: światła przygasły i na salę wbiegła striptizerka. Była dość korpulentna i nie pierwszej młodości; widocznie właściwościowi lokalu biznes szedł nie najlepiej. Miała na sobie czarny, obcisły kostium, odsłaniający nieomal całe piersi i pośladki, z tyłu fikuśny pomponik, na głowie sterczące uszy króliczka. Długie, tlenione na blond włosy, proste u góry, opadały falami na nagie ramiona. Tancerka wykonywała namiętnie egzotyczną sekwencję flamenco, przerywaną co chwilę głośnym akcentem perkusji, po którym zrzucała część ubioru, dramatycznym gestem, przy akompaniamencie niekrytych zachwytów męskiej części publiczności. Za każdą odsłoną natężenie światła malało o kilka luksów. W chwili kiedy miała zdjąć ostatni fragment ubioru, na co wszyscy czekali w napięciu, światło zgasło i sala pogrążyła się w ciemności. Rozległy się gwizdy i pomruki niezadowolenia, a gdy światła rozbłysły ponownie, tancerki już nie było.

 

Utkwiła we mnie duże, piwne oczy, nie bez odrobiny przyjemności z mojej strony.

— Powiedz, co cię skłoniło do wybrania pracy na morzu? — spytała już bez cienia wcześniejszej obojętności.

Odczekałem chwilę, aż wrzawa na sali ucichnie.

— Kiedyś przeczytałem taką książkę o marynarzu, co zakochał się w dziewczynie.

— To brzmi dość banalnie.

— Tak, tylko, że on był ubogi i niewykształcony, ona pochodziła z wyższych sfer.

— To już trochę lepiej, a dalej?

— Zaprosiła go do domu, w którym miała bibliotekę: na czterech ścianach półki, wypełnione na całej długości mnóstwem książek. Patrząc na tytuły pomyślał, że gdyby przeczytał wszystkie, to mógłby się nauczyć mówić językiem osoby wykształconej i dorównać jej poziomem.

— To miał ambitny cel. Czy go osiągnął? — zapytała rozglądając się po sali, jakby ta historia zbytnio jej nie wciągała.

— Tak, ale nie było mu łatwo. Musiał zarabiać na utrzymanie, harując w pralni. Czytał w każdej wolnej chwili. Skonstruował w łóżku rodzaj ostrogi, która mu się wbijała w plecy gdy zasypiał. Wtedy się budził i czytał dalej.

— To straszne, a ona, co na to?

— Radziła mu, żeby poszukał regularnej posady, choć sama nigdy w życiu nie splamiła rąk pracą.

— I czy posłuchał jej?

— Nie, bo czuł w sobie siłę i talent, jakich nie mieli inni. Postanowił zostać pisarzem, bo tylko wtedy mógłby zapewnić jej życie jakiego pragnęła.

Orkiestra zaczęła wygrywać głośno w rytmie polki. Przysunęła się blisko, żeby nie zgubić żadnego słowa.

— A to dopiero… Czy mu się udało?

— Nie od razu. Wszystko co napisał odsyłano z początku, że niby nie nadaje się do druku. Ale on się nie zrażał i pisał dalej. A oni dalej mu odsyłali, aż z tych maszynopisów uskładała się niezła sterta…

Odczekałem chwilę widząc, że na jej twarzy maluje się autentyczne zaciekawienie.

— W końcu nadszedł list, lecz nie w dużej, szerokiej kopercie, do której wkładano odrzucone maszynopisy, ale w podłużnej i cienkiej. Otworzył ją, a w środku był czek na ogromną sumę. Jednego dnia stał się bogaty i sławny.

— A ona, czy wciąż myślała o nim?

— Dowiedziała się o tym z gazet, bo był najlepiej zarabiającym pisarzem w Ameryce i postanowiła go odwiedzić. Tyle, że on już nie wynajmował ciasnej nory, ale mieszkał w luksusowym apartamencie, w najdroższym hotelu.

Zatrzymałem się na chwilę, żeby zaostrzyć element dramatyczny. Zareagowała natychmiast:

— Nie przerywaj. Chcę wiedzieć jak się skończyło.

— A więc poszła do tego hotelu. Widząc go, rzuciła mu się w ramiona i zawołała skruszonym głosem: „Martin, kocham cię, zawsze ciebie kochałam!” A on patrzył na nią zamglonymi, nic nie widzącymi oczami i odrzekł: „Ruth, nie kochasz mnie. Kochasz moje pieniądze, kochasz moją sławę”.

Popatrzyłem na nią z odrobiną współczucia, bo na jej twarzy zauważyłem lekki wyrzut, jakby czuła się współwinna i odpowiedzialna za słabość i brak wiary tamtej, o której jej opowiadałem. „W końcu też jest kobietą” — pomyślałem.

— I tak książka się kończy? — spytała niepocieszona.

— Właściwie tak, bo już więcej jej nie zobaczył, a przez to jego życie utraciło sens. Gdy to zrozumiał, wybrał się w podróż ekskluzywnym liniowcem, żeby zapomnieć tam o niej.

— Czy można wymazać z pamięci kogoś, kogo naprawdę się kocha? — zamyśliła się, lecz kiedy nic nie powiedziałem, dodała: — Ale przerwałam ci, przepraszam. Mów dalej.

— Żeby przestać o niej myśleć, spał całymi dniami na pokładzie, później wracał do kabiny i tam też spał, aż w końcu nie mógł spać, bo spanie męczyło go bardziej niż życie. Jednej nocy otworzył okienko w kajucie i skoczył do morza.

— Utopił się?

— Wpierw musiał oszukać instynkt życia: zaczerpnął powietrza, ile płuca mogły pomieścić i zanurkował na samo dno, zbyt głęboko, żeby mógł wypłynąć stamtąd żywy.

Zapadło milczenie. Orkiestra skończyła grać i ta nagła cisza miała w sobie coś przygnębiającego.

— Nie rozumiem, jak taka smutna historia mogła cię zainspirować?

— Bo ja wiem… Dokonać rzeczy niemożliwej: to mnie pociągało. Był silny, honorowy… Nawet gdy przegrał, wolał zginąć, niż się poddać.

— Ale żeby do tego stopnia się wczuć w książkę, która przecież jest fikcją? To okropnie nieracjonalne.

— Możliwe, ale ja brałem ją za najszczerszą prawdę. Uwierzyłem, że jak on, będę pływać na okrętach, później to opiszę, a kiedy zdobędę sławę i nie będę wiedział co zrobić z pieniędzmi, strzelę sobie w łeb.

— Głuptas z ciebie.

Patrzyliśmy sobie w oczy, zupełnie inaczej niż jeszcze kilka chwil temu: ona śmiała się entuzjastycznie, a ja siedziałem z lekko opuszczoną głową, skupiony i poważny. Czyżby dostrzegła we mnie coś, o czym ja sam nie wiedziałem?

 

Było już po dziesiątej i lokal zaczął się wyludniać. Należało się naradzić, co robić dalej. Przypomniałem sobie, że kobiety na każdej randce, z niezrozumiałych dla mnie przyczyn, udają się do toalety i to zawsze razem. Pewnie jak my, żeby się naradzić. Wystarczyło tylko poczekać na ten moment.

— Krzychu, zamów no jeszcze jedną kolejkę — nalegał Grzesiek. — Tam przy barze, bo nim podejdą do stolika, będzie już po imprezie.

— Ale za te ich koktajle płaćcie sami — odrzekł Krzysiek rozdrażniony.

Cały wieczór siedział bez słowa, jak niemowa i teraz musiał wyładować złość.

— Już i tak niemal całą kasę wydałem… Jeszcze zabraknie mi na bilet.

— Nie bądź sknera. Takich dziewczyn nie uświadczysz na swojej wsi.

Gdy tylko się oddalił, siadłem koło Grześka, żeby nie przekrzykiwać muzyki, puszczanej z taśmy, ponieważ zespół występy już zakończył. Było nas o jednego za dużo: o Krzyśka oczywiście.

— Ale dlaczego? On ma potworną ochotę na tę, z którą gadałeś tyle czasu.

— Ja gadałem, ja się nią zajmę.

— Ale on płacił.

— To co z tego. Płacić można mewkom, a to są porządne dziewczyny.

 

Nim zdążyliśmy dojść do porozumienia, wrócił Krzysiek niosąc na tacy dwie Margarity oraz to co zwykle. Po chwili nadeszły dziewczyny. Nie usiadły, a blondynka popatrzyła na nas, jakby całe to zdarzenie było pomyłką.

— Wybaczcie, ale musimy już iść. Dziękujemy za towarzystwo, miło było.

— Jak to, czemu uciekacie tak nagle? Usiądźcie i napijmy się, a potem odprowadzimy was na dworzec, chyba, że mieszkacie gdzieś w pobliżu. Ostatni autobus odjechał pół godziny temu.

— Wykluczone, weźmiemy taksówkę.

Popatrzyłem na jej koleżankę. Wyglądała na zaniepokojoną, jeśli nie przestraszoną. Odciągnąłem ją na bok i zapytałem, co się stało.

— I tak nic nie zrozumiesz…

Mówiąc to opadła na krzesło i zakryła twarz rękami, jakby się bała, żebym czegoś nie zauważył. Usiadłem blisko niej i rozmyślałem, jak mógłbym jej pomóc. Milczała, kryjąc z trudem jakiś dziwny lęk w oczach. Dopiero po wielu naleganiach odezwała się z iskierką nadziei w głosie:

— Właściwie może mógłbyś…

— Jak?

— Powiem, tylko nie tutaj… Oni zaraz mogą tu być.

— Jacy „oni”?

— Dowiesz się, pójdźmy już, żeby nie było za późno.

Widząc, że zbieramy się do wyjścia, Krzysiek zaczepił przechodzącego obok kelnera:

— Proszę pana, ja to przed chwileczką zamówiłem, ale musimy już iść. Czy mógłby mi pan zwrócić należność?

Kelner zmrużył oko.

— Przecież jeszcze nie zamykamy, niech pan siada i dokończy.

Krzysiek walczył ze sobą przez chwilę, po czym schwycił kieliszek, wychylił go jednym łykiem i pobiegł za nami.

 

Wyszliśmy na dwór. Od morza ciągnęła chłodnawa bryza. Żałowałem, że nie zabrałem marynarki. Nie miałem pojęcia, co ją dręczy, lecz przynajmniej mógłbym okryć jej drobne ramiona, kulące się od zimna. Szliśmy jakiś czas, nie odzywając się słowem. Nagle znieruchomiała, jak gazela wietrząca w powietrzu czyhające niebezpieczeństwo.

— Już tam są. Musimy skręcić w prawo, ulicą do placu, na postój taksówek. Prędko!

W odległości kilkudziesięciu metrów ujrzałem trójkę żołnierzy w czarnych mundurach i niebieskich hełmach, zapiętych paskami pod brodą.

— Przecież to tylko żółwie, a my po cywilnemu. Co oni mogą nam zrobić?

— Wam, nic.

Popatrzyłem jeszcze raz w ich kierunku. Ten na czele jakby coś zauważył, zatrzymał się i wydawał polecenia idącym za nim. Patrol żandarmerii marynarki pod Różą Wiatrów o tej porze wyglądał dość podejrzanie, dlatego nie namyślając się wiele, przyspieszyłem kroku. Na placu czekała tylko jedna taksówka. Otworzyłem tylne drzwi i puściłem dziewczyny do środka. Grzesiek usiadł z drugiej strony. Krzyśkowi zostało miejsce obok kierowcy, więc kurs był na niego.

— Dokąd? — spytał taryfiarz.

— Tam gdzie są akademiki studenckie na Grabówku… Pan wie, takie wielopiętrowe bloki…

— Ja bym nie wiedział? Mieszkam tu od czterdziestu lat. Ja to miasto…

— Dobra, niech pan tyle nie gada, tylko rusza — przerwałem — ale spokojnie, żeby się nie rzucać w oczy.

 

Wyjechaliśmy z placu i odetchnąłem z ulgą. Na tylnym siedzeniu było ciasnawo, więc przytuliła się do mnie.

— Zaraz będziemy na miejscu, weźmiesz gorącą kąpiel, rozgrzejesz się — szepnąłem jej do ucha.

Nic nie powiedziała, tylko przywarła do mnie mocniej, aż poczułem jak drży. Spojrzałem na jej twarz, oświetloną blaskiem mijanych latarni: była blada jak marmur, oczy pełne rezygnacji. Przed nami drogę zagradzał milicyjny radiowóz, pośrodku pasa stał oficer z latarką w ręku i dawał sygnały taksówce, żeby zjechała na pobocze. Taksówkarz zatrzymał samochód i uchylił szybę w oknie.

— Co jest, panie władzo? Jechałem przepisowo.

— Państwo wysiądą — rozkazał milicjant. — Pan niech zostanie — zwrócił się do kierowcy.

Cofnęliśmy się na chodnik. Stała przy mnie, wciąż tuląc się, ze spuszczoną głową i bezradna, jakby brała udział w znajomej scenie, odgrywanej wiele razy. Oficer podszedł do niej i zdecydowanym, lecz pełnym taktu ruchem, zaprowadził ją do radiowozu. Blondynkę eskortował inny milicjant. Nim zatrzaśnięto drzwi, odwróciła się i rzuciła mi spojrzenie, jakiego się nie zapomina do końca życia. „Jak się nazywasz, gdzie mieszkasz?” — miałem zamiar wykrzyknąć, lecz byli już zbyt daleko.

— Panowie, to co, jedziemy na ten Grabówek?

— A niech pan jedzie, gdzie pan chce. Nam już nigdzie się nie śpieszy.

Podszedłem do taksówki, żeby zapłacić kierowcy za fatygę.

— Co pan? Niech pan to schowa. Przecież widziałem wszystko, a na takich jak wy, nie zarabiam. Cześć!

Dodał gazu i rozpłynął się w ciemnościach, jak na amerykańskim filmie.

 

Ruszyliśmy w kierunku dworca, skąd do akademika piechotą było tylko kilkanaście minut. Nie miałem ochoty na rozmowę, oni również, więc szliśmy w milczeniu, aż do kolejowego wiaduktu. W myślach zobaczyłem jej twarz, szczęśliwą, taką kiedy tańczyliśmy. Popatrzyłem na gwiazdy gasnące w łunie jutrzenki i nagle poczułem się najsamotniejszą istotą w świecie.

— Nie martw się, znajdziemy ją. Wiesz jak miała na imię?

Nawet jej nie zapytałem, byłem tak pochłonięty czarowaniem na swój temat. A blondynka, czy zostawiła swój adres?

— A co mi tam blondynka — roześmiał się Grzesiek. — Dziś ta, jutro inna. Ale widzę, że ty nieźle się zabujałeś. To jak, nie powiedziała ci?

— Ruth — wyszeptałem.

— Ruth? — zdumiał się Grzesiek — to tak jakoś po niemiecku…

Mijaliśmy przystanek trolejbusowy po drugiej stronie dworca. Torem wzdłuż ulicy, lokomotywa ciągnęła powoli skład wagonów podstawianych do odjazdu. Jednego nie rozumiałem: czemu pozwolili nam odejść? Grzesiek myślał podobnie.

— A widziałeś jak ten oficer rozmawiał z nią? Jeszcze nigdy nie byłem świadkiem takich manier u milicjanta.

— Słuchajcie, a może to córunia jakiegoś ważniaka? — włączył się Krzysiek.

Stanąłem, bo nagle myśl jak błyskawica przeszyła mi umysł.

— Ty, czy dowódca marynarki nie ma przypadkiem córki?

— Ma, ale ona mogłaby być twoją mamusią. Przecież on jest w stanie spoczynku.

— Umarł już, kiedy? — zdziwił się Krzysiek.

— Głupi jesteś. Nie umarł, tylko przeszedł na emeryturę. Przecież stopnia mu nie odbiorą…

— Nie o tamtego mi chodzi — przerwałem zniecierpliwiony. — To wiceadmirał, a ja mam na myśli starszego na redzie, kontradmirała.

Grzesiek wzruszył ramionami, a widząc, że żal mnie nie opuszcza, rzekł przyjacielskim tonem:

— Kto wie, gdyby nie milicja, może byłbyś za kilkanaście lat dowódcą floty.

Średnia ocena: 4.9  Głosów: 7

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (22)

  • kigja 07.11.2020
    I will be back?
  • kigja 08.11.2020
    Muszę przeczytać poprzednią część, ale póki co zapytam:
    Czy to są kolejne przygody tych samych morskich wilków?
    Bo jeśli tak, to przydałby się wspólny tag, jeśli jednak przedstawione historie nic nie łączy prócz morskiego klimatu to tak jest dobrze.

    Potrafisz zatrzymać czytelnika, bo przeczytałam z przyjemnością.

    Pozdrawiam
  • Narrator 09.11.2020
    Te opowiadania są powiązane ze sobą miejscem i czasem, lecz poświęcone innym zdarzeniom, dlatego każde można traktować jak oddzielną całość. Ale skoro już wspomniałaś o wspólnym tagu, może udzielisz mi wskazówki jak się to robi? Mam w planie napisać historię zbyt długą na jedną publikację. Dziękuję za komentarz i życzę owocnej pracy twórczej.
  • Narrator 09.11.2020
    kigja Tutaj widać gotowy efekt, ale brakuje wyjaśnienia jak to zrobić. Może uda mi się to rozgryźć. Dzięki.
  • kigja 09.11.2020
    Narrator

    Wspólny tytuł dla każdej z części.
    Plus podtytuły.

    W każdej chwili możesz edytować dotychczasowe opowiadania, by je połączyć w całość.

    Profil + Publikacje
  • Narrator 09.11.2020
    kigja Ach tak, teraz jasne.
  • Józef Kemilk 08.11.2020
    Początek ma znamiona streszczenia i jest słabo. Zmienia się, gdy chłopak zaczyna opowieść. Całość ożywa i jest naprawdę dobrze. I tak już do końca.
  • Narrator 10.11.2020
    Nie streszczenie, ale dygresja, żeby przybliżyć charakter jednej z postaci, która w dalszym ciągu opowiadania jest zaledwie tłem. Ale zgadzam się, że nie każdemu może taki układ pasować. Dziękuję za tę cenną uwagę.
  • Garść 08.11.2020
    Dobre pisanie, realistyczne, niedrętwe dialogi.
    Kawał życia, jak to się mówi.
  • Narrator 10.11.2020
    Dzięki za pokrzepiający komentarz.
  • Szpilka 09.11.2020
    Smażona kiełbasa z serem i z jajami, niektórzy to mają spust, mnie by skręciło. Fajnie się czyta ani przez moment nudą nie wieje ?
  • Narrator 09.11.2020
    W takim razie obiecuję poprawić się. W następnym opowiadaniu będzie wyłącznie zdrowe jedzenie (surowa marchewka). Dziękuję za czas i wytrwałość, żeby dobrnąć aż do samego końca :)
  • Szpilka 10.11.2020
    Narrator

    Czasu nie żałuję, bo dobre opowiadanko to też rozrywka. O! A tej nam trzeba i to jak!

    Wiesz, jak cóś czytam, to najczęściej wizualizuję określoną sytuację i tak: wyobraziłam sobie, jak czekam na egzamin u dyry z kałdunem wypełnionym smażoną kiełbachą, żótym serem i jajecznicą, no nie zdałabym. No!

    ???
  • Narrator 10.11.2020
    Szpilka To napisz o tym więcej, może jakiś wiersz, z chęcią przeczytam :)
  • Szpilka 11.11.2020
    Narrator

    O dyrze? Szykowna kobietka z niej była i ładniusia, ale piła straszna, potrafiła mnie wywalić na egzaminie za drzwi, nakazując się douczyć w egzaminacyjnym czasie, czyli jej czasie ?
    A dyć się "naumiałam", dyra sobie w kulki pogrywała za mój niewyparzony język, dawne dzieje, może mnie natchnie na wiersz ?
  • Narrator 11.11.2020
    Szpilka Dla mnie wiersz to trudna forma, lecz wybór jest twój... Tylko nie wspominaj, ale pisz!
  • Szpilka 11.11.2020
    Narrator

    Wszystko jest trudne, zanim stanie się proste.

    Fuller

    Spróbuj ?

    Narrator, nie lubię czasu edukacji /różne przybytki się nawiedziło/, rzadko wracam myślami, w wierszach wolałabym nie uwieczniać ?
  • Tjeri 09.11.2020
    I znów jestem ukontentowana. Uwaga czytelnika (czyli mła) utrzymana do końca. Świetny klimat, umiejętne opisy, cudownie oddane szczegóły. Super.
    Panie Narrator, nie wierzę, że to tylko pisanie do szuflady było ?. Za poprawne, za wyrobione :)
  • Narrator 10.11.2020
    Ten komentarz to najlepsza nagroda.
  • laura123 09.11.2020
    Jakże leciutko napisane, jakby nie sprawiało to zadnego trudu, jakby autor podążał tylko za myślą, która go wiedzie... pióro istotnie wyrobione i pewne.
    Super!
  • Narrator 10.11.2020
    Cieszę, że się podobało.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania