Poprzednie częściCzarne jabłonie na zachodzie (1z2)

Czarne jabłonie na zachodzie (2z2)

Taaa, znowu. Znowu ta tłusta ciemność, dziwna cisza, nicość. Zaszedł ją od tyłu i zaserwował przyzwoity cios w potylicę. Mercy nie miała farta, ale o tym mówił jej Badi od dawna. Przyczyna była prosta. Zdziry nie mają farta, powtarzał. Coś w tym było, choć Mercy nie dopuszczała żadnej myśli, prowadzącej do takiego wniosku. Tym razem obudziła się obok swojej kumpeli. Na początku jej nie poznała, skupiając się na krwawej miazdze, która wcześniej była nosem. Zaczęła rzygać.

— Pomyliłem się — usłyszała znajomy głos.

— Badi? — wykrztusiła.

— Zaufałem twojej kobiecej intuicji. Myślałem, że dojdziesz do nas sama, a ty zamiast tego… nawet nie chcę wspominać.

— Szukałam cię.

— Nie, chciałaś spierdolić jak tchórz. Szłaś do wyjścia.

— Nie pamiętam, gdzie szłam. Zajebałeś mi w głowę.

Uśmiechnął się krzywo.

— Nie ja. Mój kumpel.

— Ma… twardą łapę.

— Nie poznałaś?

— Poznałam, ale co to da? I tak ją zajebiesz — wzruszyła ramionami, ocierając usta.

— Ona jest skarbem. Ale chyba się budziła. Miałem przeczucie, nie mogłem pozwolić, żeby wszystko się zmarnowało.

— Mogłeś ją tylko ogłuszyć.

Chodził od ściany do ściany jak nakręcony. Tykająca bomba. Miał przekrwione oczy i oddech jakby zżarł zdechłego szczura. Co chwila spoglądał na drzwi. Były lekko uchylone, za nimi ktoś czekał. Sylwetka przemknęła w szparze kilka razy.

— Rozkwasiłem jej nos, bo taka jest więcej warta. Zapijaczona zdzira z resztkami nosa zwisającymi jak kukiełki jest w chuj więcej warta. To prosta kalkulacja.

— A jednak obleciał cię strach. Nie wyjedziemy z tego żywi. Nikt z nas. To może lepiej mnie stąd wypuść i spieprzajmy.

Otarł czoło. Pot był od niedawna jego kompanem dosłownie wszędzie. Miała więcej racji, niż pozwalał sobie jej przyswoić. Cholernie dużo. Nogi jak z waty, kłąb myśli we łbie i niepewność; że wejdą do środka i podziurawią go ołowiem jak worek z piaskiem. Ciała nie odnaleziono, zgniło pod samotnym dębem w leśnej dziczy. Bez happy endu i sześciu patyków plus premia. Ale wtedy w barze naiwny chłopiec skakał z radości, nie patrzył w przyszłość, nie kalkulował. Był hajs, było życie.

Miał jedno krzesło do własnego użytku, zanim tamci się pojawią. Siedział w milczeniu przez piętnaście minut, nasłuchując.

— Jak ona ma na imię, Mercy?

Spojrzała na niego. Pokrył się mrokiem od głowy po pas. Może się uśmiechał, a może już ryczał i błagał wszystkich bogów o pomoc.

— Nie pamiętasz?

— Pamiętam, że lubi rzygać w bagażnikach, puszczać się za drobne na automaty i ma fajnego cycka. Reszta to dla mnie nieznana historia. To jak?

— Mam alergię na syntetyczne sznury. Rozwiąż mnie, to ci powiem. Piecze jak diabli.

— Nie gorzej niż twoją kumpelę dziura po nosie. — Przez chwilę czuł, jakby panika nagle go opuściła; chwila wolności, jeden moment, a potem znowu oni.

— Dla hajsu to robisz? Udajesz, że masz w sobie coś więcej niż naiwnego bachora, który dostaję ślinotoku, kiedy zobaczy dychą na chodniku. Pierdol się, Badi.

Krzesło było drewniane, tyle dobrego. Nie chybiał, choć kiedy podbiegał do Mercy zahaczył o nogi kumpeli przez co stracił na kilka sekund równowagę. Nie wykorzystała tego. Dopadł ją szybko i zaczął tłuc. Usłyszała lekki trzask. Prawa ręka wygięła się w nienaturalny sposób, a przeszywający ból sparaliżował resztę ciała. Wycelował w głowę. Z tyłu usłyszał głos. Znajomą chrypę, która go przeraziła. Krzesło upadło obok Mercy z głuchym łoskotem. Ten cholerny niebieski kaptur i czarna pustka skrywana pod nim.

— Rzucasz na szalę sześć patyków, ale twoja głupota przeważa nad nimi. Mogę cię odprawić w foliowym worku albo możesz zarobić. — Rozsunął kieszeń czarnego dresu. W pomarszczonej, bladej dłoni pojawiło się drewniane pudełko z wyrytymi zdobieniami. — Jaką historię teraz napiszesz?

Badi zawahał się. Po raz pierwszy od dawna nie poczuł, że ma przewagę. Zawsze ją miał.

— Prezent?

— Zapłata.

— Płacisz mi drewnianym pudełkiem? Miały być pieniądze.

Mężczyzna rozsunął drugą kieszeń i wyjął z niej zmiętą kartkę papieru. Naderwaną i poplamioną na rogach. Stary, metalowy stolik skupił jego uwagę na dłuższą chwilę. Badi nie widział rysów twarzy i czubka szpiczastego nosa. Pod kapturem była tylko ciemność, z której wydobywał się chrapliwy głos. Facet odłożył pudełko i kartkę na stolik, po czym podszedł do Mercy.

— Jak ma na imię ta dziewczyna? Musi mieć imię, a ty mi je zdradzisz.

— Ona nie potrzebują imienia — wtrącił Badi. — To tylko worek kości, za który dostanę jeszcze sześć patyków od ciebie.

Pomieszczenie do tej pory całkiem spore, teraz wydawało się klaustrofobicznie małe. Na zewnątrz nie było słychać niczego, nawet wiatru poruszającego gałęziami drzew. To historia, jedna z tych, które w gruncie rzeczy muszą być przegrane, kiedy wchodzi on i pisze własne zakończenie.

— Jak jej na imię?

— Nie wiem — odpowiedziała Mercy. — Nikt tego nie wie. Po co wiedzieć? Jak ją rżną jest małą kurewką, jak się uchla, Żyłożyrafą.

Nakazał Badiemu otworzyć pudełko. Było tam pióro, lekko podrapane. Facet wziął je i zaczął coś pisać na kartce. Pisał szybko, coraz szybciej. W kilka sekund zapisał prawie połowę jednej kartki A5. Badi czekał, spoglądając co chwila na Mercy która wydawała się coraz bardziej odprężona. W myślach krążyło jej słuchowisko SIEKIERKA WE ŁBIE. Spiker w jej wyobraźni nabrał kolorytu, a topnienie lodowców stało się tematem równie ciekawym co wiedza o przecenie oranżady w monopolowym, o której nadal bardzo marzyła. Może ta no będzie dłuższa niż zakładała. Perspektywa niezobaczenia więcej niczego innego oprócz odrapanych ścian pomieszczenia, w którym się znajdowali była coraz bardziej odległa, mglista. Kumpela prawdopodobnie nie żyła, bo jakoś nie szło jej oddychanie. Serce chyba też nie biło. Mercy mogła więc założyć, że kiedy wyjdzie z tego bagna będzie musiała znaleźć inną kurewkę, z którą wypad na nocne kluby miałby sens.

Strach cię obleciał, Badi? Słyszał to pytanie, jakby wypowiedziała je ponownie, a potem powtarzała do upadłego jak natręctwo. Oczy piekły, a pot spływał po twarzy coraz obficiej. Otarł ponownie czoło widząc, że facet kończy pisanie i odkłada pióro do pudełka.

— Ta bezimienna zostaje. Jest martwa, więc nic jej po was — powiedział, chowając zapisaną kartkę do kieszeni.

— A co z moją...

— Już ją dostałeś.

— Dostałem pięć z jedenastu. Nie taka było umowa.

— Jakie twoje marzenie? Może masz coś więcej niż tylko sześć dodatkowych patyków i tę zasraną premię, o której ciągle myślisz. Tysiak za rozkwaszenie nosa dziewczyny.

— Chcę tylko pieniądze, reszta mnie nie obchodzi. Więc mam marzenie. Marzę o obiecanych sześciu tysiach i premii. Wynajmę pokój w dwugwiazdkowym hotelu i przelecę w ramach marzenia recepcjonistkę i jej stażystkę. Potem się zachlam w trupa i usnę na miękkim łóżku z włączonym National Geographic. Tyle. Coś jeszcze chcesz wiedzieć?

— Nie. Bajkopisarz musi wiedzieć tylko zarys historii, reszta to już jego broszka. — Zacisnął pięści. Chwycił za kaptur i zsunął.

***********

Jak zacząć? Miał sen. Zwyczajny, jak każdy inny, gdy wracał do mieszkania ostatkiem sił rozmazanym światem pełnym kolorowych plam. Stały mu na drodze, a on omijał je slalomem pieczołowicie każdą, nawet najdrobniejszą plamkę. Wymeldował się z hotelu BoysBond wczoraj, ale miał jeszcze trochę pieniędzy. Otarł ściekającą z nosa krew i wszedł do najbliższego baru. Bajkopisarz. Facet w bluzie adidasa, ten, który obiecywał mu jedenaście patoli. Napisał na kartce nowy rozdział. To była ta reszta, która czekała na Badiego. Naiwny chłopiec już nie skakał z radości. Leżał w kącie i cicho płakał, czując ogarniający go ból, który rozrywał wnętrzności od środka, dusił i miażdżył jednocześnie. Stolik przy oknie. Jak wtedy. Złe wspomnienia, teraz tylko takie miał, biegały w głowie i nie pozwalały się skupić na niczym innym. Dostał pieniądze, dwugwiazdkowy hotel i noc z recepcjonistką, a potem stażystką. Jedna z nich chciała go udusić. Nie wiedział która. Chwycił za wazon. Taki tam, porcelanowy ze sztucznymi różami. Miała twardy łeb, ale ostre kawałki porcelany kroiły doskonale, dopóki nie zasnął. Jak wrócił? Nie wiedział. Bajka nadal trwała, bo był dopiero w trzech czwartych kartki. Koniec już blisko, morał niekoniecznie.

Na klatce schodowej spotkał Mercy. Była ubrana w usianą dziurami podkoszulkę i czarne dżinsy.

— Co ty tu robisz? — spytał. Pulsujący ból głowy nie pozwolił usłyszeć odpowiedzi. Ale uśmiechnęła się, to widział. Też miała twardy łeb, ale barierka dzielnie wytrzymywała kolejne uderzenia. Chyba dziesięć.

Mógł przysiąc, że we śnie, tym zwykłym, pierwszej i ostatniej nocy w hotelu BoysBond widział go. Faceta z pustką zamiast twarzy w niebieskiej bluzie adidasa z piórem w lewej dłoni i kartką w prawej. Tupał nogą w takt jakiejś muzyki, której Badi nie słyszał. Może i dobrze. Nie był fanem muzyki, żadnej. Badi siedział pod baldachimem, na tarasie luksusowego hotelu, a on stał na drugim końcu i mimo że był środek dnia, pod kapturem była tylko ciemność.

Zostawił ją przy wejściu do piwnicy. Nie ruszała się i nie oddychała. Miała na ciele kolorowe plamy, które tylko on widział. Wejście po pijaku na trzecie piętro było wyzwaniem porównywalnym do ukończeniem maratonu. Kiedy dotarł pod drzwi, usiadł obok i…

**********

Mercy ocknęła się przy leżącej kumpeli. Dla pewności sprawdziła. Martwa. Za dnia pomieszczenie nie przerażało tak jak w nocy. W rogu zobaczyła leżącego nieruchomo Badiego. Był blady, a dłonie pokryte miał purpurą. Oprócz niej, kumpeli i Badiego nie było nikogo. Facet, którego poznała w nocy, zniknął, a ona nie miała już związanych dłoni. Podeszła do okna. Ich auto stało przed szpitalem. Nad lasem górowało letnie słońce.

— A ty o czymś marzysz? — usłyszała zza pleców. Odwróciła się na pięcie. Znowu tu był.

— Chyba, tylko żeby wrócić do domu — odpowiedziała.

Miał na sobie słomiany kapelusz i teatralną maskę śmiechu. Wydawało się, że plastikowy rekwizyt i kapelusz wiszą w powietrzu, nie są utrzymywane przez nic, a w miejscu twarzy jest jedynie pustka, jakby facet nie miał w ogóle głowy.

— Tych dwoje zostaje ze mną. Ty możesz iść.

— Oni nie żyją?

— Ona tak. Przedawkowała prochy, zanim tu trafiliście. A co do nosa, trafiła kosa na kamień.

— Dobra, co mu zrobiłeś? On nie żyje, jest blady jak trup.

— Żyje, ale gdzie indziej. Nie twój interes co będzie dalej. Jego bajka trwa nadal.

Szła przez ten sam korytarz, którym uciekała. Nadal był odrażający i przerażający. Wił się jak przerośnięty wąż. Jego bebechy, poskręcane z zielonych pnączy na ścianach torowały drogę. Kiedy w końcu trafiła do wyjścia, zobaczyła starego merola stojącego pod lasem. Mogła przysiąc, że wcześniej go tam nie było. Siedział w nim facet ubrany w czarną, skórzaną kurtkę. Ścięte na jeża blond włosy sterczały na nieproporcjonalnej głowie.

— Wsiadaj, czekam już od godziny?

— Na mnie?

— A na kogo innego. Ile osób Bajkopisarz oszczędził? Mnie powiedziano, że jedną, więc czekam tylko na ciebie.

Wsiadła bez większego wahania. Siedem kilometrów na piechotę? Przejażdżka klimatyzowanym merolem z oranżadą, którą szofer jej wręczył, była atrakcyjniejsza. Jechali malowniczą leśną drogą. Żar lał się z nieba. Lepkie powietrze osiadało jej na twarzy. Ptaki cicho świergotały na soczyście zielonych drzewach.

— Pracujesz dla…

— Bajkopisarza? Tak.

— Durne imię. Wydał jakąś książkę.

Szofer uśmiechnął się, zmieniając stację radiową na classic rock.

— Napisał sporo książek. Ale wszystkie kończyły się tak samo, bez happy endu.

— Bajki bez szczęśliwego zakończenia? Głupota. — Spojrzała w niebo. Było czyste i piękne jak wszystko dookoła. Nawet ten szofer, ze swoim francuskim wąsem pod nosem emanował jakiś tam wewnętrznym urokiem.

— Taa, ale to jego znak rozpoznawczy. Nieważne czy od początku do końca jest dobrze albo źle. Bohater prędzej czy później i tak zginie.

***********

Dryń! Dryń! Kto tam? Morał? Nie znam. Nie umiał albo nie chciał pisać dobrych zakończeń, stawiać pod analizę głębszych myśli i problemów. On po prostu tworzył historie, które zawsze kończyły się tak samo. Ponure, zamglone wrzosowiska nijak miały się do słonecznej plaży w środku lata. Tylko trupy na końcowej stronie opowieści spinały cały jego dorobek w jednej kategorii. Stary van stał z tyłu szpitala. Biały zdobiony rdzawymi kropkami na całej karoserii. Wrzucił ich na pakę i odjechał. Posiadał tylko połowę historii, które miał łączyć ten sam wspólny element. Obie szły w zupełnie inne kierunki z każdym kolejnym zdaniem. Przekleństwo albo coś więcej. Mimo wszystko lubił tę robotę. Nieopłacalną, darmową, dożywotnią. Fachowo tworzył majonezowe sny, najgorsza nazwa ze wszystkich możliwych. On wolał to nazywać bajkopisarstwem. Słodkim, niewinnym pisaniem bajeczek, które iściły się w głowach jego ofiar jak najgorsze koszmary, albo najlepsze marzenia. W sumie na jedno wychodzi. Dres w białym vanie, Bajkopisarz, morderca. To ostatnie trochę na wyrost. W końcu dawał im to, czego chcieli. Iścił marzenia, ale brał za to największą cenę. Pióro było magicznym pierścieniem, które spełniało każde życzenie, albo ich kombinacje. Żaden zasrany dżin i max trzy zachcianki, a potem fajrant.

Droga była pusta. Mijał kolejne zapyziałe, przydrożne bary. Przy piętnastym poczuł narastający głód. Jechał na zachód, a przed sobą miał jeszcze kilkaset kilometrów. Mercy i Badi leżeli na pace nieruchomo. Oddychali płytko. Czekali na rozwój wydarzeń. Ich bajki miały mały przestój. Ona jechała w nieskończoność do domu, wdychając lepkie letnie powietrze, a on siedział przed drzwiami swojego mieszkania, próbując powstrzymać dreszcze przeszywającego ciało. Czarne Jabłonie, głosił szyld małego drewnianego budynku kilka kilometrów za szesnastym miniętym barem. Zjechał z głównej drogi i zatrzymał się. Przez zabite deskami okno przedzierała się lekka poświata. Wszedł do środka. Minęło parę ładnych lat, pomyślał. Kurz osiadł na wszystkim, nawet na pajęczynach. Stojąca na stoliku świeca oświetlała pomieszczenie. Obok leżała kartka zapisana w jednej czwartej. Jemu nawet to miejsce nie pomogło. Zaciągnął najpierw Badiego. Położył na starej pryczy i usiadł przy stoliku. Wyjął kartkę, zupełnie nową. Pióro pisało jakby samo z siebie tchnięte tym miejscem. Ni to bar, ni to hotel. Śmierdziało stęchlizną. W takim miejscu morały gniją w kącie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (11)

  • JamCi 30.01.2020
    To jest super. Nieprawdopodobna wyobraźnia, przechodzenie z perspektywy w perspektywę z zachowaniem odrębności postaci, niezwykle plastyczny i róznorodny język opisu zjawisk i stanów wewnętrznych.
    Brawo.
  • marok 30.01.2020
    Matko, trochę mnie zatkało :)
  • Autorze jeśli brałeś udział w NSzO ujawnij swój Nick obok tytułu
  • Ruszyła 06 edycja NSzO
    Temat: "Za oknem"
    Osiem dni czasu. START
  • Koniec z dodawaniem tekstów. Zaczynamy zgadywanie. Komentujemy i typujemy Autorów.
    Dwa dni! - poniedziałek i wtorek
    Potem odkrywamy swoje przyłbice. środa
    Powodzenia
  • Panie i Panowie odkrywamy przyłbice
  • Hej! Zaczynamy zgadywanie: Kto to napisał? Dwanaście utworów i dwanaście Autorów ukrytych pod NSzOpowi
    Zapraszamy pod teksty i typujemy Autora. Dwa dni piątek i sobota! Niedziela odkrywamy przyłbice.
    Niepowtarzalny Styl
  • Proszę Państwa zamykamy przyjęcia. Dzisiaj i jutro (wtorek, środa) komentujemy i zgadujemy Autora tekstów.
  • Osiem prac. Dzisiaj i jutro typujemy Autorów.
  • fanthomas 11.04.2020
    Typuje że to napisał marok
  • Odkrywamy przyłbice Panie i Panowie.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania