Czerwone makówki
Sopot. Smród i hałas.
Ludzi całe hordy, jakby ktoś rozlał ich z wiadra na piasek. Dzieci piszczą, drą się, biegają w tę i z powrotem, a plaża jest tak zajebana wszystkim, co się da — bąblami, plecakami, cudzymi bebzunami — że nie sposób zrobić kroku, żeby czegoś nie nadepnąć.
Wynajem? Skandal. Zdzierają tu bardziej niż fiskus, a o knajpach lepiej nawet nie zaczynać. Ani psychicznie, ani fizycznie człowiek tu nie odpocznie.
Nawet dziadek z zapiekankami z tej swojej budy od zawsze, „zawsze” już w chuja wali. Na tej pajdzie za dwadzieścia sześć złotych naliczyłem osiem półplasterków pieczarki. Osiem. Zresztą, chleb ledwo większy od dłoni. A i tak wpadam tam za każdym razem, gdy jestem na Monciaku.
Bo ten dziadek, to molo i ta drożyzna — to jest dla mnie Sopot. Taki obraz wbił mi się w głowę i trzyma.
Stoję więc, duszę się w tym tłumie, walczę o powietrze i zastanawiam się po raz kolejny:
wakacje, wakacje…
i po co ja tu znowu przyjechałem?
Komentarze (4)
Bo o babie nie wspominasz.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania