Daily Terribles 5
Drugiego stycznia nie działo się absolutnie nic, bo śnieżyca jak co roku zaskoczyła drogowców. Na Kasprowy spadło ponad metr śniegu, na główną ulicę przelotową przez okoliczne miejscowości – siedemdziesiąt centymetrów. I to tylko na ten jeden kawałek, na którym akurat policja urządziła sobie łapankę w narodowym programie Zacznijmy Dobrze I Z Pierdolnięciem, sponsorowanym przez Komendę Główną Policji, nazywanym zwyczajowo w okolicy Pięćset Minus.
Jeden z czworga braci Waldka satanisty, Wojtek, wyprowadził się kilka wiosek od nas i zamieszkuje tzw Trójkąt Bermudzki, czyli zagłębie, w którym prawie zawsze można spotkać błyskotliwych panów w mundurach, zawsze chętnych do powiedzenia jakiegoś suchego żarciku, maniaków nieustannej gotowości do spieprzenia komuś humoru samym swoim istnieniem. W dodatku stoją Wojtkowi na rancie, blokując widoczność przy wyjeździe z posesji, zaś komendant powiatowy na wszelkie skargi reaguje serdecznym wzruszeniem ramion.
— Wymyślam plan na skurwysynów — powiedział, gdy drugiego stycznia po robocie po raz kolejny był świadkiem 3s, czyli odpowiednio: suszenia, stopowania i skomlenia. Wojtek jeździ starym golfem, do którego przegląd rokrocznie kupuje od jednego z licznych szwagrów. Policja może mu skoczyć, powiada, ale "wkurwiają go tym wystawaniem jak ciule mu pod domem".
Miałem przyjechać, zobaczyć najdłuższy w gminie sopel lodu, zmajstrowany przez taką jedną cichodajkę chemiczkę , ale przeszkodziły mi gwiezdne wojny. Konkretniej, dwudziestodwumetrowy transporter kroczący AT-AT, który dotarł dziś do wsi i zaparkował jedną ze stóp na środku drogi, drugą na wyjeździe miejscowego składu opału połączonego z jakąś tam budowlanką – pozostałe dwie wielkie nogi stawiając na placu u Wojtka i gdzieś na polu za garażami sąsiada. Zrobił się korek, więc zaparkowałem samochód na poboczu i udałem się z buta w stronę domu Wojtka.
— Co to, kurwa, jest? — spytał jeden z gliniarzy, niekwestionowany przywódca psiego zaprzęgu.
— AT-AT — odpowiedział brodaty grubas z passata, spisywany przez drugiego policjanta, pilnie skrobiącego w kapowniku. Facet wyglądał, jakby ktoś zaprojektował czubek głowy jako odwrotność podbródka, bo łysa jak kolano czaszka i gęsta, przycięta do półkola gęsta broda. Taki gość, że jakby mu tę górę dodać do dołu i podzielić na dwie, wyjdzie normalnie owłosiony chłop z włosami odpowiednio i gdzie trzeba.
— Jak chuj — powiedziałem do gostka, zbijając z nim pionę tak na wszelki wypadek. Zaczaił, więc było nas tam teraz dwóch na dwóch.
Gliniarz przestał skrobać w kajecie, szturchnięty przez drugiego i zerknął w górę, ku śnieżycy i czworonożnemu pojazdowi bojowemu Imperium.
— O ja pierdolę — powiedział. Takim tonem, że porozumiałem się z grubasem wzrokiem. Obaj wiedzieliśmy, że pan władza zgubiony jest i raczej nieprędko się odnajdzie.
Zrobił się mały bałagan, bo okazało się, że córka czy tam synowa faceta od składu opału, cofała akurat sejczentem na placu i jak nie wykurwiła w tę nagle zmaterializowaną tam nogę! Zamiast wysiąść z auta i pójść do domu, przeczekać, postanowiła pójść do gliniarzy i na nich nakrzyczeć. Razem z nią poszła jej teściowa, jakiś ośnieżony przechodzień i facet, który odśnieżał chodnik dwa domy dalej.
— Młody, skończyłeś spisywać? — spytał dowódca radiowozu, facet z głową jak dwudziestościan foremny przykryty talerzem obiadowym (przez czapkę). — To odpalaj auto, jedziemy stąd. To przekracza nasze kompetencje.
I ruszyli. Wprawdzie zanim odjechali, pobuksowali kołami dosyć chwilę, gdyż najwyraźniej zrobiła się ślizgawka i trochę nimi pozarzucało. Wykrzywili nawet śliczne, gminne barierki, stopujące rozpędzone dwudziestotonówki przed wpadaniem na wysokie na dwadzieścia pięć centymetrów krawężniki i miażdżeniem wracających tym chodnikiem ze szkoły wioskę dalej dzieci. Ciekawe, że barierki są na odcinku we wsi, gdzie świecą latarnie. Poza wsią jest ciemno jak w dupie i jak dotąd już trzy razy trzeba było interweniować w sprawie rozjechanego na naleśnik ucznia szkoły podstawowej. Do tego gliny zgubiły lusterko.
Ale koniec końców pojechali, zanim jeszcze dziewczyna z sejczenta zdążyła im całkiem zepsuć humor swoim marudzeniem, zawodzeniem i ogólną życiową upierdliwością, z której słynie rodzina zarówno z jej strony, jak i męża. Facet od odśnieżania na powstałej nie wiedzieć kiedy ślizgawce wyrżnął i ukruszył sobie jedynkę, ani na chwilę nie wypuściwszy z rąk łopaty do śniegu. Teściowa ze składu węgla również byłaby wyrżnęła na mordę, gdyby nie złapała się córki/synowej za rękaw i nie wylądowały obie na facecie.
Tymczasem AT-AT wystrzelił dwukrotnie z lasera, zestrzeliwując z powierzchni ziemi przystanek, pod którym stała pani Walczakowa, dojeżdżająca trzy razy w tygodniu do kościoła w mieście. Teraz już nie podojeżdża, pomyślałem, walcząc z uśmiechem. Drugi wystrzał poszedł prosto pod radiowóz, wprowadzając go w stan poślizgu i zmuszając dwudziestościan do nawigowania młodszym kolegą pieszo z pobliskiego rowu.
— Dobrze im tak — powiedział facet z brodą, po czym wsiadł w tego swojego passata i ruszył powoli, omijając rosnący korek szerokim, zaśnieżonym poboczem. Inni kierowcy chyb woleli się nie ruszać, w obawie, że być może ten kroczący transporter bojowy zmiażdży ich i ich matizy, aurisy i mercedesy okularniki. Śnieg walił ostro, jedyna latarnia w promieniu dwudziestu metrów robiła, co mogła.
Zadzwonił mi telefon. Wojtek.
— To ty stoisz pod moją chatą jak pedał pod Galerią?
— Co? — spytałem. — A skąd ty wiesz, jak stoją pedały, kurde, geje, pod Galerią?
Po drugiej stronie słuchawki zrobiło się cicho.
— Ej, kurwa, to ty tam stoisz czy nie?
Rozejrzałem się. Samochody zniknęły, AT-AT też. Z szarówy popołudnia w ułamku sekundy zrobiła się dwudziesta druga. Zaschło mi w gardle.
— No ja, a co?
— Tak myślałem, że to ty. Nic, twoja żona dzwoniła, pytała czy wszystko w porządku.
Chuj wie, czy w porządku, pomyślałem.
— Wracam do chaty — powiedziałem, robiąc krok naprzód. Właściwie zdałem sobie sprawę z bezsensu całej sytuacji, bo oto nagle zdałem sobie sprawę, że stoję jak kretyn u faceta na drodze i zaczynam przypominać bałwana.
— Odwieźć cię? — spytał. — I tak miałem jechać do sklepu, a skoro okazało się, że tam stoisz, to podrzucę cię do domu. To tylko kawałek dalej, bez problemu — dodał kolega, jakby czytając nie mi w myślach. Bo ja odpowiedziałem tylko:
— No kurwa, że tak.
Dałem się odwieźć. I nie wiem, co ten AT-AT tam robił czy nie robił, ale tym od składu opału ktoś w biały dzień buchnął betoniarkę, a gliny faktycznie wpadły do rowu tam, gdzie widziałem, że wpadli. A przystanek stoi, jak stał.
Ale już mnie to nie obeszło. W domu żona tylko pokiwała głową ze zrozumieniem i wręczyła mi parujący kubek herbaty.
Taka żona to skarb, powiem szczerze.
Komentarze (2)
"Inni kierowcy chyb woleli się nie ruszać, w obawie," - chyba
Nie lubię gliniarzy, tak to subtelnie określę - co by nie przeklinać za bardzo :) Pzdr
Dzięki za wizytę, Freya
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania