Poprzednie częściDysonans Cz.1

Dysonans cz.2

Kiedy dotarłem do mieszkania, było już grubo po siedemnastej. Spóźniłem się na mój ulubiony program kulinarny. Autobus nie dojechał na czas, choć na przystanku nie wyświetlała się informacja o opóźnieniu. Czekałem bezczynnie i czułem, że właśnie marnuję sobie życie. Wokół panowała przygnębiająca atmosfera szaro-burej zimy w mieście. Rozdeptany, wymieszany z piaskiem śnieg kleił mi się do butów, a zimny wiatr smagał twarz ostrymi niczym tasak podmuchami. Przestępowałam z nogi na nogę i liczyłem przejeżdżające samochody. Po kilku minutach postanowiłem liczyć tylko te czerwone. Dwanaście, osiemnaście, dwadzieścia jeden.

 

Przy trzydziestym ósmym autobus w końcu nadjechał. Niestety, tak jak przypuszczałem, miejski niskopodłogowiec wypchany był po brzegi. Z oporami wsiadłem i rozglądnąłem się w nadziei na jakieś wolne miejsce — najlepiej przy oknie. Na próżno. W jednej chwili otoczyła mnie bezkształtna masa opatulonych w zimowe kurtki nieznajomych. Zrobiło mi się gorąco. W myślach próbowałem się uspokoić — to tylko trzy przystanki. Może uda mi się nie oddychać? Bzdura, przecież nie potrafię powstrzymywać oddechu na tak długo. Autobus ruszył, a ja wpadłem wprost na kobietę w futrze. Momentalnie poczułem duszący zapach brudnej sierści i naftaliny. Kobieta skarciła mnie spojrzeniem i burknęła:

– Może jakieś przepraszam, młodzieńcze.

Spojrzałem na nią niechętnie. Nie dość, że ledwie mogłem oddychać w jej towarzystwie, to jeszcze zachciało się jej konwersacji. Nadwrażliwość na zapachy to była moja zmora. Zawsze mnie zastanawiało, jak ludzie mogą siedzieć w smażalni ryb i jeszcze zajadać się ze smakiem w takiej cuchnącej atmosferze. Podobno człowiek potrafi przyzwyczaić się nawet do drażniących zapachów i po odpowiednio długiej ekspozycji na daną woń z czasem już jej nie czuje. Ja tak nie miałem. Najbardziej drażniły mnie zapachy ludzkiego ciała. Pot, zbyt intensywne perfumy, przechodzona odzież najczęściej wywoływały we mnie odruch wymiotny. I nieważne jak długo przebywałem ze śmierdzącym delikwentem – moje węchowe odczucia pozostawały na dokładnie takim samym poziome.

– Patrzcie jaki gbur – ciągnęła potrącona przeze mnie pasażerka. – Nawet słowem się nie odezwie, a ja ledwie co na nogach ustałam!

– A pewnie, pewnie – zawtórowała jej staruszka spod okna. – Ci młodzi to wszyscy tacy. Bo im się należy. Za komuny to i szacunek do starszych był, i przepraszam umieli powiedzieć. Nie to, co teraz, oj pani kochana. Nie to, co teraz.

Baba w futrze nadal wlepiała we mnie zapalczywy wzrok i wyraźnie szukała poparcia wśród współpasażerów. Stałem tam i w myślach już byłem w domu. Jeszcze tylko dwa skrzyżowania i będę mógł wysiąść.

– Języka w gębie zapomniał, udaje, że nie widzi — ciągnęła.

– Widzę – odparłem. – Niestety, pani futrzysko tak śmierdzi, że nie mogę z panią rozmawiać. Radzę oddać je do pralni. Najlepiej chemicznej. Najbliższa na Chrobrego.

Kobieta poczerwieniała na twarzy i daję słowo, nadęła się jak rozdymka. Miałem wrażenie, że jej urażone ego jakimś cudem wypełniło cały autobus. Na szczęście niskopodłogowiec właśnie zajeżdżał na mój przystanek. Wysiadłszy, odetchnąłem zdecydowanie świeższym powietrzem.

 

Zdjąłem, buty, ustawiłem je na specjalnym dywaniku, by nie zabrudziły podłogi. Kurtkę odwiesiłem na trzeci wieszaczek od drzwi i udałem się do łazienki. Umyłem ręce. Dwa dozowania mydła i dwa razy płukanie. Program już się zaczął, ale musiałem dopełnić rytuałów. Trudno. Włączyłem telewizor. Na ekranie Eryk przygotowywał danie z owocami morza – paellę. Kiedyś Zośka wyciągnęła mnie na kolację do knajpy ze śródziemnomorskim żarciem. Nie byłem zachwycony, bo to był wtorek, a we wtorki zazwyczaj chodziłem pobiegać. Uległem jednak i to był błąd. Cały wieczór byłem spięty, denerwowałem się z byle powodu i nawet zamówiona paella okazała się kompletnym niewypałem. Lubiłem owoce morza, krewetkami mogłem zajadać się codziennie, ale wtedy zupełnie mi nie smakowały. Tamtego wieczora pokłóciliśmy się po raz pierwszy. Właściwie to Zośka się kłóciła, bo ja nie miałem jej nic do powiedzenia. Padło stwierdzenie, że jestem „niewdzięczny”. Pamiętam, że miała mi za złe, że nie doceniłem jej starań, że chciała dobrze, a ja ciągle się czegoś czepiałem. Pragnęła zrobić mi przyjemność, a ja, zamiast się cieszyć wyglądałem, jakbym był obrażony. Niestety, Zośka nie potrafiła zrozumieć, że największą przyjemność sprawiłaby mi wtedy, gdybym mógł wypełnić swój wtorkowy rytuał.

Jingiel reklamy wyrwał mnie z zadumy. Sięgnąłem po telefon. Wybrałem numer mamy. W końcu musiałem powiedzieć jej o rozstaniu z narzeczoną. Chyba ją polubiła. Może nawet bardziej niż ja. Mama zawsze mnie rozumiała, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie.

— Cześć Maks — odezwała się już po dwóch sygnałach. – Co tam u was? Kiedy przyjedziecie? Kupiłam Zosieńce ten sweterek, o którym rozmawiałyśmy ostatnio.

— Cześć mamo. U mnie wszystko dobrze. A u Zofii to nie wiem.

W słuchawce zaległa cisza. Przez ten krótki moment wyobraziłem sobie matkę, jak przysiada w fotelu i przygryza paznokieć. Zawsze tak robiła, gdy się czymś denerwowała. Ja też obgryzam. Do tej pory.

— Jak to nie wiesz? Coś się stało?

— Chyba tak — zacząłem. — Wyprowadziła się kilka dni temu.

Znowu cisza.

— Dlaczego?

— Nie wiem.

— Mówiła coś?

— Tak.

Matka westchnęła zniecierpliwiona.

— Co konkretnie?

— Powiedziała, że musi się nad wszystkim zastanowić. Zabrała wszystkie rzeczy i poszła.

— Dzwoniłeś do niej?

— Po co?

— Jezu, Maks. Jak to po co? No, żeby wróciła.

— Ale ja chyba nie chcę, żeby wróciła.

— Naprawdę?

Wstałem z kanapy i poprawiłem wiszącą na przeciwległej ścianie grafikę. Znowu przekrzywiła się lekko w prawo. Chyba gwóźdź się obluzował. W trakcie, gdy usiłowałem złapać idealny poziom obrazka, myślałem, co mam odpowiedzieć. Skłamać? Dostosować się do oczekiwań matki i znów wyjść ze swojej strefy komfortu?

— Musisz koniecznie pojechać do Kauflanda. Te twoje ulubione pistacjowe czekoladki są w promocji.

— Maks, nie o tym teraz rozmawiamy…

Wróciłem na kanapę. Chciałem czym prędzej zakończyć tę rozmowę.

— Wiem, ale nie potrafię odpowiedzieć na twoje pytanie. Do widzenia.

Rozłączyłem się i poczułem, jakbym zrzucił z pleców wielki ciężar. Niemal identyczny z tym jakiego doznałem, gdy Zofia kilka dni temu zamknęła za sobą drzwi.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Dekaos Dondi dwa lata temu
    Cichoszka↔Gdy czytałem scenę w autobusie, to sam prawie odczuwałem, duszną klaustrofobię i najchętniej bym
    wysiadł. A tą kwestię z "futrzastą" też dobrze opisałaś. Tłamsił w sobie, co tłamsić nie chciał i w końcu wygarnął, a jak wysiadł na świeże powietrze, to od razu luz. Jakby ciężar zdjęty z psychiki. Druga część tekstu, też tak w sumie "wewnętrznie spięty" a później głęboki wydech. Uff. Od razu lżej↔Taka subiektywka ma:)
    P.S↔Może bez→się, jej, mi itp, w niektórych miejscach by dało się?↔Ale to jeno szczegóły:)↔Pozdrawiam?:)
    ''Przestępowałem z nogi na nogę i liczyłem...''
  • Trzy Cztery dwa lata temu
    "W jednej chwili otoczyła mnie bezkształtna masa opatulonych w zimowe kurtki nieznajomych. Zrobiło mi się gorąco. W myślach próbowałem się uspokoić — to tylko trzy przystanki"

    - w tym fragmencie widać, że Maks źle się czuje wśród ludzi. Nawet nie chodzi o towarzyszące ludziom zapachy. Chociaż - kobieta w futrze to przede wszystkim "duszący zapach brudnej sierści i naftaliny".
    Ktoś, kto jest wyczulony na zapachy, najlepiej czuje się na świeżym powietrzu. Woli wychwytywać nosem zapachowe nuty, niż być przez nie atakowanym, i nie mieć możliwości ucieczki.
    Świeże powietrze kojarzy mi się z przestrzenia, a przestrzeń - z odludziem.
    Pusty i cichy dom to też wolność:

    "Rozłączyłem się i poczułem, jakbym zrzucił z pleców wielki ciężar. Niemal identyczny z tym jakiego doznałem, gdy Zofia kilka dni temu zamknęła za sobą drzwi".

    Czasem człowiek sam sobie wystarcza. Sam sobie radzi.
    Albo - chciałby sam sobie radzić.
    Takim wydaje się być Twój bohater.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania