Dziewięć Klaunów

I

Słońce powoli zachodziło za horyzontem, wcześniej przysłonięte dachami budynków. Przyprawiający o mdłości smród odpadków podgrzewanych przez gorące promienie powoli rozpływał się w chłodnym, wieczornym powietrzu. Mimo to Jorhan czuł, że to tylko chwila spokoju. Noce w tych stronach są krótkie, a o tej porze roku słońce od początku swej wędrówki ze wschodu na zachód piecze, niczym zapalona świeca przyłożona do dłoni. Przed odorem miasta nie było ucieczki. Nawet na czwartym piętrze, na którym mieszkał, powyżej koron nielicznych drzew, powietrze przesiąknięte było najróżniejszymi zapachami zwykłej działalności człowieka: ekskrementów, odpadków żywności, rozkładających się szczurów i wielu innych rzeczy, których nie potrafiłby zidentyfikować nawet ktoś z węchem godnym psa-tropiciela. Mimo to, mieszkał w tym mieście razem z dwojgiem swoich dzieci. Mieszkałby również z żoną, gdyby nie uciekła, głupia. „W tym chlewie nie da się żyć” – mówiła – „Wyjeżdżam stąd z tobą i dziećmi, albo bez!”. Na nic zdały się jego tłumaczenia, że czasy są ciężkie, że tu są bezpieczni, że to ich dom. „Ty to zawsze wszystko wiesz!”. I stało się: po którejś kłótni wyjechała, zostawiając go z Framptem i Kaathe. Nie umiał jej przekonać do swojej racji, a wiedział, że to on ją ma. Musiał wiedzieć. To była jego praca – wiedzieć więcej niż inni.

Podszedł do okna i wciągnął do płuc chłodne powietrze. Słońca nie było już widać i tylko pojedyncze promyki przebijały się przez dziurawe dachy. Spojrzał w dół na ulicę, gdzie jakiś chłopak zapalał lampy. Nagle usłyszał za sobą wołanie: „Tato! Tato!”. Drzwi z hukiem otworzyły się i do pokoju wpadł jego dziewięcioletni syn. Był zdyszany, widocznie pokonał schody na czwarte piętro w pełnym biegu. Podszedł do swojego ojca i wyciągnął dłoń, w której trzymał kopertę.

- To… d-do.. ciebie, T-tato – wyjęknął łapiąc oddech.

Jorhan wziął od niego kopertę. Była koloru szarego, zwykła, niczym niewyróżniająca się, i dlatego właśnie Jorhan wiedział, kto jest nadawcą ukrytej w niej wiadomości. Jednak aby zachować pozory nieświadomości, zanim rozciął papier, zapytał syna:

- Kto ci to dał?

- Jakiś pan na ulicy – odpowiedział Frampt. Uspokoił już swój oddech, chociaż wciąż miał na czole kropelki potu – Powiedział, żebym od razu pobiegł do ciebie. Kazał sobie przyrzec, a ja przyrzekłem, a on wtedy dał mi monetę i powiedział, że jestem dobrym dzieckiem. Popatrz!

Chłopak z ekscytacją sięgnął do kieszeni i wyciągnął monetę szczerząc zęby. Jorhan poklepał go po głowie, kazał iść pobawić się z siostrą, a sam zabrał się za czytanie listu.

„Drogi Jorhanie,

mam nadzieję, że nikt nie przejmie tego listu, bowiem nie mam czasu go szyfrować. Właśnie wróciłem i mam wieści. Nie jest dobrze. Mówiąc ściślej: jest gorzej niż myśleliśmy. Obawiam się, że tego nie da się już powstrzymać. Musimy się spotkać i przedyskutować nową sytuację. Dzisiejszej nocy w mieście będzie występować wędrowna trupa klaunów. Przyciągają sporą widownie, więc nikt nas nie podsłucha. Możesz wziąć też dzieci.

Do zobaczenia.

Twój przyjaciel, Malice”

Jorhan przeczytał list dwukrotnie i, jak zwykł robić z podobnymi wiadomościami, podpalił go stojącą na stole świecą. Poczekał, aż zamieni się w węgiel, po czym wyrzucił kartkę przez okno, gdzie papier przemienił się w czarny śnieg i został porwany przez wiatr. Sytuacja gorsza niż myśleli? To go nie zaskoczyło: zobrazował radzie sytuację lepiej niż było naprawdę, więc, że było gorzej wiedział. Mimo to czuł niepokój. Co miały znaczyć słowa, że nie uda im się tego zatrzymać? Myślał, że Malice’a nie da się zniechęcić lub przestraszyć do tego stopnia. Chce się z nim spotkać… Teraz… Tak, muszą porozmawiać.

- Frampt! Kaathe! Chodźcie do salonu! - Zawołał.

Dzieci weszły z ponurymi minami, jak gdyby spodziewały się bury za kradzież cukierków. „Znam te twarze – coś zmalowali! I tak nie mam teraz czasu szukać efektów ich… zabawy”. Przypomniał sobie, że niegdyś ich „zabawa” doprowadziła do spopielenia jednego z budynków. I mimo że przez miesiąc wykorzystywał swoje kontakty, aby załagodzić sprawę, uśmiechnął się na wspomnienie o tym.

- Przebierzcie się – powiedział do nich. – Idziemy do cyrku.

Ponure miny natychmiast ustąpiły. Na ich twarze wlał się uśmiech nieskończonej uciechy. Bez chwili zwłoki pobiegły do swojego pokoju, wesoło popiskując, jak to nie kochają swojego taty. Jorhan uśmiechnął się. kochał swoje Dzieci, więc czuł się dobrze, kiedy sprawiał im frajdę. A że połączy to z pracą? Tym lepiej. Usiadł przy stole i położył na nim głowę. Błyskawicznie ją podniósł, gdyż nie wyczuł pod nią drewna, a coś innego. Okazało się, że położył się na gazecie, której nie zauważył. Roześmiał się w duchu, zastanawiając się czego się tak przestraszył. Podniósł gazetę i szybko ją przekartkował. Nie była dzisiejsza, ani wczorajsza; wydano ją przed tygodniem, więc wiedział, że większość informacji była nieaktualna. On wiedział o tym najlepiej.

Przewrócił z powrotem na pierwszą stronę i przeczytał najpilniejsze, wg redaktorów, nagłówki: „Zaraza na północy – dwieście ofiar w dwa dni”, „Kolejne pożary – dzieło podpalacza?”, „Seryjny morderca kobiet znów atakuje”, „Kolejne zaginięcia dzieci – dziesięć w sześciu miastach”, „Czy król ma kandydatkę na żonę?” i tym podobne.

- I to ma być niby ważne?! – prychnął. – Nic nie wiedzą!

On wiedział przed innymi. Ale nie mógł powiedzieć. Taki zawód. W międzyczasie Frampt i Kaathe wróciły w czystych strojach do salonu i uznały, że są gotowe. Jorhan rzucił gazetę na stół, po czym ruszył w kierunku swojego pokoju, wszedł do niego i podszedł do szafy. Otworzył ją i wyciągnął swój długi płaszcz. Tuż za nim na półeczce leżał jego załadowany, dwustrzałowy pistolet i powieszony był jego miecz. Miecz zabierał zawsze na wypadek konieczności działania w ukryciu; pistolet był piekielnie głośny, mógł nawet ogłuszyć. Narzucił na siebie płaszcz, po czym ukrył pistolet w jednej z jego licznych wewnętrznych kieszeni. Miecz przyczepił do lewego boku tak, aby wyciągnięcie go nie zajęło dłużej niż pół sekundy. Mimo że miasto w nocy patrolowała straż, tylko głupiec wychodziłby bez broni na ulice. Lub samobójca. Jorhan nie był żadnym z nich. Odwrócił się, wszedł z powrotem do salonu, rzucił krótkie „idziemy”, po czym otworzył drzwi, przepuścił dzieci i zamknął mieszkanie na klucz.

II

Stanęli na ciemnym korytarzu, oświetlonym jedynie wątłymi promieniami dwóch lamp oliwnych. Po ich lewej stronie było okno, przez które zaglądał księżyc w pełni, a raczej zaglądałby, gdyby szyby nie pokrywał kilkutygodniowy brud. „Za co ja im płacę, do cholery?! Za te pieniądze mogliby wynająć trzy sprzątaczki, żeby umyły te okna albo wytrzepały ten dywan!” pomyślał Jorhan. Ruszyli ciemnym korytarzem, a każdy ich krok wzbijał obłoczki kurzu z wspomnianego dywanu. Ich wątłe cienie tańczyły wraz z płomykami lamp, niemal gaszonymi przez lekkie powiewy, wpadające przez dziury w ścianach i oknach. Bród blokował światło, ale nie wiatr. Zeszli schodami na parter nie spotykając nikogo z domowników, co nie było niczym niezwykłym, biorąc pod uwagę stosunkowo późną już porę. Ruszyli w stronę drzwi, po drodze mijając stanowisko dozorcy – Bernarda. Jorhan lubił go. Był w tym odosobniony, bowiem większość ludzi trzymało się od niego z daleka, a najchętniej widzieliby go w więzieniu. Bernard bowiem dużo pił i częściej można go było spotkać w gospodzie, wykrzykującego jakie to rzeczy robił i nie robił, niż w domu. Jorhan wiedział natomiast co było tego przyczyną: otóż obecny dozorca był niegdyś żołnierzem. Na wojnie wpadł w zasadzkę dzikusów z południa, którzy wybili cały jego oddział, a jego puścili żywego, jako „żywą wiadomość”. Uprzednio jednak wyryli mu tę wiadomość na plecach kawałkiem rozpalonego metalu. Po wojnie, wiedząc, że jego imię pasuje do zawodu jak żadne inne, został dozorcą. Bernard opowiedział to Jorhanowi, kiedy ten pomógł mu wnosić biurko do jego mieszkania. Od tamtego czasu wstawiał się za kombatantem u Morgha, właściciela budynku.

- Aaa, Pan Jorhan! Dokąd to o tak późnej porze? – zapytał Bernard , kiedy ich zobaczył.

-Zabieram dzieciaki do cyrku – odparł Jorhan, dodając – będziesz tu całą noc?

-Nie, jeszcze kilka godzin, mam wartę do północy. Jak wrócicie, będzie tu siedział Jerem.

Pożegnali się z dozorcą i opuścili budynek. Na ulicy kręciło się kilku ludzi. Część z nich w grupach rozmawiała o czymś przyciszonymi głosami. Nie zwracając na nich uwagi, Jorhan popędził Frampta i Kaathe w stronę wschodniej bramy, gdzie, jak się przypuszczał, rozbił się cyrk. Mijali ciemne kamienice, zamknięte sklepy, puste kramy i milczące gospody. Na jednej z latarni Jorhan dostrzegł ogłoszenie zapowiadające to, na co się wybrali:

„Nie wiesz, jak spędzić wieczór?

Spędź go z nami!

Jedyny taki cyrk klaunów!

Przyjdź i przekonaj się!

Gwarantujemy niezapomniane wrażenia!”

„Ciekawe, czy Malice już tam jest…”, pomyślał.

-Tato, a kupisz nam watę cukrową? – zapiszczała Kaathe.

Jorhan, wyrwany ze swoich myśli, odpowiedział z nieco złośliwym uśmiechem:

-A byłaś grzeczna? – a widząc niepewność w jej oczach, dodał – oczywiście, że kupię, Kaczuszko.

Nagle szereg mroczno-ponuro-szarych budynków urwał się. Przed nimi znajdował się plac targowy, a na nim, dokładnie pośrodku, wzniesiono olbrzymi, okrągły namiot w czerwono-białe paski. Można to było dostrzec nawet z daleka, bowiem plac, jak i namiot, był doskonale oświetlony dziesiątkami latarni. Dzieci chwyciły Jorhana za ręce i pociągnęły w kierunku wejścia. Stało tam już sporo ludzi, a kolejni cały czas dołączali do oczekujących. Stanęli w kolejce po bilety, a Jorhan zaczął rozglądać się za Malicem, ale nigdzie nie mógł go wypatrzyć. „To będzie cud, jak go znajdę. Co za głupi pomysł, się tu spotykać!”.

-Proszę pana, bilety – sprzedawczyni wyrwała go z rozmyślań.

Spojrzał na nią; była paskudna: jakby ktoś dokleił włosy, oczy, uszy i nos do ziemniaka i położył go na szyi. Chociaż, może ziemniak z włosami byłby bardziej estetyczny. Starając się na nią nie patrzeć, wsypał na jej wyciągniętą dłoń wyliczoną sumę i odebrał trzy bilety. Szybko oddalił się z dziećmi od sprzedawczyni w stronę wejścia do namiotu, gdzie dał bilety proszącemu o nie człowiekowi. Ten podziękował, odsunął się, a gdy wchodzili rzucił do nich „miłej zabawy”.

Ze środka namiot wyglądał na jeszcze większy niż z zewnątrz. Miejsca dla obserwujących ludzi były wzdłuż ścian. Okrąg, który tworzyły po środku wypełniony był różnymi urządzeniami, trampolinami, pudłami i innymi rzeczami, których przeznaczeniem było rozbawienie gawiedzi. Nie było jeszcze żadnego z dziewięciu tworzących tę trupę klaunów. Zaczęli rozglądać się za wolnymi miejscami, kiedy obok siebie usłyszeli głos:

-Ostatnio straszny ziąb…

-Dlatego na noc zawsze otwieram okno – dodał Jorhan.

Wiedział, co oznaczają te słowa, wiedział, jak na nie odpowiedzieć i wiedział, że Malice, o ile w ogóle tu był, nie był sam.

-Jeśli szukacie wolnych miejsce, proszę za mną. – powiedział człowiek, po czym wskazał na siebie ręką i obrócił się, zamiatając płaszczem.

Jorhan chwycił dzieci za ręce i ruszyli za swoim nowym przewodnikiem. „Malice go przyprowadził? Kto to jest? Taki płaszcz jest bardzo drogi; co to...? Jedwab? Z kieszeni wystaje mu łańcuszek ze złota, pewnie ma też zegarek. Pewnie też złoty. Nie ma kapelusza… nie stać go? Na pewno nie - to coś innego… Długie włosy splecione spinką… czy ja dobrze widzę?! Jest w niej jakiś kamyk… Brylant? I te buty… Ciekawe: nosi przy sobie tyle złota i cennych rzeczy, a mimo to nie widać po nim obawy o napaść… Doskonała równowaga, pewnie jest niezgorszym szermierzem, więc to pewnie przyczyna braku strachu. No i ten ruch oczu, kiedy kazał nam iść za sobą – stale obserwuje otoczenie. Jego reakcja na napaść byłaby błyskawiczna… To z pewnością ktoś doświadczony… A sądząc po stroju, również wysoko postawiony. Ciekawe… Malice go tu przyprowadził? Raczej wręcz przeciwnie. To naprawdę ciekawe…”. Poprowadził ich do miejsc tuż przy arenie, z drugiej strony namiotu, naprzeciw wejścia. Było tam jeszcze kilka wolnych miejsc. Frampt i Kaathe usiedli na dwóch z brzegu, Jorhan na wskazanym mu przez ich przewodnika. Uderzenie gongu zwiastowało rozpoczęcie przedstawienia. Klauny wbiegły na arenę żonglując piłeczkami, pochodniami, a dzieci od razu doskoczyły do barierki oddzielającej widownie od aktorów.

-Witaj, Jorhanie… - głos Malice’a dobiegł go znad prawego ramienia. Odwrócił się i zobaczył jego chudą twarz tuż obok siebie. Zmienił się od kiedy widział go po raz ostatni: zapuścił brodę, a na twarzy przybyło kilka zmarszczek. Wyglądał na wysoce zaniepokojonego, a Jorhan wiedział, co jest tego przyczyną.

-Witaj, Malice. Bez ociągania się: dlaczego jest tutaj jeden z Wodzów?

-Panie Jorhan, pozwoli pan, że się przedstawię: jestem Khamul, jak pańskie bezbłędne oko zdążyło zauważyć jestem Wodzem, Numer Pierwszy, a powodem mojej obecności tuta…

-Kim jesteś, durniu?! Myślisz, że nie znam Pierwszego? – przerwał mu groźnym głosem Jorhan, wyciągnął pistolet i przyłożył mu do płaszcza. Nie było nawet potrzeby tego ukrywać: siedzieli tak ściśnięci, że nikt tego nie zauważył. – Gadaj!

Malice spojrzał błagalnym wzrokiem na niego, a potem na Khamula. Ten ze spokojem odrzekł:

-Poprzedniemu Pierwszemu jakaś kobieta wbiła miecz w oczodół trzy dni temu. Wcześniej byłem Numerem Drugim, więc awansowano mnie, a Król to zatwierdził. Proszę spojrzeć na ten sygnet, ile gwiazdek pan na nim widzi? Pan wie, co to oznacza?

Jorhan spojrzał na sygnet, na którym była jedna gwiazdka. Jeśli to prawda i groził Pierwszemu… Natychmiast schował broń.

-Tak lepiej. Myślę, że zna pan konsekwencje za grożenie Pierwszemu? Na pewno. Jednak, ze względu na okoliczności, pańska reakcja jest uzasadniona, więc tym razem puszczę to w niepamięć – Khamul mówił, jakby w ogóle nie przejął się tym, że był jeden ruch palca od śmierci, zachowując spokój i twardość głosu – przyszedłem tu, ponieważ chcę znać wieści bezpośrednio od pana Malice’a. Proszę mówić.

Malice przez całą scenkę, która się przed chwilą rozegrała nie powiedział ani słowa. Teraz otrząsnął się i zaczął opowiadać:

-Jak zapewne wiecie, przez dwa lata byłem na…

-Malice, przejdź do konkretów – przerwał mu Jorhan. Malice spojrzał na niego i kontynuował.

-Miałem dostać się do rady, to ona decyduje o ich wszystkich posunięciach, między innymi o wojnie z nami. Udało mi się. Nie było to nawet trudne, wręcz przeciwnie. Są bardziej skorumpowani niż myślałem. Zapłaciłem jednemu, żeby dobrowolnie odszedł, a potem innemu, żeby mnie polecił. Po miesiącu byłem w radzie. Zebrałem mnóstwo informacji, są w tej kopercie – Malice upewnił się, czy nikt nie patrzy, po czym zwinnym ruchem wyciągnął purpurową kopertę i wręczył ją Khamulowi. – Są tu plany, mapy, możliwe ruchy, wszystko uzupełnione moim komentarzem. W skrócie powiem, że ich wojska są znacznie liczniejsze, ale ich wyposażenie stoi na podobnym poziomie co nasze. Stacjonują przy granicy, w ogromnej sieci tuneli i jaskiń na południu. Jorhan, nie wyściubiaj nosa za mury, oni bardzo szybko się przemieszczają, więc jak wrócisz z grzybów, to miasto może być już pod oblężeniem. Panie Khamul, trzeba to natychmiast przedstawić Królowi i parlamentowi, może jeszcze zdążymy zorganizować jakąś obronę…

Khamul nie odpowiedział. Otworzył kopertę i przeglądał znajdujące się w niej materiały. Jorhan chciał wykorzystać ten czas na zapytanie Malice’a jako kto działał w radzie, ale Kaathe i Frampt pociągnęli go za płaszcz, pytając, czy mogą pomóc w przedstawieniu, gdyż zostali wybrani. „To zabawne – pomyślał. – Każdy w tym cyrku patrzy na mnie, Malice’a i Khamula, nie wiedząc, jak często narażamy życie dla ich bezpieczeństwa”.

- Możecie iść – powiedział.

W międzyczasie Khamul zapoznał się z materiałami od Malice’a i powiedział do niego:

- Dobra robota – po czym zwrócił się do Jorhana – Skomentuje pan to, co usłyszeliśmy od kolegi?

- Spodziewałem się tego – rzekł wymijająco.

- Nie, pan to wiedział, z poprzedniej misji. Już wtedy, kiedy przedstawiał pan raport radzie – jego głos zmienił się na lodowato zimny, połączony z groźnym, nie znoszący sprzeciwu. Głos członka rady, nowego Pierwszego. – Pańskie przypuszczenia powinny były zostać wówczas przedstawione. Nie działamy tak, jak oni, dopuszczamy własne zdanie na bieżące tematy i nie ścinamy za złe wieści. Jednak gdyby było to oficjalne spotkanie, musiałbym kazać pana stracić za zatajanie informacji. Nie zrobię tego ze względu na pańskie bogate doświadczenie, jednakże żądam bezwzględnej szczerości. Niech panowie obaj zapamiętają – ja zawsze wyczuwam kłamstwo. A co do zorganizowania obrony, panie Malice, biorąc pod uwagę szybkość reagowania naszego rządu i Króla, myślę, że musi nam wystarczyć to, co mamy teraz – uśmiechnął się do nich, jakby próbował rozładować napięcie wywołane jego wykładem o zdawaniu raportów radzie – ja muszę wracać do pracy. Aha, zalecam ostrożność: niedawno zaginął nasz archiwista, pseudonim Norlaf. Nie wiadomo, co się z nim stało, jak kamień w wodę. Zalecam ostrożność. To tyle, życzę miłej nocy panowie.

Wstał i zamiatając płaszczem odszedł w kierunku wyjścia.

- No, teraz już tylko muszę się wyspać. I wykąpać. Mam nadzieję, że mój współlokator nie rozwalił mieszkania, kiedy mnie nie było… - zaśmiał się Malice.

- Twój współlokator wyjechał około pół roku temu do rezydencji swojego brata. Jeszcze nie wrócił, więc radzę przygotować się na konkretne sprzątanie przed pójściem spać – Jorhan uśmiechnął się – cieszę się, że żyjesz, Malice.

- Też się cieszę, Jorhanie – powiedział i dodał – Spotkajmy się jutro, bo dzisiaj naprawdę muszę już iść, a mówisz, że czeka mnie jeszcze sprzątanie przed snem. Do zobaczenia.

Pożegnali się i Malice poszedł w tym samym kierunku, co przed chwilą Khamul.

III

Jorhan patrzył na oddalającego się kolegę rozmyślając: „więc miałem rację i Malice nie przyszedł z kimś z własnej woli. Wiedziałem, że to ktoś ważny, ale Pierwszy Wódz? No cóż, przynajmniej biorą mnie na poważnie. Dobrze wiedzieć, bo wiem też, jak często się traktuje pracujących dla Króla… Wyszedł po mnie, a nie przysłał Malice’a… Pewnie wiedział, że kiedy się dowie, że Khamul chce ze mną rozmawiać, odwoła spotkanie. Malice to w końcu przyjaciel. Khamul go przejrzał…” Rozmyślał tak, a ławki wokół niego zaczęły pustoszeć, aż w końcu został sam. W namiocie zapanowała cisza. Wtedy właśnie zorientował się, że coś jest nie tak. Kaathe i Frampt. Rozejrzał się dookoła błyskawicznie wstając z miejsca. Nie było ich w namiocie! Nie było tam nikogo, więc zauważyłby ich. Pobiegł w stronę wyjścia. Na zewnątrz siedziało kilku ludzi, jednak dzieci nie było. Ogarnęła go panika. „Poszły do domu? Niemożliwe! Co robić?!”

- Widzieli panowie tutaj dwójkę dzieci? Siedmioletnią dziewczynkę z jasnymi, długimi warkoczami i nieco starszego chłopca? – zawołał do stojących nieopodal ludzi.

- Od dziesięciu minut nikogo tu nie było – odpowiedział jeden – A co? Zgubił pan?

Wybuchnęli gromkim śmiechem. Jorhan nie odpowiedział. Stał z zamkniętymi oczyma, próbując przypomnieć sobie, kiedy widział je po raz ostatni. „No tak, kiedy Kaathe pytała mnie, czy może wziąć udział w przedstawieniu”. Wszedł z powrotem do cyrku. Musi zapytać klaunów, może będą coś wiedzieć. „Jeśli nie, to nie wiem co robić. Błagam, znajdźcie się!”. W namiocie panował półmrok, większość latarni była już pogaszona. Mimo to zauważył przy ściance budkę, w której mieszkali artyści. Przeskoczył barierkę i pobiegł przez środek areny. Określenie „budka” mogłoby być nieco krzywdzące, bowiem był to sporej wielkości, klockowaty budynek. Jorhan dobiegł do drzwi i zastukał w nie pięścią. Cisza. Zastukał ponownie, mocniej. Nie miał czasu czekać. Nacisnął klamkę i pchnął drzwi. Otworzyły się bez oporu, nie wydając najcichszego dźwięku. Wewnątrz panowała ciemność, nie było tu latarni i jedyne światło, jakie tu docierało, pochodziło z areny. Wszedł do środka. Po chwili jego oczy przyzwyczaiły się do mroku i zrozumiał, że jest w korytarzu. Po lewej i prawej było kilka par drzwi. Jorhan skierował się jednak do tych na końcu korytarza, na wprost niego. Dochodziły stamtąd dziwne dźwięki, jakby mlaskanie i sapanie. Z każdym przebytym krokiem coraz intensywniej dało się też wyczuć coś dziwnego. Znał ten zapach, ale nie potrafił powiedzieć skąd. Nie umiał go też zidentyfikować. Podszedł do drzwi i położył dłoń na klamce. Dziwne dźwięki nie ustały. Pchnął odrzwia i w tym momencie przypomniał sobie, gdzie wcześniej czuł taki zapach.

W sali tortur.

Zanim zdał sobie sprawę, co to może oznaczać, drzwi były już otwarte. Dziewięć par oczu wpatrywało się w niego z mieszaniną strachu i zdziwienia. Jorhan nie patrzył na żadnego z nich. Patrzył na stół pośrodku sali. Patrzył na to, co leżało na stole. Patrzył na ciało dziewczynki, może sześcioletniej. Ciało pozbawione ręki. I ze sporym ubytkiem w szyi. I na ślady zębów wokół tego ubytku. Ludzkich zębów. Podniósł wyrok i oczy prawie wyszły mu z orbit: ten brakujący kawałek wciąż tkwił w ustach jednego z klaunów. Jednego z pomalowanych morderców.

Moment zaskoczenia trwał krótko, chwilę. Przez tą chwilę wszystko zrozumiał. Błyskawicznie wyciągnął miecz i pistolet. Doskoczył do najbliższego klauna i ciął go płasko, celując w szyję. Nie chciał go zabić, chciał, żeby świr w makijażu poczuł, jak ucieka z niego życie. Chciał, żeby cierpiał. Jednym skokiem doleciał do następnego. Spróbował dźgnąć go od dołu i przebić płuco, nie udało mu się jednak. Klaun odskoczył, na swoje nieszczęście za wolno. Ostrze przebiło mu czaszkę na wylot i zaklinowało się. W tym czasie inny klaun z tasakiem ruszył na niego z drugiej strony. Jorhan, wciąż trzymając zaklinowany miecz, kopnął go w twarz, a następnie przyłożył do niej pistolet i wypalił, tuż po tym, gdy klaun skoncentrował swój wzrok na lufie. Jego krew obryzgała kolejnych dwóch, którzy chcieli pomóc poprzednim pozbyć się intruza. Wyskoczyli na niego z nożami. Jorhan, który zdążył już wyciągnąć miecz z czaszki martwego klauna, zawirował między nimi. Zablokował uderzenie noża, po czym mocnym cięciem pozbawił wroga dłoni. Ten padł na kolana ściskając krwawiący kikut, lecz szybko spotkał się z podłogą za sprawą uderzenia w twarz kolanem, które wymierzył mu Jorhan. „Jeszcze pięciu” - pomyślał. Drugi klaun, który wyskoczył na niego z nożem cofnął się do grupy. Jorhan zobaczył, że reszta nie kwapi się do ataku. Czterech stało w pewnej odległości od niego, piąty siedział na czymś w rodzaju tronu, podpierając głowę i obserwując sytuacje, jakby go nudziła. Jeden z klaunów postanowił zaatakować. W ręce trzymał zakrwawioną siekierkę do krojenia kości zwierząt. Jorhan miał niemiłe, przyprawiające o mdłości przeczucie, że to nie zwierzęce kości nią krojono. Zręcznym ruchem wytrącił mu broń z ręki i przystawił pistolet do głowy.

- Ile dzieci porwaliście?! Wzięliście chłopaka i dziewczynę?! Gadaj, ścierwo!

Klaun nie odpowiedział. To był ten, który gryzł kawał mięsa z szyi dziewczynki. Krew rozmazała mu makijaż i Jorhan zauważył, że miał bardzo bladą skórę, jakby rzadko widywał słońce. Trząsł się teraz ze strachu. Jorhan nie czuł do niego żalu, jedynie odrazę. Pociągnął za spust, a klaun upadł. Nie miał już więcej kul, więc odrzucił pistolet. Musiał polegać na mieczu. Podłoga była już cała we krwi: „tylko się nie poślizgnij. Upadek w walce oznacza śmierć”. Uspokoił oddech. Pełna koncentracja. „Jeden siedzi na tronie, nie rusza się. Trzy metry ode mnie stoi dwóch z nożami. Uważać na krzesło, nie potknąć się. Obrona i atak”. Nagle zdał sobie sprawę, że coś przeoczył. Przypomniał mu o tym silny ból z tyłu głowy. Poczuł, że upada. Jeden siedział na tronie, dwóch stało przed nim. Jednemu przeciął gardło, jednemu przebił czaszkę, jednemu odciął dłoń, dwóch zastrzelił. Prosta kalkulacja dawała mu ośmiu. Kiedy trzymał na muszce rozmazanego, ostatni klaun okrążył go i uderzył w głowę czymś twardym. Teraz klęczał nad nim, trzymając przy jego gardle. „Zabiłem czterech, jednego ciężko raniłem. Wciąż jestem w formie... O czym ja myślę! Kaathe i Frampt , oby tylko nie… błagam!”

- Elken! Wstrzymaj się. Weźmiemy go żywego.

- Panie mój, on zabił czterech z nas, a Bortholowi odciął rękę, mamy go nie ukarać?

- Nie każ mi się powtarzać.

Zdążył usłyszeć jeszcze ciche odgłosy konania klauna z przeciętym gardłem. „Jeszcze nie zdechł? To było płytkie cięcie, ale to i tak imponujące! Przynajmniej to mi się udało”.

Zemdlał.

IV

Obudził go piekący ból z tyłu głowy. Przez chwilę starał się przypomnieć sobie, co jest jego przyczyną. Olśnienie przyszło wraz z otwarciem oczu. Leżał skulony w klatce. Spróbował się przesunąć, ale z powodu pozycji całe ciało miał zdrętwiałe, więc zamiast ruchu wydał tylko jęk bólu. Poza tym i tak nie za bardzo miał gdzie się ruszyć: klatka była mała, a Jorhan miał niemiłe przeczucie, że nie była przeznaczona dla dorosłego. Powoli wysunął nogi i ręce przez kraty. Doskonale wiedział, że nie przeciśnie się przez nie, a i pewnie dziecko miałoby z tym niemały problem. Musiał jednak rozprostować kości. Nie miał złudzeń, że znalazł się w sytuacji bez wyjścia: w pobliżu czyhało pięciu morderców. Miał jeszcze iskierkę nadziei, że jego dzieci, Frampt i Kaathe, jeszcze żyją, lecz ta iskierka bledła z każdą chwilą. On sam również zginie, a i pewnie wcześniej poddadzą go torturom za to, że zabił kilku ich kompanów. Tak bardzo żałował. Żałował, że tylko kilku.

Zza drzwi pokoju dobiegł go odgłos kroków. „W sumie to jestem nawet ciekawy co mi zrobią. Teraz i tak wszystko mi jedno”. Klamka drgnęła i do pomieszczenia weszło trzech ludzi. Nie mieli już na twarzach makijażu, byli to zwykli ludzie. Jeden z nich odezwał się; jego głos był aksamitny, gładki, doskonale słyszalny, pomimo, że mówił cicho.

- Ah, obudziłeś się – powoli podszedł do klatki i ukląkł, zrównując się twarzą z Jorhanem. – Wybacz, że jesteś zamknięty, ale to konieczne środki ostrożności. Po twoim wpadnięciu z wizytą wywnioskowałem, że jesteś ojcem dwójki dzieci, jest tak?

Jorhan milczał. Patrzył tylko na niego, wyobrażając sobie najróżniejsze sposoby na uśmiercenie gołymi rękami, jakich nauczono go na szkoleniu. Perspektywa wetknięcia mu kciuków w oczy lub zmiażdżenia tchawicy była kusząca. Niestety stanął poza zasięgiem rąk Jorhana.

- Czemu patrzysz na mnie z taką wrogością? Ah, znów muszę prosić o wybaczenie, gdzie podziały się moje maniery? Nazywam się Aber, a ty? – zapytał uprzejmym głosem.

Jorhan wciąż milczał. „Aber, tak? To ty siedziałeś wtedy na tronie… Jeśli to przeżyję, to przysięgam, że zabiję cię w jak najbardziej bolesny i powolny sposób” - pomyślał. Aber odwrócił się do dwóch ludzi, którzy z nim przyszli, a teraz stali niczym wartownicy przy drzwiach:

-Przynieście mi coś, żebym mógł usiąść i fajkę, potem odejdźcie.

Ukłonili się i wyszli, po chwili wracając z wielkim fotelem. Aber usiadł na nim, a oni, zgodnie z rozkazem, opuścili pomieszczenie. Jorhan oprzytomniał już całkowicie i, pomimo bólu, zaczął myśleć nad sposobem uwolnienia się z klatki. Kiedy Aber nabijał sobie fajkę tytoniem, rozejrzał się dyskretnie, jednak nigdzie nie dostrzegł zawiasów ani kłódki. Kraty były metalowe, więc próba wyłamania ich była bezcelowa. „No dalej, jak stąd uciec, myśl!”

- Nie uda ci się uciec. Jeśli szukasz drzwiczek, to wiedz, że siedzisz na nich. Nie uwolnisz się bez podniesienia klatki, a to raczej niemożliwe – powiedział nagle Aber podpalając fajkę. Nawet na niego nie spojrzał. – O co chodzi? Przecież to oczywiste, o czym myślisz. Pragnę zauważyć, że jeszcze się nie przedstawiłeś, co może uchodzić za wysoce niekulturalne.

Zrobił pauzę, jakby oczekując, że Jorhan to zrobi. Więzień, najżyczliwszym tonem, jakim potrafił w takiej sytuacji powiedział:

- Nazywam się Jorhan, ale jakie to ma znaczenie, skoro i tak mnie zabijecie i zeżrecie – od razu dodał – gdzie są mój syn i córka?

- Nie musisz się nimi teraz przejmować. Miło mi, Jorhanie. Powiedz mi, myślałeś kied…

- Wiesz co, oszczędź mi tych gadek i po prostu mnie zabij, śmieciu – przerwał mu więzień.

Aber spojrzał na niego ze zdziwieniem. Wyglądał, jakby próbował uporządkować sobie coś w głowię, aż w końcu:

- Widzisz, nie jestem najlepszym mówcą, więc pozwól, że powiem wprost: chcę, abyś stał się jednym z nas.

Dopiero po chwili do Jorhana dotarło co usłyszał. Pierwszą reakcją był śmiech. Drugą zrezygnowanie.

- W takim razie ponawiam prośbę o skrócenie życia.

Aber wyglądał na nieco zaskoczonego, ale i rozbawionego jego reakcją. Odłożył fajkę i przysunął fotel do klatki.

- Ah, Jorhanie, każdy z ośmiu, którzy mi służą, bądź służyli również tak myśleli, a jednak są tu, gotowi odciąć sobie języki na mój rozkaz. Nie są tu do końca z własnej woli, o nie. Trzyma ich tu strach.

-Doprawdy? Czego się tak boją – zapytał z lekkim rozbawieniem Jorhan. Nie żeby go interesowało, dlaczego ktoś, niczym wierny pies służy innemu psu. Według niego mogli się nawet pozabijać.

- Boją się moich czarów… - odparł ściszonym głosem Aber. – Trzyma ich strasz przed moją mocą.

Jorhana te słowa tylko utwierdziły w przekonaniu, że ma do czynienia z człowiekiem niespełna rozumu. Przestał się jednak uśmiechać. Jego sytuacja znacznie się pogorszyła, jako że człowiek siedzący naprzeciw nie myślał racjonalnie. Reakcji takich ludzi nie można było przewidzieć.

Aber błyskawicznie wstał z fotela i doskoczył do klatki w taki sposób, jakby chciał uderzyć więźnia w twarz. Jorhan nie przewidział tego, ale spróbował zniwelować skutki ataku. Poderwał rękę i osłonił twarz. Wciąż miał nieco odrętwiałe mięśnie, więc jego ruch był znacznie spowolniony, na dodatek zza ramienia nic nie widział. Mimo to, prowizoryczny blok chyba się udał, nie poczuł bowiem uderzenia w twarz, ani nawet w ramię. Nic nie poczuł. A gdy opuścił rękę, prawie krzyknął.

Zniknął pokój, zniknęła klatka. Stał pośrodku czarnej pustki, a wokół niego nie było nic.

- Wciąż wątpisz w moją moc?

Jorhan odwrócił się. Przed nim stał Aber, z rękoma złożonymi za plecami, przechadzał się, jakby bywał co dzień w tym pustym, nieistniejącym miejscu. Jorhan nie mógł wydusić słowa. Stał tylko, wpatrując się w niego z szeroko otwartymi oczyma. Dusił się. Padł na kolana i z trudem wyszeptał tylko:

- To niemożliwe…

Aber zaśmiał się.

- Uspokój oddech, a opowiem ci wszystko.

Trochę to trwało, nie łatwo bowiem pozbyć się szoku, po przeniesieniu się z klatki do nierealnego miejsca, pustki bez życia. Jorhan doświadczył już wielu dziwnych zjawisk, ale to było najbardziej niemożliwe.

- Już dobrze? Doskonale, słuchaj więc: kilka lat temu byłem nikim, zwykłym człowiekiem, bez pieniędzy, pracy, rodziny. Szukałem sensu istnienia. I znalazłem go. W jednym ze sklepów znalazłem książkę, tak starą, że prawie się rozpadła, gdy ją dotknąłem. Ciekawiła mnie, więc kupiłem ją i przestudiowałem. W domu zrozumiałem, z czym mam do czynienia. Ta księga… nie ma nazwy w żadnym z naszych języków. Zapisane w niej są zaklęcia i rytuały. Bogowie, demony. Wszystko! Wypowiedziałem słowa z losowej strony i on przybył. Zooroth… tak się przedstawił, a przynajmniej tak to zabrzmiało. On nadał sens mojemu życiu, pokierował mną, powiedział, co robić. Od tamtego momentu żyje we mnie i opiekuje się mną. W zamian pragnie tylko ofiary… widziałeś już jakiej. Z czasem zażądał więcej, więc zebrałem ludzi, pokazałem im prawdę i od wtedy razem czcimy go, składając ofiary, a on czuwa nad nami wszystkimi. To miejsce… nazywamy je próżnią albo nieskończoną pustką. Mało kto mógł je widzieć, a jeszcze mniej może tu przebywać, bo to jego dom. Ja mogę, sam mnie tu zaprosił. Nawet nie wiesz, jak wspaniała jest przyjaźń z nim. Powiedział mi wszystko, każdą tajemnicę świata. Wiem kim jesteś, całe twoje życie jest mi znane: pracujesz dla swojego Króla, a twoje dzieci nazywają się Frampt i Kaathe. Żona cię opuściła, bo nie mogła znieść miasta. Mieszkasz na czwartym piętrze w kamienicy Morgha. Wobec takiej potęgi nic się nie ukryje. Opór jest bezcelowy, jednak daję ci wybór, Jorhanie: dołącz do nas i miej swój udział w bezgranicznej wiedzy i wspaniałej przyjaźni z absolutem, lub umrzyj. Co odpowiesz?

V

Leżał na miękkim łóżku wpatrując się w sufit. Nieskrępowany, mogący w każdej chwili wejść do pomieszczenia obok i zostać powitany jako jeden z nich. Bractwo. Tak się nazywali. Dziewięć osób dowodzonych przez Abera – najpotężniejszego i najlepszego spośród nich. To on odnalazł resztę, pokazał im jego prawdę, spętał i zatrzymał przy sobie strachem. Traktowali się jak rodzina, gotowi umrzeć za innych i opłakiwać ich śmierć. A Jorhan wiedział, że mieli kogo opłakiwać. Ivor. Colon. Golush. Elken. To oni zostali pozbawieni życia z jego ręki. Borthol stracił rękę. Mimo to byli gotowi przyjąć go do swej rodziny, przywitać, jakby był powracającym bratem, który roztrwonił majątek ojca. Aber. Borthol. Darten. Farlon. Hiroorh. Wybaczyli mu. Pozwolili na zostanie dziesiątym członkiem bractwa, dziesiątym klaunem, dziesiątym dziedzicem Zoorotha. Wybaczyli mu…

Ale on sobie nie wybaczył.

Nie wybaczył sobie, że nie zabił ich wszystkich. Zrozumiał. Pojął to podczas czwartej wizyty w tej ich Wielkiej Pustce. Aber i jego moc. Doświadczył już jej kiedyś, choć nie o takiej sile. Podczas szkolenia z rozpoznawania toksyn. Po wejściu do próżni zawsze kaszlał. Powód był bardzo prosty. Dusił się. Aby tam wejść, Aber rzucał w niego tym, co kiedyś nazywano Pyłem Wróżek. Jorhan zawsze zastanawiał się do jakiego stopnia ten proszek musi psuć mózg, by został tak nazwany. Dowiedział się tego, gdy postanowił zeskoczyć z dachu pod jego wpływem i tylko interwencja instruktora i jego kolegów uratowała go przed niechybną śmiercią. Aber po prostu faszerował go bardzo silnym halucynogenem, narkotykiem. Kiedy tylko to zrozumiał, prawie posikał się ze śmiechu, że dał oszukać się takiej sztuczce. Bo naprawdę mu uwierzył. Aber oszukiwał wszystkie zmysły i zasiał w jego mózgu ziarno, które zaczęło kiełkować. Nie mógł jednak przewidzieć, że Jorhan rozpracuje go i spali kiełkujące ziarenko. Bo choć wiedział o nim wszystko, nie mógł znać ekstremalnie tajnych metod szkolenia. Jorhana zastanawiało tylko skąd tyle o nim wiedział. Właściwie czuł, że zna wszystkie elementy, ale jego mózg nie mógł złożyć z nich całości. W każdym razie, postanowił, że zapyta o to Abera, kiedy jego kompani będą martwi, a on sam będzie błagał o życie. Na jego nieszczęście Jorhan nigdy nie uchodził za litościwego.

„Dość tego”, powiedział sobie. Czas skończyć to, co zaczął. Choćby i miał zginąć, w końcu tuż za drzwiami czekało na niego pięciu uzbrojonych w noże i siekiery bandytów. Zabrali mu miecz, więc najpewniej będzie musiał posłużyć się ich orężem. Musi go jednak najpierw zdobyć. Postanowił uciec się do fortelu i wykorzystać ich świeżo okazane zaufanie. Tylko wtedy ma szanse. Wejdzie tam, siądzie z nimi przy stole, pogada i popije. Niby przypadkiem chwyci za nóż i zacznie swój taniec śmierci, wśród potoku krwi i poodcinanych kończyn. Abera zostawi sobie na koniec – w końcu miał do niego kilka pytań.

Wstał z łóżka. Nie miał na sobie swojego płaszcza. Zdjęli mu go przed zamknięciem w klatce, pewnie z powodu sporego zakrwawienia. Ubrany był w białą koszulę i czarne spodnie, nieco za ciasne w pasie, a na nogach miał swoje stare, wysokie buty.

Zanim otworzył drzwi postanowił rozruszać nieco mięśnie: wykonał kilka skłonów i pompek. Będzie musiało wystarczyć. Podszedł do wyjścia i nacisnął klamkę.

W pomieszczeniu było jasno, znacznie jaśniej niż w tym, z którego wyszedł. Po chwili jego oczy przyzwyczaiły się do nowych warunków i zobaczył, że trafił do miejsca jego ostatniej bitwy. Ciała zostały już usunięte, a krew wytarta. Wciąż wyczuwalny był, nawet silniej niż ostatnio, zapach katowni. Pięciu klaunów siedziały przy stole i grało w karty. Na dźwięk drzwi odwrócili głowy i zobaczyli go. Zapadł cisza, którą jednak szybko przerwał Farlon. Wstał i wskazał mu miejsce przy stole mówiąc pełnym ciepła głosem:

- Ah, Jorhanie, miło cię w końcu widzieć. Siadaj i zagraj z nami, zaraz damy ci coś do picia!

Jorhan szybko przeczesał wzrokiem zgromadzonych. Zauważył, że Hiroorh i Borthol, ten bez ręki, siedzą tuż przed nim, a na dodatek, co niezmiernie Jorhana radowało, Borthol u boku miał przypięty jego miecz. „Może być łatwiej niż sądziłem”, pomyślał.

- Dziękuję bardzo, drogi Farlonie – odpowiedział. – Siądę tutaj, obok Borthola, jeśli nie masz nic przeciwko…

- Siadaj gdzie wolne – uśmiechał się Farlon, po czym zapytał – wolisz piwo w butelce, czy w kuflu?

Jorhan zamówił butelkowe, po czym usiadł, a Farlon poszedł je przynieś. Klauny rozmawiały jakby nic się nie wydarzyło: byli mili, żartowali, popijali. Wcale nie patrzyli na Jorhana jak na wroga, człowieka, który pozbawił ich kompanów. „Chore. Może ta twoja… moc, wcale nie jest taka silna, jak myślisz”.

Farlon wrócił i podał mu otwartą butelkę. Wtedy właśnie powstał Aber, podniósł swój kufel i powiedział:

- Kamraty! Pragnę wznieść toast za naszego nowego towarzysza! Był on bowiem ślepy na moc Wielkiego Zoorotha, ale przejrzał i będzie czcił go z całych sił, aż do końca swych dni, jak my wszyscy! Zdrowie Jorhana!

-Zdrowie! – krzyknęło reszta i podniosła kufle i butelki.

„Aż do końca swych dni? Hmm… ciekawe”. Upił parę łyków. Teraz ma szanse: klauny odstawiały kufle na stół i siadały. W okamgnieniu chwycił butelkę za szyjkę i uderzył o kant stołu. Resztki piwa, niczym fontanna, poleciały w powietrze. Liczył, że z resztek butelki utworzy się małe ostrze, ale widok kilkucentymetrowego szklanego kolca ucieszył go o wiele bardziej. Zanim którykolwiek z nich zorientował się, co się dzieje, Jorhan wziął zamach i precyzyjnie wbił kolec w oczodół siedzącego obok wroga.

Borthol.

Zostawił pozostałość po butelce w jego głowie i błyskawicznie wyrwał z pochwy przy boku martwego klauna swój miecz. Był już na nogach, kiedy reszta zrozumiała, że się mylili. Dla siedzącego najbliżej było już za późno: dostał potężny cios w bok głowy zaraz po dobyciu miecza.

Hiroorh.

Trwało to może dwie sekundy. W tym czasie Borthol przechylił się i uderzył szklanym odłamkiem tkwiącym w jego oku o stół, wbijając go głębiej. Drgał jeszcze, ale prawie niezauważalnie. Hiroorh przewalił się przez ławę na podłogę, a krew trysnęła z jego rany.

Stali przed nim: jeden uzbrojony w pokaźnych rozmiarów tasak, drugi w miecz podobny do tego, którym posługiwał się Jorhan, jednak wyglądający też na sporo cięższy, i Aber, bez broni, patrzący tylko na niego z oczami pełnymi nienawiści tak silnej, jakiej Jorhan jeszcze nie doświadczył.

- Co ty wyprawiasz, Jorhanie?! – wykrzyknął Aber. – Pokazałem ci drzwi, a ty przebijasz ścianę?!

- Skończ już z tym gadaniem, durniu. Nie ma żadnej Wielkiej Pustki, są tylko halucynacje, a ty doświadczysz już tylko bólu i śmieci!

- Głupcze! To ty zginiesz! Zabić go!

Farlon i Dartem, bo tak nazywał się ten drugi, ruszyli na niego, jakby nie wiedzieli, co ich czeka. „No tak, świetnie ich wytresował”. Obeszli oddzielający ich od Jorhana stół z dwóch stron, próbując go okrążyć. Ten nie zamierzał na to czekać. Skoczył i spróbował szybkom pchnięciem przebić Farlona. Ten jednak sprawnie sparował zbijając miecz w dół i sam uderzył. Jego cięcie miało sięgnąć jego klatki piersiowej, jednak Jorhan ominął je szybkim piruetem. Kątem oka dostrzegł zbliżającego się Dartanam, postanowił więc użyć impetu obrotu i ciąć go poziomo. Tu znów wkroczył Farlon, blokując uderzenie i ratując życie zdezorientowanego kolegi. Jorhan odskoczył, a Darten ruszył za nim. Na swoje nieszczęście poślizgnął się lekko na krwi z posadzki. Jorhan zawirował, byleby znaleźć się z jego prawej strony. Tym razem Farlon był za daleko. Cięty w kark klaun nawet nie zorientował się, że umiera. Padł na kolana i od razu na twarz.

Darten.

Farlon nie czekał. Przeskoczył jego ciało i uderzył, celując w szyję. Jorhan sparował uderzenie i sam zaatakował, lecz spudłował, gdyż jego przeciwnik wykonał błyskawiczny unik. Atak. Blok. Kontra. Żaden z nich nie mógł pokonać drugiego. Aż w końcu Farlon popełnił błąd. Przy próbie ataku stanął tak blisko Jorhana, że jeśli nie chciał na niego wpaść, musiał odskoczyć w bok, a że był rozpędzony, znalazł się za swoim przeciwnikiem. Stali do siebie plecami. O życiu każdego z nich miała zadecydować szybkość obrotu tego drugiego. Obaj wykonali go przez prawe ramie. Obaj byli szybcy. Obaj byli silni. Ale miecz klauna był, pomimo podobnego kształtu, dużo cięższy. Jorhan ciął go w bok szyi, a następnie wbił mu ostrze między żebra.

Farlon.

Głośny trzask. Okropny ból. Jorhan wiedział, co się stało, nie musiał nawet patrzeć w dół. W cichym już pomieszczeniu słyszał wyraźnie spadające na ziemię krople. Krew wypływała z jego boku. Odwrócił się. Aber mierzył w niego jego własnym, dwustrzałowym pistoletem.

- Wygląda na to, że wyszedłem z wprawy – powiedział, robiąc dziwną minę: coś między zawodem a zaskoczeniem. – Tak w ogóle, to niesamowita rzecz – wskazał na broń. – Pierwszy raz widzę pistolet, którym możesz strzelić dwukrotnie bez ładowania, nawet Farlon takiego nie dostał. No ale, zwykłym ludziom by go nie dali, prawda?

Jorhan wyciągnął miecz z ciała Farlona. Początkowy szok mijał i ból wzrastał. Na szczęście rana nie była groźna, kula ledwo go nadszarpnęła, nie miał uszkodzonych kości ani ważnych organów. Mimo to ból promieniował i Jorhan wiedział, że podczas konfrontacji będzie mu bardzo przeszkadzał.

- Mógłbym spróbować jeszcze raz, ale po co ryzykować kolejne pudło. Poczekam sobie, aż do mnie podejdziesz – powiedział Aber. – Bo w końcu chcesz mnie zabić, tak?

Odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia. Jorhan ruszył za nim, a kapiąca krew mieszała się z tą na posadzce. Ten sam korytarz, którym tu przybył. Namiot z areną, w której rozmawiał z Khamulem, Malicem i dziećmi. Aber szedł kilkanaście kroków przed nim, kierując się w stronę wyjścia na ulicę. Jorhan czuł, że wraz z krwią wypływa z niego siła. „Pewnie o to mu chodzi, gra na zwłokę, żeby zdechł zanim go dopadnę”. Przyspieszył nieco. „Szybciej, szybciej, szybciej!”. Aber wyszedł z namiotu, a Jorhan wypadł tuż za nim.

Widocznie nie słyszał jego kroków i nie spodziewał się, że Jorhan znajduje się tak blisko. Nie spodziewał się, że rozpędzone ostrze jego miecza znajduje się tuż przy jego głowie. Zdążył odskoczyć, jednak nie dostatecznie szybko: miecz, samą końcówką ostrza, ranił go w klatkę piersiową. Nie była to śmiertelna rana, ale wystarczyła, żeby Aber musiał się cofnąć. Jorhan zachwiał się – stracił już dużo krwi i nie zostało mu dużo czasu. Całkowicie ignorując pistolet w rękach wroga ruszył na niego z gotowością mordu.

Aber nie zapomniał o pistolecie. Wycelował i strzelił. Trafił go w korpus, tuż obok serca. Jorhana to nie zatrzymało. Wiedział, że druga rana była śmiertelna, ale złość i adrenalina sprawiły, że zebrał w sobie całą pozostałą siłę, skoczył do przodu i, zanim Aber zdołał wykonać unik, przebił go mieczem.

Stali tak kilka sekund, obaj śmiertelnie ranni, po czym upadli. Jorhan na kolana, Aber na plecy. Wiedzieli, że umierają, czuli to. Aber chwycił wystający z jego piersi miecz, wyszarpnął go i odrzucił na bok. Ledwo dychał i wyglądało na to, że zakończy żywot przed Jorhanem.

- Mrok… widzę go… Teraz… A tak długo go szukałem… - wyszeptał te słowa, wypuścił ze świstem powietrze, a wraz z oddechem uleciało z niego życie.

VI

- I w końcu go odnalazłeś.

Jorhan spojrzał w kierunku, z którego nadchodził dźwięk. Stała tam, wysoka, w czarnej szacie, z kapturem założonym tak, że całkowicie zasłaniał twarz. W lewej dłoni, niczym laskę, trzymała białą kosę, a przez plecy przewieszony miała wielki miecz katowski. Mimo, że wyglądała strasznie, czuć było bijącą od niej aurę zaufania, jak od dobrego przyjaciela lub matki.

Jorhana wiedział, kto to, a mimo to spytał:

- Jesteś śmiercią? Przyszłaś po mnie?

Poczuł na sobie jej wzrok.

- Śmiercią? Czym jest śmierć? Ja jestem tylko posłańcem, tym który przychodzi na końcu. Posłańcem tych, którzy byli tu przed nami wszystkimi. Różnie mnie zwą, ten nieszczęśnik nadał mi imię Zooroth. Nie powiem ci, jakie jest moje prawdziwe imię. Każdy kiedyś otrzyma moje poselstwo, to od niego zależy czy prędzej, czy później. Czy jestem tu po ciebie, Jorhanie? Jestem tu przez ciebie, lecz nie tylko dla ciebie.

Wyciągnęła dłoń, dłoń bez skóry i ścięgien. Szkielet dłoni. Z płaszcza Abera wyskoczyła książka i zatrzymała się tuż nad jej dłonią, lekko wirując.

- Aber, będąc młodym, miał nieszczęście natrafić na jedną z takich ksiąg. Dawno temu ich autor wykradł nasze sekrety i umieścił na kartach, rozdzielając je na trzy części. Uznał, że nikt nie ma prawa znać ich wszystkich. Tej, ostatniej części szukano wiele lat, niestety znaleziono ją za późno. Wiedza z którejkolwiek z nich jest i po wieki będzie zakazana. Karą Abera będzie wieczność w tym, co zwykł nazywać Wielką Pustką. Tak, ona istnieje naprawdę, lecz ty, jak i on ze swoją grupą doświadczyliście jedynie jej marnej namiastki. Aber nie mylił się jednak: w niej nie ma śmierci. Nie wiedział jednak, że nie ma tam również życia. Jest tylko istnienie. W końcu zrozumie, że śmierć to dar.

Książka znikła, rozpłynęła się.

- Co zaś do ciebie: zabiłeś go, i możesz prosić mnie o co zechcesz. Uprzedzam jednak – nie mogę zwrócić ci zdrowia. Umrzesz i tego nie mam prawa zmienić.

Jorhan pomyślał i zapytał:

- Moje dzieci… tam, gdzie się udam… zobaczę je?

Odpowiedziała:

- Nie mogę powiedzieć ci, gdzie trafisz, więc nie mogę odpowiedzieć na twoje pytanie. Zapewniam cię jednak: ujrzysz jeszcze swoje dzieci. A teraz chodź ze mną.

Zniknęła, a Jorhan padł bez życia. W jego martwym oku odbiły się zwiastujące nowy dzień pierwsze promienie słońca, które niedługo spowiją miasto gorącem i zapachem ludzkiej, marnej egzystencji.

PS. Po przeczytaniu koniecznie posłuchaj tego kawałka: https://www.youtube.com/watch?v=1oDmA17o5ys. Tak jak moje poprzednie opowiadanie było króciutkie, tak to jest dość długie. Jest tu kilka smaczków dla ludzi znających konkretne książki lub gry. Piszę to, żebyście nie myśleli, że to jakiś plagiat, czy coś.

Średnia ocena: 4.3  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Angela 19.04.2015
    Fajnie napisane, jednak taka ilość tekstu na raz może zniechęcić.
    Jeśli można, następnym razem podziel go na części : ) 4
  • Ola 05.07.2015
    Kaczyszko-chyba jedyne sweetaśne tu słowo jakie sie pojawiło :D hm..."Chociaż, może ziemniak z włosami byłby bardziej estetyczny"-hahahha. Fajnie się czytało,mimo że żadko czytam taki typ
    ...ale że lubisz krytyke to było ciulowe :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania