Dźwięk Wody | Rozdział I (cz. 1)

Hejka! Ostatnim razem wrzucałem fragment trzeciego rozdziału i widziałem kilka propozycji wrzucenia kontynuacji (a w zasadzie akcji wcześniejszej), więc oto jest i ona. Niestety to fragment dużo starszy i w mojej ocenie dużo gorszy, daleko mu do choćby kolejnego rozdziału, ale cóż, jest jak jest. Ciekawe co pomyślą o nim inni :D

 

Rozdział I

 

Ciepłe, letnie powietrze powiewało zasłonami, przepływając bezgłośnie między kolumnami arkady, rozdzielającej pomieszczenie od obejmującego je balkonu. Salę wypełniał słodki i orzeźwiająco lekki zapach brzoskwiń, niesiony z kwitnących ogrodów i sadów, zdobiących teren gmachu. Aromat był niezwyklesubtelny, rozproszony po długiej wspinaczce po omszałych, porosłych bluszczem bazaltowych murach, jednak wciąż dość wyraźny, by przenieść myśli zasiadających po zewnętrznej stronie pierścienia stołu daleko od tematu debatya, toczonej od południa. Noc powoli rozciągała swój gwieździsty całun po niebie, spychając słońce, teraz krwistopomarańczowe i skarlałe, pod płaski, równinny widnokrąg. Jego ostatnie promienie wpadały przez arkadę pod ostrym kątem, rozpływając się po przeciwległej ścianie i nadając jej matowym, bazaltowym płytom ciepłego, soczystego odcienia. Jeden z mężczyzn ziewnął przeciągle, po czym pociągnął łyk wody z kryształowej szklanki. Zmęczenie odbijało swój wyraźny ślad na członkach zgromadzenia, spowalniając ich ruchy i upośledzając uwagę. Błędne spojrzenia pełzały po obliczach sąsiadów, szukając pobudzenia wśród otępiającej monotonii gładkich ścian i sennego półmroku wieczora.

– Panowie, proszę was o ostatni wysiłek i skupienie. – W sali zabrzmiał miękki i łagodny, choć dostrzegalnie zniekształcony, jakby przytłumiony męski głos. – To już ostatni temat na dziś, później zamknę obrady. Wybaczcie mi tak przeciągające się spotkanie, jednak okoliczności zmusiły mnie do podjęcia szybkich działań.

Do tej pory niewidoczny mężczyzna, wystąpił zza perlistej zasłony. Cienka skóra czarnych rękawic skrzypiała tępo, gdy pocierał dłonie, okrążając wolnym krokiem stół. Zatrzymał się i oparł o blat.

– Doszły nas wieści, że odnalazł się Czwarty. – Wyprostował się i wznowił okrążenie. – Nie wiemy, gdzie dokładnie się znajduje, jednak poruszenie wśród Zakonu oraz wzmożone patrole po drugiej stronie Pogranicza świadczą o prawdziwości tych plotek. Ponadto – urwał na chwilę – zarówno ja, jak i wielu moich magów wyczuło pewne anomalie energetyczne, których naturą nie będę was nudził. Istotnym jest fakt, że najprawdopodobniej pojawiła się nasza szansa na zakończenie tego konfliktu raz na zawsze. Największa szansa, jaką mieliśmy od czasów Pierwszej Wojny.

Podszedł do okna i oparł ramieniem o kolumnę. Zgromadzeni mężczyźni nie odzywali się ani słowem od chwili, w której zabrał głos. Umilkły wszelkie prowadzone szeptem lub nieskrępowane dyskusje, wszelkie komentarze i opinie. Słuchali uważnie, nie chcąc utracić choćby ułamka wypowiadanej treści, jakby w tym zmęczonym, nienaturalnie basowym, zniekształconym i przytłumionym przez maskę głosie było coś hipnotyzującego, jakby czerpali niebywałą przyjemność z samego słuchania jego brzmienia. Mówca zdawał sobie z tego sprawę, w istocie umyślnie wysławiał się w taki sposób, by przykuć uwagę i wzbudzić silne emocje u słuchaczy. Omiótł spojrzeniem twarze zgromadzonych i kontynuował.

– Nie możemy zwlekać – powiedział, unosząc brodę nieco wyżej niż dotychczas. – Zarówno Raghnall, jak i za jego wpływem Vernvig, z pewnością podjęli już odpowiednie środki i wszczęli poszukiwania. Z każdą minutą nasze szanse na odnalezienie Czwartego maleją, być może nasi przeciwnicy już go znaleźli, a wtedy… – urwał i zwiesił głowę, jakby sama myśl zadała mu fizyczny ból. Ze spojrzeniem wciąż utkwionym w podłogę podjął: – Wtedy stracimy wypracowaną przez lata przewagę i koniecznym stanie się jak najszybsze wejście w otwarty konflikt. Manifestacja siły nie zda się nam już dłużej na nic, gdy będą mieli po swojej stronie tak wielki potencjał. – Odwrócił się i wpatrzył w horyzont. Słońce zdążyło już zupełnie schować się pod równiną, a niebo zasnuł rozgwieżdżony całun nocy, miejscami przysłonięty mglistym cieniem chmur. Mężczyzna westchnął głęboko i powiedział trzeźwym, surowym tonem: – Nie wolno nam dopuścić do rozlewu krwi. Poprzednia wojna wyniszczyła niemal do szczętu zarówno ludy i kraje Sojuszu, jak i naszych przyjaciół. – Przerwał na krótką chwilę, by zwrócić się z powrotem twarzą w stronę słuchaczy. – Nie możemy dopuścić do takiej tragedii.

– Panie! – powiedział jeden z mężczyzn, odsuwając od siebie szklanicę z wodą. – Jaką mamy gwarancję, że wojny da się uniknąć? Vernvig może myśleć w podobny sposób, co my. Wtedy, gdy tylko dowie się, że ubiegliśmy go w poszukiwaniach, uzna, że konieczne jest wejście w otwarty konflikt.

– Myrun, wątpię, by taki scenariusz miał miejsce – przerwał mu mężczyzna w masce, po czym podszedł do najbliższego krzesła i zacisnął dłonie na oparciu. – Pomijasz fakt, że w tym momencie to my mamy przewagę militarną. Dla nich Czwarty to ostatnia nadzieja na przechylenie szali na ich stronę, gdy tylko im ją odbierzemy, nie odważą się wystawić przeciw nam żadnej armii. Vernvig jest człowiekiem porywczym i lekkomyślnym, ale ma dobre serce, kocha swoich poddanych. Nie posłałby ich na pewną przegraną tylko po to, by ratować swój honor. Nie, nie sądzę, byśmy musieli obawiać się takiej sytuacji, choć bardzo dobrze, że poruszyłeś tę kwestię. Należy zachować ostrożność i nie działać pochopnie, brać pod uwagę każdą ewentualność – powiedział, po czym dodał żartobliwie – choć niekoniecznie każdej przypisywać równą wagę.

Myrun wysłuchał w ciszy, zamyślił się na krótką chwilę, po czym przytaknął.

– Tak, ufam, że masz rację, panie. – Uśmiechnął się lekko.

Zapadła krótkotrwała, lecz gęsta i ciężka cisza, naciskająca na myśli zebranych. Mężczyzna w masce sprawiał wrażenie niebywale łagodnego i wyrozumiałego, ale każde jego słowo uderzało w słuchaczy z tak wielką mocą, że wprawiało ich w przedziwne zakłopotanie, zmieszane z trwogą. Dopiero po chwili mężczyzna w bogato zdobionym stroju wstał od stołu, poprawił poły marynarki i zabrał głos.

– A co, jeśli do wojny postanowią przyłączyć się państwa Middenlandu? Suliskijscy gwayceffoni albo ramańscy claíomhowie stanowią poważną siłę, a władcy…

– Middenland jest już tylko wspomnieniem dawnej potęgi, lordzie Adeonie – przerwał mu brodaty starzec, wspierając się na sękatej lasce i podnosząc wzrok na rozmówcę. – Brynn i Halfdan od lat toczą spór o koronę, wolą marnować zasoby i ludzi na walkę o bezwartościowy tytuł. – Jego twarz wykrzywiła się w grymasie obrzydzenia i pogardy. – Naprawdę ktoś z nas uważa, że przysięgi sprzed pięciu wieków sprawiłyby, że odpowiedzieliby na wezwanie? Nie – pokręcił głową, zaciskając mocniej drżące dłonie na lasce – dawne sojusze upadły, państwa zachodu są słabe i rozbite. Do kogo jeszcze Vernvig może zwrócić się o pomoc? Do elfów? – prychnął. – Od kilkuset lat niemal nie opuszczają swoich lasów. Krasnoludów? Ukryły się głęboko w swoich górach i wolą toczyć swoje własne wojny, już dawno przestali interesować się losami innych ras. Khenbish i jego hordy z północy tylko czekają, by odebrać swoje dawne ziemie od resztek cesarstwa, a Frode wspiera naszą sprawę. Zachód jest słaby i rozbity, od upadku cesarstwa nie ma już żadnej siły, która mogłaby go zjednoczyć. – Starzec westchnął głęboko, po czym kaszlnął gardłowo i skulił się, ponownie zatapiając w fałdach swojej szarej szaty.

– Żadnej, nie licząc Czwartego – podjął mężczyzna w masce. – Jego powrót stanowi dla nas niezwykłe zagrożenie, już same plotki o jego pojawieniu się wzbudziły nadzieję wśród władców Saentíru. Lord Folant ma słuszność – rzekł, przenosząc spojrzenie na starca, który skłonił nieznacznie głowę. – Werglo jest samo, przynajmniej na razie. Jednak nadzieje pokładane w przepowiedni stanowią potężną siłę, która jeśli odpowiednio ukierunkowana, może zjednoczyć seantírmannów pod jednym berłem. Musimy tego uniknąć za wszelką cenę – powiedział, po czym powolnym krokiem, szurając nogami, podszedł do wolnego krzesła i usiadł. – Należy niezwłocznie rozesłać patrole i rozpocząć poszukiwania we wszystkich miastach i wsiach, w szczególności przy zachodniej granicy. – Zrobił krótką pauzę, w której trakcie przeniósł wzrok na niewyraźną sylwetkę gór, widocznych za arkadą. – Obawiam się, że konieczne będą także poszukiwania na ziemiach Werglo, jednak musimy pozostać ostrożni, wykrycie naszych oddziałów za zachód od Maradian mogłoby zostać uznane za agresję.

– Mój panie, moi ludzie są na pańskie rozkazy – powiedział młody mężczyzna o jasnych oczach i słomianych włosach, wstając od krzesła. Ukłonił się z ręką na piersi, po czym podjął: – Kilka brygad sciandiúirów z łatwością poradzi sobie z tym zadaniem.

– Tak – odparł spod maski – to dobra propozycja, Emyrze. Potrzebujemy do tej misji zaufanych i doświadczonych ludzi, którzy potrafią poruszać się niezauważenie. Każdy z twoich oddziałów będzie eskortował po dwóch magów. Sam ich wyznaczę i szczegółowo poinstruuję, czego mają szukać, twoi sciandiúirowie będą mieli jedynie ułatwić im przedostanie się do werglańskich wiosek i miast. Za godzinę wyślę do ciebie gońca ze szczegółowymi instrukcjami.

– Panie, w takim razie być może warto wyekspediować także kilka kompanii draoidiúirów? Lepiej współpracowaliby z naszymi magami – zaproponował Emyr, ponownie kłaniając się płytko.

– Nie – uciął ostro mężczyzna. – Nie szukamy doświadczonego maga, lecz młodego chłopca, nie ma potrzeby, by ryzykować odkryciem tych oddziałów.

Jasnowłosy oficer ukłonił się skromnie, po czym usiadł na swoim miejscu. Zapadła krótka chwila ciszy, w której czasie wszyscy utkwili wzrok w oczach mężczyzny w masce.

– Wydaje mi się, że omówiliśmy wszystko, co wymagało omówienia – podjął po chwili. – Zebranie uważam za zakończone. Do niektórych z was wyślę jeszcze dziś wiadomości z odpowiednimi rozkazami i poleceniami, proszę o dyspozycyjność. Tymczasem, żegnam, panowie. Oby nasza misja zakończyła się pomyślnie – podsumował łagodnym, jakby nieobecnym głosem. Wstał od stołu i wyszedł na balkon. Szurające krzesła i szczękający donośnie zamek w drzwiach komnaty grały nieznośnie w jego uszach, lecz ucichły szybko, pozostawiając jedynie delikatny, rozproszony przez odległość szum maluteńkich, ledwie rozwiniętych liści brzoskwiń oraz słodki zapach kwiatów. Odetchnął głęboko, zaciągając się chłodnym, nocnym powietrzem. Utkwił wzrok w rzece, wijącej się na zachód, rozświetlonej dziesiątkami maleńkich płomyków – statków, przepływających od Odejonu, aż do Soroc. Tuż nad linią widnokręgu wystawał większy obłok światła –

– Larkin, coś cię trapi? – spytał zmęczony głos z głębi komnaty.

Mężczyzna odwrócił się i zobaczył starego lorda Folanta, wspierającego się obiema rękami na swojej bukowej, sękatej lasce. Larkin przez dłuższą chwilę chciał zaprzeczyć, lecz zdał sobie sprawę, że starzec już dawno odgadł powód jego zmartwień i wszelkie próby oszukania go nie mają żadnego sensu.

– Tak – odparł krótko głębszym niż zwykle głosem. – Masz rację. Niestety, to nic, na co mógłbym coś poradzić.

– Obawiasz się, że nie odnajdziemy Czwartego? – spytał starzec, wychodząc na balkon i stając po prawej stronie od mężczyzny. – Że Werglo lub Raghnall nas ubiegną?

Larkin pokręcił głową, wciąż wyglądając daleko na zachód.

– Nie, Folant – odparł wyraźnie przygnębionym głosem. – Dręczy mnie przeczucie, że znacznie gorsze konsekwencje czekają nas, gdy go jednak odnajdziemy.

Starzec zacmokał, jakby właśnie ćmił fajkę, i położył swoją pomarszczoną, drżącą dłoń na ramieniu Larkina.

– Dlaczego tak sądzisz? – spytał.

– Nie wiem – odparł błyskawicznie, bez zastanowienia. – To tylko przeczucie. Jednak lękam się go. – Spojrzał w ogorzałą, pooraną głęboko zmarszczkami i bliznami twarz mężczyzny. – Lękam się, bo nie widzę sposobu, jak mogę temu zapobiec, nie wiem nawet czemu mam zapobiec! – niemal wykrzyczał z irytacją.

Folant powoli cofnął rękę, wyczuwając złość w napiętych mięśniach towarzysza. Po krótkiej chwili zauważył, że mężczyzna odetchnął głęboko, długo wypuszczając powietrze. Starzec rozpoznał w tym jedną z podstawowych technik relaksacyjnych, których nauczył się od niego przed wielu laty. W końcu, po trwającej odrobinę za długo, ciążącej na duszy ciszy, zdecydował się coś powiedzieć.

– Chciałbym pojechać tam z nimi, zrobić to samemu – ubiegł go Larkin.

Folant zamarł z na wpół otwartymi ustami, które zamknął z miękkim plaśnięciem, przypominając rybę wyciągniętą z wody i próbującą złapać powietrze.

– Czemu więc tego nie zrobisz? Skoro miałoby ci to przynieść spokój ducha, to może…

– Nawet ja nie potrafiłbym przebywać w tak wielu miejscach naraz, zachowując pełnię sprawności mentalnej i fizycznej – znów przerwał mu Larkin. – Zbyt duże odległości, zbyt duże wymagania percepcyjne… – Zamyślił się.

Starzec wydał z siebie westchnienie, dostrzegając źródło problemu.

– Mój drogi przyjacielu – powiedział – tak długi czas władasz tym państwem, a jednak wciąż ulegasz tak prostym pułapkom umysłu. – Zaśmiał się ochryple.

– Co masz na myśli? – spytał Larkin, ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy.

– Nie jesteś w stanie kontrolować wszystkiego, mój drogi – odparł. – Musisz zaufać zdolnościom swoich podwładnych. Przecież sam szkoliłeś wielu z nich, są ci oddani i wierni, z pewnością podołają temu zadaniu – rzekł, ponownie kładąc dłoń na ramieniu mężczyzny. – Zaufaj im i ich zdolnościom, nie zaprzątaj sobie zbytecznie głowy, i tak już dość obciążonej innymi zmartwieniami.

Larkin zamilkł na dłuższą chwilę, zastanawiając się nad słowami Folanta. Ufał w ich słuszność, wiedział o niej, a jednak wciąż w jego sercu tkwiła wątła igła niepewności.

– Masz rację – odparł, nie chcąc dłużej martwić starczego umysłu. Wierzył, że wkrótce upora się z resztkami zwątpienia i niepokój opuści go całkowicie. – Masz rację. Dziękuję ci, że zechciałeś ze mną porozmawiać – dodał po chwili.

– Lepiej odpocznij – powiedział Folant. – Całodzienne spotkanie z pewnością cię zmęczyło, a to nie pomoże ci w zachowaniu trzeźwego umysłu. Żegnaj, panie. – Obrócił się, stukając laską o kamienne płytki i ruszył do wyjścia.

– Mam do ciebie prośbę – zawołał Larkin, wciąż wpatrzony w sylwety łańcucha Gór Wysokich.

Starzec zatrzymał się z ręką na mosiężnej, nieco zmatowiałej klamce.

– Tak, panie? – spytał.

– Poślij po Rheinallta, niech za pół godziny przyjdzie do moich komnat – powiedział nieobecnym głosem, po czym dodał żywo: – I po raz kolejny proszę, nie nazywaj mnie panem.

Folant uśmiechnął się złośliwie, pokazując kilka czarnych dziur po brakujących zębach.

– Dobrze, niezwłocznie – odparł, po czym wyszedł z sali.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • MKP ponad rok temu
    "Aromat był niezwyklesubtelny" - widać o co chodzi:)
    "debatya" - ?
    "wykrycie naszych oddziałów za zachód od" - na zachód
    "Starzec rozpoznał w tym jedną z podstawowych technik relaksacyjnych, których nauczył się od niego przed wielu laty." - że zdania wynika, że to starzec nauczył się od Karlina, a mam wrażenie, że było na odwrót.

    Masz bardzo ładne, nieszablonowe opisy, choć na początku chyba trochę za dużo jest upchane:)
    Generalnie bardzo ciekawie się czyta.

    Pozdrawiam
  • MetronomeArthritis ponad rok temu
    Bardzo dziekuję za komentarz i zgadzam się z krytyką -- to nie jest mój najlepszy tekst xD Co do starca, który uczył się od Larkina, to nie masz racji. Jest dokładnie tak, jak napisałem :)
  • MKP ponad rok temu
    MetronomeArthritis
    Ok :)
  • Burton The Scribe ponad rok temu
    Sporo nazw do zapa, ale tak to jestna początku historii ? faktycznie rozdział trzeci dużo lepszy, ale i okoliczności dogodniejsze. Łatwiej zainteresować czytelnika jatką w lesie, niż naradą w zamku.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania