Pokaż listęUkryj listę

Dźwięk Wody | Rozdział III (fragment)

Cześć, to fragment mojego opowiadania. Trochę wyrwany z kontekstu, bo pochodzi ze środka historii, ale ciekawi mnie, jak się to czyta w opinii kogoś zupełnie dla mnie obcego xD

 

Wozy podskakiwały na skrytych w gęstym poszyciu korzeniach i utykały, wciąż zaczepiając się o krzewy i gałęzie, które wplątywały się między szprychy w osie. Szyk, w jakim rozpoczęli wędrówkę przez gęstwinę, już dawno rozpadł się w mniejsze grupki, prowadzone przez swoich dowódców, formując coś na kształt klina. Drużyna Artaira wysunęła się na czoło pochodu, idąc niedaleko od oddziału Gorna.

-- Pieprzone chaszcze! -- syknął Theras, gdy oberwał w twarz gałęzią, którą odgarnął ktoś przed nim. -- Uważaj co robisz, stary! Oczy jeszcze mi się mogą przydać!

 

Artair szedł z przodu, nie zwracając uwagi na swoich ludzi. Wpatrywał się uważnie w gęstwinę, zachowując rozluźnioną, spokojną postawę, jednak odsunął połę płaszcza za rękojeść miecza, ułatwiając sobie wyjęcie go w razie potrzeby. Gorn szedł zbyt daleko, by Edan mógł dostrzec coś więcej, niż zarys jego sylwetki, lecz był przekonany, że on także porusza się równie spokojnie i uważnie. Mimo usilnych starań, Edan nie potrafił zachować takiego opanowania. Rozglądał się nerwowo na boki, cały spięty i gotowy, by w każdej chwili rzucić się do ucieczki, jeśli zauważyłby jakiekolwiek zagrożenie. Żołnierze z jego oddziału jeszcze chwilę temu żartowali wesoło i przerzucali się docinkami, ale Artair szybko ich uciszył, i teraz żaden z nich nie ośmielał się powiedzieć więcej niż kilka słów.

 

Las był duszny. Niemal nienaturalnie duszny. Przez pierwsze kilkadziesiąt minut marszu jedynym co mogło ich niepokoić była nieprzenikniona, zielonkawa ciemność. Jedynie znikomej części światła udawało się przebić przez gąszcz liści i gałęzi, zawieszonych nisko nad ich głowami, jak burzowe chmury; na tyle małej, by oczy żołnierzy zaczęły dostrzegać na krawędzi wzroku nieistniejące kształty i błyski. Im dalej gęstwinę, tym częściej któryś z nich obracał się nerwowo, zaciskając mocno broń w dłoniach, i tym rzadziej którykolwiek z nich odważał się odezwać choćby pojedynczym słowem. Duszna, nieznośnie ciężka cisza przykryła ich ciasno i przycisnęła do ziemi, jak mokre pierze. Przez długie, ciągnące się przez wieczność godziny jedynym co słyszeli był rytmiczny szelest paproci i trzaski suchych gałęzi.

-- Z tym lasem naprawdę jest coś nie tak -- szepnął ktoś z tylnych rzędów.

Nikt nie odpowiedział. Edan zauważył tylko, jak Margdhal, choć jeszcze wczoraj z niego żartował, teraz przytaknął, a jego oczy nerwowo omiatały zarośla.

-- Tak -- powiedział Artair spokojnym głosem. -- Coś jest bardzo nie tak. Borg, do mnie!

Jeden z żołnierzy wybiegł z szeregu i zbliżył się do Artaira. Mężczyźni nachylili się do siebie i wymienili kilka zdań, po czym Borg przytaknął i pognał w stronę oddziału Gorna. Wrócił po krótkiej chwili i przekazał coś dowódcy, po czym wrócił do szeregu. Artair przystanął i odwrócił się do swojego oddziału.

-- Zatrzymujemy się! -- powiedział.

Przez szeregi przewinęły się westchnienia ulgi. Powoli, jak fala uderzająca o brzeg, żołnierze wyhamowali i stanęli w szyku, czekając na dalsze rozkazy. Chłodny wiatr przewinął się między ich liniami, jeżąc Edanowi włosy na karku. Chłopak wzdrygnął się.

-- Nie rozsiadajcie się, chłopcy -- zawołał Gorn z oddali. -- Za chwilę ruszamy dalej. Zaczekamy chwilę, żeby wyrównać szyk. Dowódcy oddziałów do mnie!

Artair skinął głową w stronę swoich ludzi odmaszerował. Po chwili szum gałęzi za Edanem wzmógł się i z mroku wyłoniły się sylwetki żołnierzy z idących za nimi oddziałów. Wszyscy z nich rozglądali się nerwowo na boki, podobnie ja jego własna drużyna.

-- Cholera, zimno się zrobiło, nie? -- syknął Szczur, podwijając kołnierz.

-- Wilgotno -- sprostował wysoki blondyn, idący za Edanem. -- Mokro, jakbyśmy byli blisko bagien. Dlatego jest tak chłodno.

-- Bagna? -- ktoś prychnął. -- Skąd tu niby bagna? Stąd bliżej nam do Sokatry niż do bagien. Na sto mil w każdą stronę nie znajdziemy nawet bajora.

-- No właśnie! -- przerwał mu blondyn. -- Nie dziwi cię to?

-- Psia krew, Rodan ma rację, wilgno tu jak w piwnicy. Aż mnie w kościach łupie.

-- No co wy, zwykły chłodniejszy wiatr zawieje, a ci już bajki o bagnach pod Białymi Górami, ha -- zaśmiał się.

-- Wiatr... w środku puszczy? Wiatr? -- Theras wymamrotał pod nosem.

-- Że co? Aaa... Bogowie...

-- Hola! -- krzyknął Margdhal, ale nikt go nie usłyszał. -- Spokój!

Po oddziale przemknęły ciche szmery. Głosy żołnierzy ociekały gęstym niepokojem, jak wyjęta z miodu łyżka. Edanowi ciężko było oddychać, jakby w gardle uwiązł mu wyschły orzech. Nie rozumiał, co wzbudziło taki niepokój wśród jego towarzyszy, ale przesiąknięte strachem powietrze zdążyło już zbić się w ciężką, lodową kulę i osiąść głęboko w jego piersi.

-- Niemożliwe... -- wyszeptał Theras. -- Cholera, wszystko składa się do kupy.

Edan nie spytał o co chodzi. Rozejrzał się nerwowo po twarzach innych mężczyzn i na każdej z nich odnalazł ten sam wyraz zdumienia i przestrachu. Niewiedza wzmogła jego niepewność, spychając umysł coraz głębiej w ciemną, histeryczną toń. Skurczył się w sobie, jakby przygniatany ruchami i spojrzeniami towarzyszy, które stawały się bardziej frenetyczne z każdą chwilą, a każdy kolejny brany przez nich oddech wydawał się płytszy i bardziej nieregularny.

-- Co się dzieje? -- zawołał Artair, a ciepła, emanująca mocą fala jego głosu przelała się między szeregami, przywracając myślom i ciałom żołnierzy harmonię.

Ich paniczny trans urwał się nagle, jak muzyka po pękniętej strunie, i rozpłynął bez śladu. Edan otrząsnął się momentalnie, gdy jego myśli wróciły na dawne tory. Utkwił wzrok w swoim kapitanie i zdało mu się, że ciepły jak oddech wiatr musnął go po twarzy.

-- Wystraszyliście się wiatru? -- spytał Artair.

Zaśmiał się pogodnie, a Edan przysiągłby, że powietrze za mężczyzną zaróżowiło się delikatnie, jakby dostało rumieńców, i na ledwie dostrzegalną chwilę pojaśniało. Żołnierze, z początku nieśmiało, zaśmiali się, by po chwili wesołość przyniosła im zupełną ulgę po niedawnych strapieniach. Artair uniósł dłoń, uciszając podkomendnych.

-- W tym lesie nie ma żadnych zjaw, nie musicie się ich lękać -- powiedział i zrobił krótką pauzę, w której uważnie zlustrował wzrokiem zgromadzonych. -- W tej puszczy nie ma żadnego stworzenia, którego nie bylibyście w stanie przebić mieczem. Jednak zachowajcie czujność -- nie są przez to wcale mniej groźne.

-- Jeśli można je posiekać, to niech tylko wychylą łby z tych chaszczy! -- krzyknął dobrze zbudowany brodacz z tylnego rzędu.

-- Niech przyjdą!

Duszny ciężar zsunął się z ramion Edana, gdy usłyszał okrzyki najemników, jednak nie ogarnęło go podobne podniecenie; na wielu z sąsiednich twarzy również nie dostrzegł żadnych z jego oznak. Przeniósł wzrok z powrotem na Artaira, czekając na jego dalsze słowa.

-- Rozglądajcie się uważnie, bo nie zdaje wam się -- coś nas obserwuje. I nie ma dobrych zamiarów. Pilnujcie się nawzajem. Idziemy tam razem.

Ostatnie słowo wypowiedział z delikatnym, łatwym do przeoczenia naciskiem, a jednak na jego dźwięk Edana przebiegł ciepły dreszcz. Chłopak uśmiechnął się mimo woli i odetchnął z ulgą.

-- Ruszamy! -- zawołał Artair i obrócił się w stronę ciemnej gęstwiny.

Edan przyjrzał się twarzom swoich towarzyszom. Nie było wśród nich ani jednej, która nie promieniowała by blaskiem odwagi.

 

✵✵~~~✵~~~✵✵

 

Cichy, regularny szmer sunął tuż przy ziemi, w ślad za nogami żołnierzy. Gęste, wilgotne od mgły paprocie szeleściły łagodnie i oplatały wokół kostek i końskich pęcin. Co chwila ktoś potykał się o sterczące z ziemi korzenie, niemal niewidoczne w mroku i wśród gęstej, matowej jak mleko chmurze. Minęło kilka godzin, a słońce z pewnością wspięło się już wysoko na kopułę nieba, lecz tutaj, między te gęste, skrzywione przez czas i złowieszcze wyziewy konary, docierały jedynie blade, chłodne promienie. Edan otarł zimny pot z czoła i westchnął głęboko, choć gęste, parne powietrze niechętnie wpływało w nozdrza. Zielonawy mrok zdawał się migotać wokół niego złotymi rozbłyskami i kołysał się jak pająk wiszący na swojej błyszczącej sieci. Chłopak przetarł oczy, by na krótką chwilę przywrócić sobie ostrość widzenia.

-- Ile ten las może się jeszcze ciągnąć? -- westchnął smętnie głos za jego plecami. -- Już dobrze po południu.

-- I nic dziwnego, to największe lasy po tej stronie Złodzieja. Nigdzie dalej na zachód nie spotkasz gęstszych puszczy niż tutaj, choćbyś i zaszedł pod sam Odeion.

-- I chyba wolałbym taką wycieczkę, niż przedzierać się przez te chaszcze drugi raz! Jasna cholera! -- syknął, potknąwszy się o korzeń. -- Kolejny badyl!

-- Zaraz! Słyszeliście to! -- ktoś szepnął nerwowo.

Edan rozejrzał się pospiesznie i przekrzywił głowę, nasłuchując. Nie usłyszał niczego nadzwyczajnego, lecz gdy kilku idących przy nim mężczyzn zwolniło, by wsłuchać się uważniej, zdało mu się, że coś nieuchwytnego dociera do jego ucha. Rzeczywiście, spod równomiernego szurania butów i dźwięków miażdżonej zieleni wynurzał się przeciągły, ledwie słyszalny szum. Lodowa masa spadła w głębi jego trzewi, gdy jego umysł skonstruował przerażające skojarzenie. Niewyraźny, chrapliwy szum przywodził na myśl czyjś oddech.

-- Nie zatrzymywać się -- powiedział Artair głosem pełnym opanowania. -- Pod żadnym pozorem nie zatrzymywać się.

Pierś Edana zaczęła poruszać się dużo płycej i prędzej, coraz trudniej było mu wziąć głębszy wdech. Pod żadnym pozorem... Co to mogło znaczyć? Przyglądał się uważnie Artairowi, ale w ciemności ledwie dostrzegał rozmazany zarys jego twarzy. Oddział przyspieszył kroku.

-- Borg, do mnie! -- zawołał Artair.

Posłaniec wybiegł z tylnych szeregów i stanął obok kapitana, słuchając rozkazów. Przytaknął nieznacznie i puścił się pędem w stronę oddziału Gorna. Artair uważnie obserwował, jak mężczyzna znika, pożarty przez ciemną plątaninę liści i pnączy, i poprawił pas. Borg po krótkiej chwili zjawił się z powrotem i bez zwłoki zdał raport Artairowi. Kapitan schylił się nieznacznie w jego stronę i słuchał, zapamiętale skręcając czubek swego wąsa. Pokręcił głową i westchnął z rezygnacją, po czym odesłał Borga na jego miejsce w szyku.

 

Oddział wkroczył na gęste pole paproci. Edan jeszcze nigdy wcześniej nie widział im podobnych. Rośliny wiły się spiralnie, skręcając w srebrzyste muszle i zwisając posępnie na masywnych, wznoszących się ponad jego głowę łodygach, jak olbrzymie ślimaki. Ich nienaturalna, chaotyczna symetria hipnotyzowała Edana. Bezwiednie śledził wzrokiem wijące się wężowym ruchem pióropusze zakręt za zakrętem, łodyga za łodygą, a jego umysł odpływał tym samym kolistym ruchem w nienazwaną, kosmiczną pustkę. Otrząsnął się dopiero, gdy wpadł na niego idący z tyłu żołnierz, niemal przewracając ich oboje na ziemię

-- Uważaj, młody! -- warknął.

Edan odwrócił wzrok, nie odpowiedział. Rozejrzał się i dostrzegł, że nie on jeden uległ czarowi tej osobliwej roślinności. Wielu innych mężczyzn przystawało, by uważniej przyjrzeć się ich wykręconym piórom, nakrapianych u wierzchołków rdzawymi wykwitami. Niespodziewanie sztywne i suche liście ocierały się o ich ubrania, utrudniając marsz, jednak nikt nie zdecydował się wykarczować ścieżki. Coś nienazwanego, pewna mroczna obecność zawisła ponad łanami gigantycznych paproci i bacznie obserwowała każdy ruch kroczących w dole najemników. Edan utkwił wzrok na plecaku idącego przed nim żołnierza i nie odważył się unieść oczu choćby o cal wyżej, nie będąc pewnym co mógłby tam ujrzeć. Umysł znów podsunął mu niepokojący obraz czterech olbrzymich, mieniących się niezdrowym, żółtym światłem ślepi. Delikatny prąd powietrza musnął go po karku, niosąc ze sobą dużo wyraźniejszy niż wcześniej dźwięk. Przebiegł go dreszcz. Wydało mu się, jakby ktoś wydychał powietrza prosto w jego kark.

-- Bogowie... Nigdy czegoś takiego nie widziałem -- wyszeptał ktoś z jego lewej strony.

-- Ktoś jeszcze to słyszy?

-- Ten... oddech?

Mężczyźni umilkli, gdy z gęstwiny po lewej stronie rozległ się gwałtowny szelest i ciąg trzasków. Wszechogarniający, chrapliwy oddech stawał się coraz wyraźniejszy i z każdą chwilą zbliżał się do nich z każdego kierunku jednocześnie. Edan spostrzegł, jak Artair odchyla połę płaszcza i zaciska dłoń na rękojeści miecza, a jego ludzie bez słowa rozkazu podążyli jego śladem. Pochód zatrzymał się, nie łamiąc szyku i w gęstym, napiętym jak membrana na bębnie milczeniu oczekiwali, aż ujrzą wreszcie źródło dźwięku. Konie prychały panicznie i wierzgały bez opamiętania, a ich kopyta lądowały niebezpiecznie blisko głów opiekunów. Edan przysunął się bliżej swojego sąsiada i rozejrzał dookoła w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby posłużyć mu za broń, ale na ziemi, w gęstym poszyciu nie dostrzegł nawet suchej gałęzi. Strach, dotąd skupiony w głębi gardła, rozlał się na resztę ciała, boleśnie gniotąc wnętrzności. Konie wyrwały się swoim właścicielom i runęły w panicznym pędzie w mroczną gęstwinę. Białka ich oczu błyskały drapieżnie w ciemności.

-- Spokojnie... -- powiedział Artair zdecydowanym, ale ciepłym głosem. -- Trzymać szyk. Nikt się stąd nie rusza, dopóki nie wydam rozkazu.

Mięśnie i ścięgna Edana spięły się tak silnie, że ledwie był w stanie się poruszyć. Obracał się sztywno, w urywany sposób, szukając wzrokiem choćby najdrobniejszego ruchu. Wolał, by cokolwiek kryło się w tej ciemnej gęstwie, pokazało się jak najszybciej. Niepewność i strach trawił go nieznośnie od środka, a nogi w każdej chwili mogły wbrew rozkazom ponieść go daleko stąd, jak najdalej od tego potwornego szumu. Oddech zbliżył się do nich na tyle, że niemal czuli, jak powietrze wokół nich staje się ciepłe i wilgotne. Przeszedł obok i oddalił się, stopniowo tracąc na wyraźności. Edan odetchnął głębiej, choć napięcie jeszcze nie zniknęło z jego ciała. Rozglądał się nerwowo, szukając podobnych uczuć do jego na twarzach żołnierzy, ale żadna z nich nie zdradzała nic poza niewzruszonym skupieniem. Choć zagrożenie wydawało się minąć, przemożna siła ciągnęła Edana do ucieczki. a jego nogi same spięły się już do skoku.

-- Stać... -- powiedział Artair, jakby odgadł myśli chłopaka.

-- Gdzie to coś poszło?

-- Co to było za cholerstwo?

-- Wyłaź, brzydalu!

-- Cisza! -- syknął Artair. -- Cokolwiek to jest, nie mogło odejść daleko. Nie ruszać się i trzymać broń w pogotowiu!

Żołnierze zamilkli bez słowa sprzeciwu. Stali w luźnym szyku, uważnie wyczekując najdrobniejszego szmeru, który zdradziłby położenie przeciwnika. Po krótkiej chwili dobiegł ich stłumiony, odległy tumult. Dźwięk z każdą sekundą nabierał czystszej, bardziej konkretnej formy, by wreszcie spośród chaotycznej feerii dało się wyłuskać pojedyncze ludzkie głosy. Głosy pełne przerażenia. Edan, a obok niego wielu innych żołnierzy, cofnął się krok, gdy krzyki i wycia ich towarzyszy z sąsiednich oddziałów wypełniły jego uszy. Ich trwożną kakofonię szybko uzupełnił bezładny tupot i łoskot zbroi uciekających w popłochu żołnierzy, a w tle, jak wielki bęben, roznosił się rytmiczny, basowy łomot, przy każdym uderzeniu przykrywając pozostał dźwięki. Chłopak obrócił się, gdy poczuł czyjąś dłoń na ramieniu.

-- Trzymaj się blisko nas -- powiedział Margdhal, wypatrując w mroku zieleni pędzącej na nich bestii.

Edan pokiwał głową, a ucisk w jego piersi zelżał, rozpłynąwszy się w grzejącym jak spływające wgłąb przełyku wino rozbłysku radości. Uśmiechnął się i stanął pewniej na nogach. Nie był tu sam.

 

Z mrocznego lasu, jak fale huczące o skały, wypadła na nich bezkształtna, rozlana masa żołnierzy i koni, gnających prosto w ich szeregi. Edan nie był w stanie przyjrzeć im się dokładnie, byli zbyt daleko, lecz bez trudu rozpoznał ten sam wzrok, który widział wiele lat temu u ocalałego myśliwego. Białka ich oczu, wywrócone na wierzch, błyszczały w mroku światłem obłędu i panicznego lęku.

-- Rozluźnić szyk! -- ryknął Artair tubalnym głosem. -- Przepuścić ich!

Żołnierze wykonali rozkaz bez chwili wahania. Szeregi rozstąpiły się, formując długie kolumny. Edan krzątał się między nimi zmieszany, nie wiedząc co ma robić, lecz Mardghal złapał go za ramię i ustawił tuż za sobą. Chmura uciekinierów przelała się wokół nich, jak piasek między zębami grzebienia, nie wytraciwszy ani krztyny swojego impetu. Kilku żołnierzy odzyskało zmysły na widok towarzyszy i zatrzymało się, by stanąć wraz z nimi w formacji.

-- Zewrzeć szyk! -- krzyknął Artair, gdy ostatni człowiek minął ich linie. -- Cokolwiek to jest, nie złamcie linii!

Trzaski i tupot stały się tak donośne, że jego głos ledwie zdołał się przez nie przebić. Dwie grube brzozy trzasnęły boleśnie, po czym wyleciały na nich z ciemności i uderzyły o ziemię zaledwie o krok przed pierwszą linią. Drapieżny, gardłowy ryk zadrgał ciałami żołnierzy i zmroził w nich krew, po czym potężnym susem na środek paproci wyskoczyła monstrualnych rozmiarów masa mięsa i futra. Edan zamarł, nie mogąc nawet wziąć oddechu.

 

Góra ciemnej, matowej jak zaśniedziałe srebro sierści wygięła się w łuk, po czym sprężyście odbiła się w przeciwnym kierunku, wyciągając grubą i porośniętą białą brodą szyję ku niebu. Ziemia zadrżała pod naporem przeciągłego ryku, a gwałtowny powiew jego potwornego, cuchnącego słodko tchnienia uderzył w żołnierzy. Pierwszy rząd cofnął się o krok, lecz szybko wrócił do szyku, tym razem mocniej zapierając się stopami o ziemię. Edan zesztywniał, wpatrzony w pysk bestii z półotwartymi ustami, niezdolny do wykonania choćby najdrobniejszego ruchu. Wszelkie myśli i emocje uleciały z jego umysłu, pozostawiwszy go próżnym i gładkim jak zwierciadło, zdolne jedynie do odbijania ociekającego krwią oblicza potwora. Zwierzę nastroszyło sierść na grzebiecie i rozorało ziemię długimi na stopę szponami. Bezmyślny, niosący ze sobą czyste przerażenie harkot wyrwał się z gardła Edana, gdy spróbował objąć myślami ogrom stworzenia. Żylaste mięśnie wiły się pod jego gęstym futrem jak węże od stóp po szerokie jak miejska brama barki, gotując długie niedźwiedzie cielsko do skoku. Biała, pożółkła i sztywna od brudu i zaschniętej krwi broda wspinała się po szerokim jak dębowy pień gardle, by zakończyć się ostrym szpicem u szczytu brody. Podobne do bawolich rogów kły błyszczały drapieżnie w mroku, wyrastając ze szczęki zdolnej przegryźć konia wpół. Pośród kłębów matowego futra świeciły chorobliwym, żółtym blaskiem dwa rzędy kocich oczu. Potwór odchylił łeb, prezentując gruby jak maczuga, bielejący na szczycie tego zwaliska mięśni i kłów róg, wygięty ostro w stronę grzbietu. Edan rozejrzał się po swoich sąsiadach. Mięśnie na ich twarzach spinały się w skupieniu, a ciała prężyły, szykując do walki, lecz w ich oczach doszukał się tej samej trwogi, jaka zmroziła jego członki i przykuła je do ziemi.

-- Nie bójcie się -- zawołał Artair, krocząc żwawo między szeregami, po czym zajął miejsce w pierwszej linii. -- Czwarty oddział nigdy się nie cofa! Tnijcie mocno i celnie, towarzysze!

Żołnierze ryknęli, tłukąc zapamiętale bronią o tarcze, a ich nagły dźwięk przeszył knieje niczym grzmot. Ciało Edana przebiegł dreszcz podniecenia. Energia kipiała z ciał jego towarzyszy, a żyły chłopaka pulsowały rytmicznie, gdy przetaczała się przez nie gorąca krew. W głębi jego brzucha wyrósł płomień i wspinał się prędko w górę gardła. Edan otworzył usta i dołączył swój krzyk do okrzyków żołnierzy, dając upust palącemu go od środka uczuciu. Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu i zaśmiał się głośno.

 

Bestia na krótką chwilę skuliła szpiczaste uszy, po czym wydęła pierś, wyprostowała się i odpowiedziała najemnikom dzikim, gardłowym rykiem. Jej głos zderzył się ze złączonymi okrzykami żołnierzy jak wodna kaskada/ Hucząc i grzmiąc, przytłoczył ich ciała i umysły chaotyczną, cieknącą niewysłowioną grozą mocą. Edan skulił się i zasłonił uszy. Wszelka energia uszła z jego ciała, wyciśnięta potęgą głosu bestii. Potwór spiął mięśnie i jednym kolosalnym susem runął na pierwsze szeregi, miażdżąc ciała sześciu żołnierzy, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Edan skamieniał, zmrożony prędkością potwora. Kolejnych pięciu wojowników ruszyło na bestię, okrążając ją ze wszystkich stron. Z silnym, gardłowym okrzykiem, wbijali swoje włócznie i rąbali cielsko potwora klingami swoich mieczy, lecz żaden z ciosów nie dosięgnął celu. Bestia zakręciła się w miejscu, młócąc ogonem ciała najemników jak zboże. Powietrze przeszył trzask łamanych kości i okrzyki bólu, a impet uderzenia cisnął mężczyznami na kilkanaście łokci w tył. Dwóch włóczników popędziło na potwora, zanim jeszcze zdążył odzyskać równowagę po poprzednim ataku, i wyskoczyło przed siebie, celując włóczniami w świecące żółte ślepia. Twarde, dębowe drewno trzasnęło jak zapałki, gdy bestia wygięła pysk i złamała włócznie między długimi kłami. Uniosła się ponad ziemię na tylnych łapach i jednym uderzeniem szczęk oddzieliła nogi włóczników od reszty ciał. Krew trysnęła z oddzielonych kończyn, plamiąc paprocie jasną czerwienią, po czym nogi zgięły się jak mokra trzcina i plasnęły miękko o ziemię. Huczący, gardłowy ryk wystrzelił z gardzieli potwora, gdy zamachnęło się wielkim, kudłatym łbem, strząsając krople posoki z białej brody. Kilka plam czerwieni spadło na twarz Edana. Chłopak cofnął się o krok, lecz potknął się i runął na ziemię. Nawet nie próbował się podnieść. Wpatrywał się bezmyślnie w cielsko potwora i trząsł ze strachu. Jego umysł opustoszał, pozostawiając ciało samotną skorupą, w której wnętrzu odbijały się tylko czyste i pierwotne emocje.

 

-- Cofnąć się! Wszyscy wycofać się! -- krzyknął Artair.

Kapitan wybiegł przed pierwszy szereg i zrzucił z ramion swój popielaty płaszcz. W jego dłoni lśnił srebrzyście szeroki miecz o krzywiźnie zwierzęcego kła. Żołnierze zastygli jak solne słupy i wlepili zdziwione oczy w swego dowódcę.

-- Wycofajcie się stąd i przegrupujcie z innymi oddziałami, ja...

Urwał, gdy bestia spięła się i błyskawicznie wystrzeliła w piątkę żołnierzy, zaledwie kilka łokci od Edana. Wilgotne, gęste od potu i krwi powietrze owiało jego twarz i przyprawiło o mdłości. Tuż za nim przemknęła następna, jeszcze szybsza, choć smuklejsza smuga szarości. Głośne, miękkie łupnięcie zadudniło w uszach jak uderzenie w bęben, a gwałtowne uderzenie cisnęło cielskiem potwora na kolejne drzewo. Pień złamał się pod masą zwierzęcia i upadł na jego zwiotczały korpus.

 

Błyskawiczne, krótsze niż uderzenie ptasim skrzydłem zdarzenie wypaliło się w dziesiątkach zaskoczonych oczu, które teraz wpatrywały się oniemiałe w rosłą sylwetkę Artaira. Mężczyzna poprawił materiał na ramieniu i wyrównał oddech.

-- A ja zajmę się cieniostworem -- dokończył spokojnym tonem, po czym ryknął -- Wycofać się! To rozkaz. Rupert, dowodzisz. Przegrupujecie się z innymi oddziałami i odszukajcie Gorna. Mardghal, pilnuj Edana!

Odwrócił się i pobiegł w stronę cieniostwora, który otrząsnął się z zamroczenia i ociężale wygrzebywał spod zwalonego pnia.

 

Jego ludzie nie zastanawiali się ani chwili. Pospiesznie oddalili się w zarośla, biegnąc co tchu, jednocześnie starając się nie złamać szyku. Edan wciąż nie podniósł się z ziemi, wpatrzony w miejsce, w którym jeszcze chwilę temu stał Artair. Czy on -- pomyślał. -- Czy on właśnie pchnął to bydle własnymi rękami?

-- Wstawaj, młody! Szybko! -- syknął Margdhal, ciągnąc go od tyłu za kołnierz. -- Musimy się stąd zabierać. Jasna cholera, jaki on sztywny! Szczur, pomóż mi z nim!

Mężczyźni podnieśli Edana i pociągnęli za sobą w las. Edan odbiegł z nimi, jednak wciąż spoglądał przez ramię w kierunku Artaira. Cieniostwór zrzucił ze swojego cielska ciężki pień i przygotowywał do kolejnej szarszy na wojownika. Szczur potrząsnął Edanem gwałtownie, zwracając na siebie jego uwagę.

-- Nie gap się do tyłu, bo w coś przywalisz! Nasz kapitan to twarda sztuka, nie bój nic, poradzi se.

Edan potrząsnął głową, jakby chciał wytrząsnąć z niej uciążliwą myśl. Jednak była ona zbyt ciężka. Osiadła na dnie świadomości jak wrzucone w wodę kowadło i skupiało na sobie całą jego uwagę. Zieleń przepływała przed jego oczami chaotycznymi smugami, zlewając się i rozstępując bez wyraźnego rytmu, gdy przebiegali przez gęstwinę, ale wszystkie bodźce, wszystkie uczucia, które słały do niego zmysły wydawały mu się odległe i stłumione, jakby dochodziły spod wody. Dopiero po chwili dostrzegł, że wreszcie się zatrzymali. Margdhal zwolnił uścisk na jego przegubie i oparł się o drzewo, dysząc ciężko. Szczur zwalił się ciężko na ziemię, usiadł na trawie i zwiesił głowę między kolanami.

-- Wydaje się, że uciekliśmy -- powiedział ktoś za plecami Edana. -- Zostawiliśmy go dobrą milę z tyłu.

Chłopak obrócił się i dostrzegł Therasa, który wcześniej umknął jego uwadze. Mężczyzna ukrywał się za drzewem i wyglądał zza pnia, przeczesując wzrokiem zarośla.

-- Bogowie -- wysapał Szczur -- co za przerośnięte byle. Skąd takie coś się tu wzięło?

-- Słyszałeś, co mówili. To stare lasy... bardzo stare. Kto wie co jeszcze się tu gnieździ...

-- Zamknij się, nie chcę nawet o tym myśleć. -- Margdhal machnął ręką. -- Byleśmy się nie napatoczyli na jakiegoś jego kolegę.

-- Aaa... -- przytaknął Theras. -- A co z dzieciakiem? Żyje? Słowa nie powiedział, odkąd żeśmy się tu schowali.

-- A tobie by się chciało gadać, jakby jakieś włochate bydle przegryzło na pół trzech twoich kolegów tuż przed pyskiem? -- rzucił Margdhal zgryźliwie. -- Dzieciak pewnie pierwszy raz na oczy coś takiego widział. Daj mu chwilę. Ochłonie.

-- Tak... Ochłonie.

Edan starał się słuchać uważnie o czym rozmawiają mężczyźni, ale jego myśli wciąż biegły własnym rytmem, nie słuchając jego poleceń. Oddychał płytkim, szybkim rytmem; tylko na taki pozwalało mu zaciśnięte gardło. Wiedział, że musi podnieść się z ziemi i ruszyć dalej -- nie mogli zostać tutaj w nieskończoność -- ale zdało się, jakby w jego umyśle zagościł inny byt, dla którego ucieczka oznaczała coś zgoła innego. Ucieczkę wewnątrz siebie. Myśli Edana biegły dwoma oddzielnymi torami. Krążyły w pętli, trzymane jak na uwięzi i niezdolne do wychynięcia poza wytyczony im szlak choćby o cal, lecz w ich drugim obiegu przeskakiwały chaotycznie od jednego wspomnienia do drugiego, niezdolne by zająć gdziekolwiek miejsce na dłużej. Krew! Ich krew jest wciąż na mojej twarzy -- pomyślał. Poderwał się w nagłym spazmie przerażenia i zaczął nerwowo wycierać twarz rękawami koszuli. Skóra na jego twarzy wydawała mu się ciężka i lepka, jakby dopiero co się przebudził, a wewnątrz ciała odczuwał nieprzyjemne, duszne ciepło.

-- Hej, trzymaj!

Szczur podał mu kawałek materiału zmoczony w wodzie z bukłaka. Chłopak przyjął go bez słowa i spojrzał nieufnie na mężczyznę.

-- Łatwiej schodzi na mokro. Zdążyła już przyschnąć.

Edan ostrożnie przyłożył szmatkę do policzka. Była chłodna. Powietrze posmyrało go po twarzy, chłodząc skórę i przyniosło odrobinę orzeźwienia.

-- Pierwszy raz nigdy nie jest prosty. Szczególnie jeśli to krew swoich -- mruknął Margdhal.

Edan zwiesił głowę i zapatrzył się na mokrą chustkę. Kilka suchych, brązowych okruchów ugrzęzło między splotami nici. Co niosła ze sobą ta kropla, zanim opuściła jego ciało? Jaka myśl jako ostatnia rozbłysła w jego głowie? Strach? Czy to nie smutne, by ostatnią chwilę, swoją ostatnią szansę zmarnować na strach? Prychnął cicho O czym JA bym pomyślał? Może zdążę się o tym przekonać jeszcze dziś.

-- Słyszycie? -- syknął przez zęby Theras. -- Ktoś idzie.

Wszyscy kucnęli i przylgnęli ciałami do najbliższych drzew. Edan otrząsnął się z zamyślenia. Szeroko otwartymi oczyma wodził po zaroślach, ale nie dostrzegł najdrobniejszego ruchu. Nagle tuż przed nimi liście zaszeleściły i wyszedł z nich samotny mężczyzna. Nie zobaczył ich. Szedł prosto na nich dziwnie powoli. Kulał.

-- Szczur! Szykuj noże -- szepnął Theras, po czym warknął głośno -- . Stój! Ktoś ty?

Mężczyzna zesztywniał przestraszony. Błędnym wzrokiem szukał źródła głosu, ale gęstwina skrywała ich zbyt dobrze, by cokolwiek dostrzegł. Po krótkiej chwili jego twarz stężała, jakby jego myśli wykonały nagły zwrot.

-- Swój, a kogo się tu spodziewacie? -- odburknął ze śladem oburzenia w głosie. -- Przecież nikogo innego nie ma w tym lesie. Lars z trzeciego.

-- Ta, teraz cię poznałem. Wybacz. Szczur, schowaj już te scyzoryki do cholery! To nasz! -- syknął cicho do towarzysza.

-- No, uciekałem kawałek za wami, ale potknąłem się i chyba skręciłem kostkę. Widziałem, że pobiegliście w tę stronę to pomyślałem, że może mi pomożecie. Sam daleko już nie zabiegnę. -- Uśmiechnął się krzywo.

-- Chodź tu, zobaczymy tę nogę.

Mężczyzna usiadł naprzeciwko Edana i syknął z bólu, gdy zdejmował buta. Odwiązał onucę i wyprostował nogę.

-- Nono, nieźle ci spuchła -- powiedział Szczur.

-- Faktycznie, daleko nie zajdziesz bez pomocy. Trzeba będzie nastawić, ale nie mamy na to teraz czasu. Masz szczęście, żeśmy za daleko nie odbiegli. Ale nie bój się-- dodał Margdhal, widząc zmartwioną minę przybysza -- pomożemy ci. Możemy cię ponieść. Nie musimy uciekać już tak szybko, zostawiliśmy tego potwora daleko w tyle. Zresztą, Artair pewnie już dawno go rozpłatał.

W myślał Edana ponownie rozbłysł obraz Artaira odrzucającego cieniostwora uderzeniem własnego ciała. Kim jest ten człowiek? Czy to w ogóle jest człowiek?

-- Bardzo wam dziękuję. Nie wiem co powiedzieć, bez was byłoby po mnie -- wysapał Lars.

-- Daj spokój, jesteś przecież swój. -- Theras machnął ręką. -- Zresztą pewnie nie ma już przed czym uciekać. Ale musimy się stąd zabierać, trzeba odszukać resztę oddziału i przegrupować się z Gornem. Ktoś widział, dokąd biegli pozostali? Nie mogą być daleko, przez większość czasu biegli z nami w jedną stronę, ale potem straciłem ich z oczu.

-- Ostatni raz, jak ich widziałem, to skręcali w tamtą stronę -- powiedział Margdhal i wskazał kierunek wyciągniętym palcem.

-- Dawno?

-- Będzie z pięć minut.

-- Więc tam się udamy. Gotowi? Teraz nie musimy już tak pędzić.

-- Ja... Możemy zaczekać jeszcze chwilę? -- spytał Lars.

Theras westchnął nieznacznie, jednak odrobinę zbyt głęboko, by Edan uznał to za zwykły oddech. Wyczuł w nim znużenie i pewną obawę. Przed czym? -- pomyślał.

-- Chwilę możemy.

 

Następne kilka minut spędzili w milczeniu. Oddech Larsa stopniowo spowalniał, a rysy jego twarzy wygładzały się. Jednak wciąż widać było łagodne zmarszczki pomiędzy brwiami, delikatne jak pajęcze ryski na szkliwionej ceramice, lecz dość wyraźne, by czujne oko dopatrzyło się w nich skrytego głęboko lęku. Czego oni się tak boją? -- pomyślał Edan. -- Przecież sami mówili, że Artair bez problemu rozprawił się z tą bestią, że jest wprawnym wojownikiem. I czułem, że wierzyli w swoje słowa. Czyżby tak dobrze kłamali? Może... Nie, czemu mieliby okłamywać się nawzajem? Zbyt dobrze panują nad sobą, by koić nerwy w taki sposób, widziałem jak byli spokojni, gdy stali przed bestią. Dlatego, że ja tu jestem? A co ja ich obchodzę? Pomagają mi tylko dlatego, że Artair wydał taki rozkaz. Oni naprawdę wierzą, że Artair poradził sobie z tym potworem. Przecież ja sam w to wierzę. Widziałem co zrobił, widziałem jak cisnął tym stworem w powietrze... To nie może być człowiek... A jednak boją się. -- Jego umysł rozświetlił się nagle, a ciało oblała ciepła fala zrozumienia, gdy rozproszone ułamki rozumowania złożyły się w całość. -- Oni nie boją się, że Artairowi mogło się nie powieść. Boją się, że mogą w to uwierzyć... Nie chcą przestać wierzyć w niego -- w swojego kapitana.

-- Młody, pobudka -- rzucił Szczur, szturchając go stopą w łydkę. -- Ruszamy.

Edan potrząsnął głową, jakby dopiero co się obudził, i rozejrzał się zdezorientowany. Theras i Margdhal zarzucili sobie ramiona Larsa na karki, podpierając go, jak kuśtykał na zdrowej nodze. Szczur spojrzał na chłopaka ze zniecierpliwieniem i odszedł w stronę towarzyszy. Edan szybko zerwał się z ziemi i dogonił mężczyzn. Ukradkiem przyjrzał się ich twarzom, szukając w nich niepewności, która wcześniej skłoniła go do rozmyślań, lecz tym razem nie dostrzegł w nich nic poza surowym skupieniem. Oni naprawdę świetnie nad sobą panują -- stwierdził.

 

Las zdawał się drgać od przenikającej go ciszy. Mężczyźni kroczyli przez gęstwinę w niemal zupełnym oderwaniu od dźwięków. Nawet tupot ich stóp tłumił gęsty, wilgotny mech, a rozmokłe, spróchniałe gałęzie rozpadały się pod ich butami w bezgłośnej śmierci. Jednak żaden z nich nie odezwał się ani słowem. Jak jeszcze niedawno, tak i teraz kroczyli przed siebie w absolutnym skupieniu, chłonąc wszelkie, choćby najsubtelniejsze oznaki niebezpieczeństwa. Wierzyli w to, że bestia została już pokonana, Edan teraz także w to wierzył, jednak nic nie mogło im zagwarantować, że w tych kniejach nie czyha na nich inne, być może jeszcze większe niebezpieczeństwo. Jego niema groźba mrowiła ciało Edana od środka, ale nie dał tego po sobie poznać. Kolejny raz pozwolił nurtowi rzeczywistości porwać się i płynął wraz z nim, czekając tego, co zapisało dla niego przeznaczenie. Tak jest prościej -- myślał. -- Tak jestem w stanie iść naprzód. Żyć. Istniał jednocześnie w dwóch światach, na granicy których głęboki, paraliżujący lęk przenikał się z martwą i lodowatą rezygnacją. Był zupełnie zobojętniały. Nie czuł radości ani smutku, jedynie stłumiony, wyczuwalny jak przez watę ciężar jestestwa. Lecz nie czuł też lęku. Uodpornił się na jego chaotyczne, wymykające się wszelkiej świadomej kontroli targnięcia i był absolutnie świadomy tego procesu. Pozwolił mu zajść. Pozwolił mu przetrawić go i wypluć, zamienić w nieczułą skałę. I teraz dostrzegł w tym swoją siłę.

Średnia ocena: 3.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Burton The Scribe ponad rok temu
    Bardzo dobra robota. Naprawdę. Było kilka niezrozumiałych fragmentów, ale szybko utonęły w gęstwinie, którą stworzyłeś. Chciałbym tak umieć budować klimat i napięcie. Wrzucaj całość, chętnie przeczytam. Też grałem w Gothica ?
  • NataliaO ponad rok temu
    Długość tekstu mnie troszkę przeraziła. Ładne opisy. Fajna historia. Przeczytałabym od początku, aby poznać bohaterów i trochę zaznać mocji.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania