Fallusokalipsa

Napisał: marok

 

Posterunkowy Frances Brinkwood tego letniego czwartkowego poranka wstał lewą nogą. W ciągu piętnastu minut rekreacyjnego spaceru jeszcze przed śniadaniem zdołał zabić czarnego kocura i dobić dogorywającego na jezdni gołębia. Ptak koncertowo pod naporem buta wysrał wnętrzności jednym chlustem, a oczy wyszły z orbit, jakby ów but okazał się tylko napaloną gołębicą. Co do kocura, sierściuch napatoczył się znikąd, a ciężki but ukarał go za to kilka razy. Koci dywanik, jaki powstał ze zwierzaka, Frances wrzucił w okoliczne krzaki. Gdyby humor nagle podskoczył o jakieś dwie kreski, sprzedałby oczyszczony z flaków koci worek jako dobry do wypchania na poduszkę. W jakimś przedszkolu na pewno znalazłby miejsce. Może w tym na peryferiach. Tam nawet zoofilii kształcą. Ale humor był niski jak poczucie własnej wartości od samego rana. I choć słońce przyjemnie grzało, a otaczająca zieleń wręcz zalewała wzrok swą soczystością, Frances widziała wszystko w odcieniach szarości, mętne i przysłonięte mgłą. Cholera wie, co mogłoby sprawić, że ten dzień zacząłby mieć jakieś pozytywy.

Wszedł do mieszkania na skraju beznadziei. W głowie jak płyn przelewały się jedynie gorzkie myśli i chęć wybicia wszystkich dziwek na świecie. Bo co jak co, to one są wszystkiemu winne. Zawsze, kiedy dopadał go bezsilny gniew, ta myśl wracała jak bumerang. Tym razem nie mógł jej zapić zimnym piwem, bo ostatnią puszkę wydoił wczoraj przed snem, jako zapalnik na dobrą noc. Stojące na stole radio patrzyło prostokątnymi głośnikami wprost na twarz Francesa. Mimowolnie podszedł i je włączył. Szum i dziwny szmer po chwili ustąpiły miejsca głosowi speakera. Panikę słychać było od pierwszych słów.

— Widziałeś te… fujary… zostań w domu człowieku albo wyjdź i zgiń jak rasowy dupek — W lokalnej stacji miasteczka nie zwracano uwagi na większą kulturę języka, ale pierdolety o fujarach były całkowitą nowością.

Znów szum. Głos stał się niewyraźny, słowa przerodziły się w przerywany, sylabiczny bełkot. W końcu został sam szmer. Wyłączył radio, siorbiąc ostatnie krople zimnej kawy. Ten dzień był jedną wielką pomyłką, choć na dobre jeszcze się nie zaczął. Nawet inteligentny jak kora dębu żart speakera nie poprawił zasranej sytuacji wewnętrznej Francesa. Nastrój pikował coraz szybciej.

Gerard przekręcił klucz w starym zamku. Klamka odpuściła, a w nozdrzach zaświszczał zapach zeszłotygodniowych bułek jogurtowych. Więcej w nich muszych gówien niż kremu, pomyślał Gerard, zapełniając luki na tacy dodatkowymi bułkami. Letnie poranki działały na niego lepiej niż niejedna wizyta w domu publicznym. W mieście były dwa, a on zdążył zrecenzować oferty obu z wręcz chirurgiczną precyzją. Promienie słońca wdzierały się przez przetarte zasłony. Z braku laku lubił przysiąść i oglądać te świetliste kręgi, jak samotny nieudacznik, którym był, odkąd nauczył się oddychać. Za najlepszego przyjaciela niegdyś uznał swój brzuch przypominający pozaludzką formę życia przyssaną jak pasożyt i egzystującą kosztem żywiciela. Ostatnio ich relacje nie były za dobre. Brak dłuższych rozmów przy piwie obił się negatywnie na każdym aspekcie prawdziwej męskiej przyjaźni. Stali na przeciwnych końcach mostu, który chylił się ku zawaleniu z każdym dniem. Wepchnął do ust lukrowanego pączka, ostatnie co mu zostało. Może jeszcze poważna rozmowa z przyjacielem, ale nie miał odwagi zadać choćby jedno pytanie. Wolał przełknąć resztki lukru i gapić się na świetliste kręgi. Nie. Uderzyło go jak żelazny pręt.

— Chyba… cię kocham, przyjacielu. Możesz milczeć jak wstydliwa suka, ale w końcu mi to przyznasz, odwzajemnisz. Na pewno! — Miał wrażenie, że krew w jego żyłach zaczęła się gotować. Ścisnął fałdę tłuszczu, jezdną z wielu, kiedy zaczął obmacywać cały piwny bęben. Huk i rozprysk szkła. Szyba rozsypała się na tysiące kawałków, raniąc Gerarda. Upadła w akcie paniki i desperacko zaczął czołgać się pod ladę. Poczuł ugryzienie. Coś złapało go za lewą nogę i z całej siły ciągnęło do siebie. Desperacka walka, próba sił. Znów okazało się, że przyjaciel Gerarda to pasożytniczy tchórz, uczepiony go natrętnie. W takich chwilach był to zbyteczny balast. Gerard wezwał wszystkie siły. Mięśnie napięły się niebezpiecznie. Tego typu wysiłek był dla nich prawdziwą katorgą. Zryw, jeszcze jeden. Ostry ból przeszył całą nogę palącą serią. W takich chwilach warto się nażreć do syta. Dwie jogurtowe bułeczki leżały obok Gerarda. Chwycił obie i wszamał ze smakiem. Oblizał usta i pogładziwszy brzuch, szepnął:

— Chociaż mi kurwa wybacz.

Mógł przysiąc, że usłyszał odpowiedź, jakby przez mgłę i z zupełnie innej strony. Ten dziwny, chrapliwy głos mówił z góry z wiszącego nad głową Gerarda fiuta. Wydzieliną sącząca się z jego czubka cuchnęła padliną. Zawartość żołądka sama pchała się do światła jamy ustnej. Soczysty bełt wytrysnął niczym fontanna, będąc jedynie preludium tego, co nastąpiło potem.

Był posterunkowym nie od wczoraj, zdążył zobaczyć to i owo i przekonać się, że jeśli coś naprawdę jest pojebane, to pochodzi z tego świata. Jeśli coś było poza nim i tam sobie dziarsko egzystowało, chwała mu za to. Ale jak wytłumaczyć fakt, że rozprute truchło wiewiórki bezceremonialnie zatrzymało się na oknie w kuchni i powolnie zsuwało po gładkiej szybie, jak w starych dobrych kreskówkach? Może nieco podrasowanych na modłę współczesnych cukrożernych bachorów. Frances zaklął i zacisnął pięści. Wulkan gniewu pluł gorącym jadem na wszystkie strony, oczy zaszły krwią i niespokojnie świdrowały ciało zwierzaka, a raczej, to co z niego zostało. Nie trudno było zauważyć, że brakowało co nieco. Na zewnątrz ulica była nad wyraz pusta. Ani żywej duszy, a dochodziła godzina, kiedy to natężenie ludzi niebezpiecznie wzrastało. Nie tym razem. Jakby ten dzień koniecznie chciał oderwać się od rutyny innych z reguły podobnych do niego. Frances na początku sięgnął po wilgotne ścierki i płyn do okien, ale ostatecznie zrezygnował i wyszedł z mieszkania, zamykając drzwi na wszystkie możliwe zamki. Zszedł po schodach, niezgrabnie jak zawsze. Niczym rasowy ćpun, choć tak naprawdę miał lekki lęk wysokości. Nogi plątały się i cudem nie zarył nosem o ostro ścięte krawędzie schodów.

— Znowu — jęknął, czując w powietrzu smród. — Zgnilizna jak cholera. Tępe jełopy znowu naznosiły do śmietnika jakieś paskudztwa.

Niebieski zbiornik na odpady zmieszane stał obok budki telefonicznej. W środku o dziwo było pusto ani jednego papierka. Wtedy Frances przypomniał sobie o dzisiejszej wywózce śmieci. Kolejny punkt na liście najgorszego dnia w życiu. Stos głupich pytań bez sensownej odpowiedzi. Jakby akcja z wiewiórką nie wystarczyła. Co jeszcze?

Frances nigdy nie podejrzewał u siebie nadprzyrodzonych mocy. Tymczasem wywoływanie wilka z lasu to z pewnością coś. Na niebie pojawiły się dziwne latające punkty. Zbliżały się szybko, przelatując nad domami i zniżając lot. Z daleka były nie do rozpoznania. Dopiero gdy zbliżyły się do Francesa na jakieś dziesięć metrów, rozpoznał w nich gromadę, albo lepiej — hordę ludzkich penisów. Wszystkie szybujące dzięki białym gołębim skrzydłom. Im bliżej były tym znajomy mu smród wzrastał. Noszony wiatrem pochłonął całą okolicę. Nie mógł zliczyć, ile tego cholerstwa ruszyło na niego z pełną mocą. Tchórzostwo jest super i dobrze o tym wiedział. W takiej chwili wykorzystał tę opcję i dał nura wprost do śmietnika. Konstrukcja zatrzęsła się, a klapa uderzyła go w łeb. Stracił przytomność, trafił do świata wymuszonego snu, gdzie fikał koziołki z jednorożcami i zajadał się gotowanymi puszkami po piwie, popijając je sokiem z żelek.

Nudności nadeszły zaraz po przebudzeniu. W ciemności śmietnika nie wiedział, czy obrzygał się, czy może jednak wycelował gdzieś obok. W każdym razie rzygał i był wypompowany z energii. Do tego czuł na całym ciele ból. Był ewidentnie poobijany. Na zewnątrz krzyki, a jakże. Panika musiała w końcu opanować miasto. Latające kutasy zabójcy siali pogrom i chaos wśród ludności Valltermode City. Kobiety ryczały nad wózkami, mężczyźni dopijali promocyjnego browarka i pustymi puszkami rzucali w agresorów. Tak to sobie wyobrażał. Z ciekawości podniósł klapę. Znalazł się w magiczny sposób pod budynkiem ratusza otoczony hordą kutasów i martwych ciał ludzi. Porozcinane na pół, w poprzek, poćwiartowane trupy leżały wszędzie. Na dachach budynków, nabite na latarnie i klasycznie — ułożone na jezdni oraz chodnikach.

— Do ciężkiej kurwy, ta sex taśma nie skończyła się happy endem — jęknął Frances.

Uderzenie. Śmietnik przeturlał się dobry kilka metrów i wysrał z siebie Francesa bezceremonialnie, fundując mu zderzenie głową z krawężnikiem. Gwiazdy zamigotały w oczach. Był cały, ale lekko ogłuszony. Rana na głowie krwawiła, a rozwścieczone stado kutasów zaczęło strzelać dziwnymi laserowymi promieniami. Wszystko wokół tłumił hałas wystrzałów. Adrenalina buzowała w żyłach Francesa i tych, którzy jednak przeżyli. Ci ukryci za filarami budynku ratusza krzyczeli w akcie paniki jak rozwydrzone bachory. Niektórych promienie dosięgły bez problemu, rozcinając na pół albo fundując dekapitację. Frances miał więcej szczęścia. Ukrył się za terenówką i nieruchomo czekał, aż wrzawa minie. Ale na to się nie zapowiadało. Kątem oka dostrzegł znajomą sylwetkę. Czarne włosy i widoczna na czubku głowy łysina — burmistrz.

Facet razem z posterunkowym Breydanem podbiegli do Fracesa, obaj biali ze strachu.

— Jebać to miasto, zrobią tu największe gruzowisko na okolicę — Burmistrz poprawił krawat. — Spadamy stąd.

— Prosto w ogień laserów. Ten kutasy strzelają precyzyjniej niż nasi najlepsi funkcjonariusze — Breydan otarł czoło z potu i przełknął ślinę. Był na skraju omdlenia.

Burmistrz zmierzył Francesa wzrokiem i widząc, że ten równie negatywnie patrzy na jego pomysł ucieczki, sam rzucił się w sprinterski bój o życie.

— Co ten idiota wyprawia?

— Biegam z nim od godziny. To wariat. Akurat gwałcił swoją sekretarkę, kiedy jakiś kutas wprosił się do biura przez okno i podobno przerobił ją na tatar. A on przeżył, chociaż ni cholera nie wiem jakim cudem.

— Na to miasto musiała spaść jakaś pożoga — skwitował Frances. Kiedy to wymawiał, ciało burmistrza leżało martwe bez głowy i części flaków, które smażyły się obok na rozgrzanym przez promień laserowy kawałku karoserii auta.

— Miałem uratować Gerarda, tego od cukierni.

— I?

— Kiedy wbiegłem do środka, zdychał w jakimś śluzie, a smród tam taki, że zwróciłem poranną jajecznicę z bekonem.

— Nie już kogo ratować w tym chaosie. Zdajmy się na siebie.

Breydan pokiwał głową. Obaj obserwowali, jak agresorzy lustrowali teren w poszukiwaniu żywych.

— I jeszcze coś — dodał nagle Breydan.

— Co takiego?

— On miał go w tyłku.

— Kto?

— No Gerard. Miał jednego z tych latających wacków w dupie, ot, tak po prostu.

Frances przemilczał tę informację.

— Tak chyba zaczyna się apokalipsa. W filmach zwykle było więcej wybuchów, ale chociaż flaków jest wystarczająco dużo.

— Gerard zrobiłby z nich niezłe słodkie bułeczki, tylko ten kut…

— Kurwa, skończ — Frances uciął. — Gerard leży martwy i nigdy już nie zrobi bułeczek, lepiej pomyśleć co my możemy zrobić, żeby przeżyć.

— Ja wiem, co możemy zrobić. Dać kurwa w długą, nie mam ochoty na partyzantkę przez kolejne dni a może i miesiące.

Ruszył pewnie. Frances przyglądał się i miał zamiar zakląć, ale powstrzymał się. Breydan ukrył się za kolejnym autem, a potem stopniowo przemieszczał się dalej, jak mysz, cichutko i sprawnie. Dopóki nie wpadł na akcji z gałązką tylko w postaci puszki, która pod ciężarem puszki zaskrzeczała donośnie. Wpadł po uszy. Dziwny promień uniósł go ponad cztery metry nad ziemię. Teraz zrównał się z latającymi kutasami i gapił się na nich a oni na niego. Mierzli się wzrokiem. Chociaż czy fallusy miały w ogóle oczy albo jakieś prymitywne zamienniki? Na pewno go widziały. Część plądrowała miasto a ta, która została, rozpoczęła przedstawienie bólu i cierpienia dla Breydana. Jego blond czupryna utonęła w morzu śluzu tak jak on sam, oblany równomiernie jak pieczeń. Parząca substancja wypaliła oczy i zaczęła trawić skórę, przedostając się do mięśni i kości, aby je strawić następne.

— Kurwww Franccce, ratuu…— Bełkot był jak najbardziej zrozumiała dla Francesa. Prośba o pomoc, ale spóźniona i to bardzo.

 

***

 

Planeta Xyborion znajdowała się biliony kilometrów od Ziemi. Zimna, wiecznie zaśnieżona i nieprzyjacielska. Po powierzchni stąpały białe bestie o żółtych zębach i ogromnym apetycie. Trafić tam na śnieżycę to norma. Na tym kosmicznym zadupiu wbrew wszystkiemu, głęboko w podziemnych tunelach egzystowała rasa Latających Fallusów. To był ten cholerny raj, gdzie nie było nic pojebanego. Wszystko, co porąbane wychodziło spoza tej planety. Więc kiedy masz okazję być tam, gdzie dziwy żyją obok siebie cały czas, warto zabrać jakąś pamiątkę, drobny znak, że byłeś tam. Dlatego właśnie łeb Francesa Brinkwooda i łeb Breydana Oswaldhorna dumnie nabite na kołki z podestami zdobiły tron władcy Fallusów, niepokonanej rasy prosto z raju.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (17)

  • fanthomas 27.09.2019
    Bije brawo ale jutro przeczytam
  • fanthomas 27.09.2019
    Rzut okiem wystarczy by stwierdzić że to zajebiste bizarro
  • Ritha 27.09.2019
    :D
  • Ritha 27.09.2019
    W ciągu piętnastu minut rekreacyjnego spaceru jeszcze przed śniadanie zdołał - przed czym?
  • Ritha 29.09.2019
    Dalej nie poprawili! Nie przeczytam tego dopóty, dopóki nie poprawią baboli, wstręciuchy! Ooooo.
  • JamCi 29.09.2019
    Ritha a ja się starałam i starałam i co? Dupa. Olali moją pracę cierpliwą. Świntuchy nie?
  • marok 01.10.2019
    Czyszczę kiedy tylko mam czas. Ja, sam, bo to tylko moje, powinny być dopiski, kto napisał, tak będzie
  • fantomarok 01.10.2019
    Ritha, smutek wezbrał w nas :
  • JamCi 27.09.2019
    Wrócę, obiecuję. Dziś za mało myślę, żeby kalać komentarzem :-)
  • franekzawór 27.09.2019
    Z plusów, tekst jest oryginalny i dobrze się czyta całość. Z minusów - momentami trochę przytłaczający, styl jakby tego duo i jakby nie.
  • franekzawór 27.09.2019
    Jeszcze ciekawe jest to, że dzisiaj powstają opowiadani, które jeszcze 20 lat temu by nie mogły powstać fabularnie, tak wszystko wymieszane. Ciekawe co to będzie za kolejne 20 lat - pewnie powrót do tradycji hi hi.
  • marok 28.09.2019
    franekzawór, natchnęło mnie na takie dziwactwa i musiałem przelać na kompa. Raczej na żywioł i pewnie dlatego tak wyszło
  • JamCi 28.09.2019
    Po pierwsze: za czarnego kotka po ryju. Frances w jednym miejscu kobita jest. W jednym miejscu pomieszanie postaci, przez chwilę nie wiadomo czyje to doświadczenie czy F czy G. Kilka błędów jest, teraz nie mogę wyłapać.
    Poza tym: super :-) zwariowane, ciekawe i fajne zakończenie.
  • marok 28.09.2019
    Zakończenie to zmieniałem bo miało być bardziej otwarte ale uznałem że za dużo już mieszania
  • JamCi 28.09.2019
    marok jak wrócę tu na kompie Ci napisze gdzie drobiazgi.
  • JamCi 28.09.2019
    przed śniadanie - śniadaniem
    zoofilii - zoofili
  • JamCi 28.09.2019
    Frances widziała - widział
    Cholera wie, co mogłoby sprawić, że ten dzień zacznie mieć jakieś pozytywy. - zacząłby? strasznie pomieszane tryby czy czasy
    nie mógł ją zapić - jej
    obił się negatywnie - odbił
    zadać choćby jedno pytanie.- choćby jednego pytania?
    mgłę i zupełnie innej strony.- i z zupełnie
    oblepiło zatrzymało - przecinek
    jakieś paskudztwa.- jakiegoś?
    nur wprost do śmietnika - nura
    zatrząsała się, - zatrzęsła
    Do tego czuł na całym ciele ból. - w
    dobry kilka metrów - dobrych
    Nie już kogo ratować w tym chaosie - nie ma
    pod ciężarem puszki zaskrzeczała donośnie - cieżarem kogo lub czego? puszka pod cieżarem puszki?
    aby je strawić następne - następnie
    nieprzyjacielska. - hmmm tak miało być? nieprzyjazna może?
    spoza ten planety. - tej
    Tyle, wiecej nie widzę. Popraw sobie.
    A w ogóle fajny tekst, przy drugim czytaniu jeszcze fajniejszy.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania