„Fides: Chłopiec z Przystani Róż" Rozdział 2 „To, czego zwyczajne oczy nie zobaczą”
Słońce już dawno było wysoko na niebie; pojawiły się deszczowe chmury, ale nie padało. Roy w końcu otworzył oczy. W sumie był trochę niewyspany. Popatrzył na zegarek w pokoju — było mocno po szesnastej. Zasnął dopiero nad ranem, bo cały czas myślał o tym, co się stało wczoraj. Nie mógł przestać. Cały czas miał przed oczami tę wróżkę, jej świecące skrzydła, jej głos, kiedy prosiła o pomoc. I ten pościg. I to, że mu się udało. Więc nic dziwnego, że zasnął dopiero wtedy, kiedy zmęczenie wygrało z tym wszystkim, co miał w głowie. W Przystani Róż panował chaos. Wszystkie kobiety latały w prawo i lewo, malowały się, stroiły, krzyczały na siebie o szminki i sukienki. Święto Przymoru było tylko raz w roku — w najkrótszą noc. I to był ten dzień, w którym można było zrobić majątek. Bo jak przyszli bogaci klienci, to się nie liczyło, skąd są i po co przyjechali — ważne było, ile mają złota w kieszeni. A tej nocy zawsze mieli go dużo i nie bali się wydawać.
— Dzień dobry, ciocie… — powiedział cicho.
Ale nikt nawet nie podniósł głowy. Jedna właśnie poprawiała włosy przed małym lustrem, druga krzyczała na trzecią, że zgubiła jej broszkę, a reszta udawała, że go nie słyszy. Udał się więc do kuchni. Zostało tylko parę osób z obsługi, kucharka już poszła. Nalał sobie trochę zupy warzywnej i usiadł przy stoliku. Do kuchni weszła jedna z jego ciotek — Nira. Miała długie czarne włosy, zawsze związane w warkocz. Roy szybko się wyprostował.
— Dzień dobry, ciociu Niro — powiedział.
Nira spojrzała na niego tym swoim spokojnym, nieruchomym wzrokiem. Nigdy nie było po niej widać, czy jest zła, szczęśliwa, czy cokolwiek czuje. Twarz jak maska.
— Dzień dobry — odpowiedziała krótko.
Podniosła z blatu dzban i nalała mu do szklanki soku ze świeżych owoców. Po prostu postawiła go przed nim, bez słowa, bez spojrzenia, jakby robiła to z przyzwyczajenia. Ona jako jedyna nie krzyczała na niego. Nie śmiała się z niego. Ale też nigdy nie okazywała żadnych emocji. Była obojętna. Zupełnie obojętna. I może właśnie dlatego Roy nawet ją lubił. Minęło trochę czasu. Było już po osiemnastej. Kobiety zaczęły wchodzić do powozu, jedna po drugiej, w swoich najlepszych sukienkach, obwieszone błyskotkami i pachnące drogimi perfumami. Roy stał przy drzwiach i tylko patrzył. Babka Mara spojrzała na niego surowo, marszcząc brwi.
— Żebyś tylko nie robił żadnych problemów — warknęła. — Masz siedzieć spokojnie w domu. Zrozumiano?
Roy skinął głową. Parę lat temu tylko raz odważył się zapytać, czy może pojechać z nimi na święto. Wtedy odpowiedzią były tylko szydercze śmiechy. Śmiały się prawie wszystkie — tak głośno, że jeszcze przez kilka dni słyszał to w głowie. Od tamtej pory już nie pytał.
I w taki właśnie sposób Roy znowu widział, jak powóz odjeżdża. Stał chwilę w milczeniu, patrząc, aż powóz zniknie za rogiem ulicy. Dopiero wtedy na jego twarzy pojawił się lekki, prawie niewidoczny uśmiech. Odwrócił się i pobiegł na górę do swojego pokoju. Babka i ciotki nie miały pojęcia, że on już był na święcie. I to nie raz. Dwa razy. Za każdym razem z panem Kentem — po cichu, bez pozwolenia, bez ich wiedzy. I tak samo miało być teraz.
Roy otworzył skrzynię pod łóżkiem i wyciągnął swoją pelerynę z kapturem. Starą, trochę przykrótką, ale dobrą do tłumu. Przynajmniej nikt nie mógł go rozpoznać. Bo jego opinia na Drodze Handlowej była raczej kiepska… a dziś na święcie miało być pełno ludzi. Nie chciał, żeby palce znowu wskazywały na niego. Zapiął pelerynę i sięgnął po spinkę od pana Kenta. Złotą, z czerwonymi kwiatami. Mogła być warta wiele monet. Mógłby ją sprzedać albo wymienić, gdyby zaszła potrzeba. Schował ją głęboko do kieszeni.
Roy naciągnął kaptur na głowę i wyszedł po cichu z Przystani Róż. Dotarł do Gabinetu Osobliwości. Rozejrzał się, ale nie widział pana Kenta przy ladzie jak zwykle. Chciał już zawołać, kiedy z tyłu sklepu rozległ się kaszel. Po chwili zza regału wyszedł pan Kent. Trzymał się za bok, jakby musiał oprzeć się o mebel, żeby nie upaść. Był bladszy niż wczoraj.
— Gotowy? — zapytał, udając normalny ton, ale i tak wyszło mu to chrapliwie.
Roy od razu się zmieszał.
— Panie Kent, możemy nie iść… ja mogę sam. Pan powinien się położyć.
Kent zmrużył oczy, a potem spróbował coś powiedzieć, ale znów go zakaszlało.
— Nie chcę, żebyś szedł sam — wyszeptał w końcu.
Roy wziął głęboki oddech.
— Nic mi nie będzie. Naprawdę.
Pan Kent przez moment patrzył na niego bez słowa, aż w końcu westchnął.
— Dobrze… — mruknął. — Niech będzie po twojemu.
Sięgnął do kieszeni i wyjął kilka miedziaków.
— Weź. Jakieś prażone migdały w miodzie… albo cokolwiek tam znajdziesz. Żebyś nie był głodny — i też mi trochę przynieś. I wróć tu po wszystkim. Obiecujesz?
— Obiecuję — odpowiedział Roy poważnie.
Kent położył mu dłoń na ramieniu.
— Uważaj na siebie, chłopcze.
— Wrócę — powiedział.
Odwrócił się i ruszył do drzwi. Nawet się nie obejrzał, żeby nie zobaczyć tego zmęczenia w oczach Kenta jeszcze raz. Gdy drzwi zamknęły się za nim, ruszył dalej, w stronę Saldenoru. Droga trwała chwilę — szedł najpierw między domami, później coraz szerszym traktem, aż w końcu ujrzał światła. Miasto było ogromne. Ludzie z całego królestwa zbierali się na Placu Bursztynowym, który aż kipiał życiem: kramy, kolorowe lampiony, śmiechy i muzyka — bębny, flety, lutnie. W powietrzu mieszały się zapachy prażonych migdałów w miodzie, pieczonych ryb i świeżego chleba. A pośrodku lśniła fontanna. Święto Przymoru trwało w najlepsze.
Roy przeciskał się przez tłum, gdy nagle zobaczył bogatego szlachcica w purpurowym płaszczu. Na krótkim łańcuchu prowadził małego skrzata — chudego, o zbyt wielkich uszach i jasnych włosach sterczących na wszystkie strony. Dźwigał przed sobą dwie ciężkie skrzynki, ledwo utrzymując równowagę. Szlachcic szarpnął za łańcuch:
— No już, ruchy! — warknął.
Skrzat zachwiał się i jęknął. Podniósł głowę… i spojrzał prosto na Roya. W jego oczach widać było zmęczenie. Roy zmrużył oczy, patrząc na tę scenę. Nie był jedynym, komu to przeszkadzało.
— Ach, ci szlachcice… — mruknął ktoś obok.
Roy odwrócił się. Przy jednym z kramów stał niski, krępy sprzedawca z gęstą brodą i fartuchem umazanym miodem. Odsunął dzban z orzechami i zerknął na chłopca.
— Myślą, że są pępkiem świata — dodał pogardliwie. — Bo mają nazwisko.
Roy skinął głową. Już o tym wiedział. Słyszał to w Przystani Róż nie raz — że tylko ważni ludzie mają nazwiska, szlachta albo tacy, którzy się zasłużyli. Cała reszta to po prostu „ktoś”. Sprzedawca uniósł brew.
— A ty, młody, coś chcesz? — zapytał tonem już nieco łagodniejszym.
Roy spojrzał na jego kram. Zobaczył to, co pan Kent kazał mu kupić.
— Poproszę… prażone migdały w miodzie — powiedział.
Sprzedawca uśmiechnął się, zapakował niewielki stożek z papieru, po czym podał mu przez ladę.
— Trzy miedziaki.
Roy zapłacił i odebrał pakunek, czując ciepło migdałów przez papier.
— Udanej nocy, chłopcze.
Roy kiwnął tylko głową i odszedł. Z daleka zauważył duży namiot z wyszywanymi różami. Tam znajdowały się ciotki. Musiał trzymać się od tego miejsca jak najdalej. Odwrócił wzrok, udając, że niczego nie zauważył… ale wtedy ktoś gwałtownie go popchnął. Roy stracił równowagę i z pluskiem wpadł prosto do fontanny. Zimna woda chlusnęła mu do oczu i ust. Usłyszał śmiechy.
— No proszę, kto to taki? Mały szczurek z Przystani! — wykrzyknął wysoki chłopak o rudych włosach. To był Lorn.
Obok niego stało dwóch jego zwyczajowych kompanów: niski i krępy Bero oraz Silas, który zawsze patrzył tak, jakby coś knuł. Lorn złapał Roya za kołnierz i wyciągnął go z fontanny, po czym z pomocą Bero i Silasa zaciągnął go w boczną uliczkę. Tłum, muzyka i światła zostały za nimi, a tu było cicho i ciemno. Słońce już zaszło.
— No i co teraz, szczurze? — syknął Silas.
Roy próbował się wyrwać, ale nie miał z nimi najmniejszych szans. Bero pchnął go tak mocno, że upadł na twardy bruk. Plecy zapiekły bólem.
— Co tam masz? — warknął Lorn i zaczął przeszukiwać jego kieszenie.
Znalazł stożek z migdałami.
— O, ale się urządziłeś! — zaśmiał się, otwierając papier i bezczelnie wsypując garść słodyczy do ust. — Mmmm… całkiem niezłe.
Pozostali też zbliżyli się i zaczęli grzebać przy jego ubraniu. Silas nagle uniósł rękę z błyszczącym przedmiotem.
— Patrzcie, co mamy! — zawołał triumfalnie.
To była spinka pana Kenta. Roy poderwał się, żeby mu ją wyrwać, ale Bero natychmiast przytrzymał go butem, wgniatając go z powrotem w ziemię.
— Ukradłeś ją? — spytał Lorn przeciągle, z udawanym oburzeniem. — Kto by pomyślał… nasz mały złodziejaszek. My lepiej się nią zaopiekujemy.
Roy zacisnął zęby i ponownie spróbował ją odebrać. Udało mu się jedynie musnąć jej róg, zanim Lorn kopnął go w żebra, a Bero dołączył, śmiejąc się ochryple. Roy owinął ramiona wokół siebie, próbując ochronić brzuch.
— Wiesz, dlaczego nikt cię nie chce? Bo jesteś śmieciem po dziwce. Twoja matka sprzedawała się każdemu, kto rzucił jej monetę. I właśnie tyle jesteś wart — jedną brudną monetę. Jak ona.
Jedna łza spłynęła po jego policzku. Może mają rację — pomyślał.
Nagle w ciemności rozległ się czyjś głos — pewny, chłodny:
— Zostawcie go.
Lorn, Bero i Silas odwrócili się jednocześnie.
Na wejściu do uliczki stała dziewczyna — ubrana w elegancką suknię, z kapturem na głowie i szarymi, przenikliwymi oczami.
— Rozkazuję wam zostawić go — powtórzyła stanowczo.
— A ty niby kim jesteś? — prychnął Lorn, ale w jego głosie zabrzmiała nuta niepewności.
Silas szturchnął go w ramię i wysyczał:
— Idioto… to szlachcianka. Chcesz mieć kłopoty?
Lorn zacisnął zęby. Rzucił Royowi zimne spojrzenie, pełne obietnicy zemsty.
— Policzę się z tobą później, szczurze — syknął.
Potem odwrócił się i zniknął z resztą swoich kompanów w tłumie. Uliczka znów ucichła. Dziewczyna podeszła do Roya i kucnęła obok.
— Bardzo cię zranili? — zapytała łagodniej.
Roy odchrząknął, próbując się pozbierać.
— Będę miał… tylko parę siniaków — wymamrotał.
Jej wzrok padł na zmięty papier po migdałach, leżący tuż obok. Z westchnieniem wyciągnęła z torebki mały pakunek zawinięty w ozdobny papier.
— Weź — powiedziała, podając mu go. — Te są lepsze.
— Nie… nie muszę… — zaczął Roy, speszony.
— Weź — powtórzyła, delikatnie wpychając mu słodycze w dłonie.
Roy w końcu skinął głową. A wtedy przypomniał sobie o spince. Mógł ją sprzedać, wymienić… ale pan Kent oddałby ją bez wahania komuś, kto mu pomógł. Z ciężkim sercem wyciągnął spinkę i podał dziewczynie.
— Dziękuję… za pomoc — powiedział cicho.
Dziewczyna uniosła brwi, zdziwiona, ale odebrała ozdobę. Spojrzała na niego uważnie i lekko się uśmiechnęła.
— Dziękuję — powiedziała cicho, zerkając na spinkę. — Powinieneś się pospieszyć. Zaraz zacznie się uroczystość.
Odwróciła się na pięcie i odeszła w stronę placu, znikając między lampionami i tłumem. Roy powoli podniósł się z bruku. Wszystko go bolało, ale stanął prosto. Ścisnął w dłoni pakunek słodyczy i ruszył za nią — w stronę placu.

Komentarze (20)
zza regału wyszedł
/Był bladszy niż wczoraj./ – był bledszy
/spróbował coś powiedzieć, ale znów go zakaszlało./ – ale znów się rozkaszlał – może lepiej
/trwało w najlepsze.Roy przeciskał/ – spacja
/niewielki stożek z papieru, po czym/ – popularną formą jest: rożek z papieru
/— Trzy miedziaki/ – kropek
/spinka pana Kenta.Roy poderwał się,/ – spacja
/Jedna łza spłynęła po jego policzku Roya./ – spłynęła po policzku Roya
/Może mają rację pomyślał. — pomyślał./ – usuń kropkę przed narracją
/ubrana w elegancką suknie, z kapturem/ – suknię
/Wszystko go ,bolało ale stanął/ – usuń spację
Trochę interpunkcja nie teges i budowa zdań, masz tendencję do krótkich zdań.
cul8r
"Po prostu zbierało się na późniejszy deszcz." - to zdanie niepotrzebne. Skoro są deszczowe chmury i jeszcze nie pada, czytelnik domyśli się, że będzie padać później
"Przynajmniej nikt nie miał go rozpoznać." - "nie mógł" brzmi naturalniej
"miasta Saldenoru." - pleonazm. Albo "miasta" albo "Saldenoru"
"nie muszę" - nie mogę
Modelowo prowadzone póki co. To znaczy bardzo modelowo, schematycznie wręcz. Napisane dobrze, czyta się przyjemnie i gładko, no bo jednak ciężko popsuć coś na tyle prostego. Oczywiście nie piszę tego negatywnie - schematy są po to, by z nich korzystać, a więc jestem ciekaw jak zostaną tu wykorzystane i czy pojawią się jakieś elementy, które poza te schematy wyjdą...
To jest troche podobne do dziel Homera.
Na ile?
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania