Górskie wycieczki po Dolnym Śląsku

Niemcza, wrzesień 2023

Dzień I

Słońce wylewa się na żółty szlak tak hojnie, że od samego rana idę jakby zanurzony w płynnym złocie – w stronę Kazanowa i Nieszkowic. Na rozwidleniu przy stacji spotykam panią, która z entuzjazmem opowiada o trasie przez Biały Kościół do cystersów. Rozchodzimy się: ona skręca ku klasztorowi, ja sunę dalej przez pola ciężkie od rosy. Buty mam przemoczone do granic.

W Nieszkowicach pytam o drogę. Młody chłopak macha ręką: „Wszystko jedno, szlaki i tak zataczają koło i się łączą.” Robię drobne zakupy w wiejskim sklepiku. Sprzedawca, ciekawski jak większość tutejszych, dopytuje, skąd i dokąd, czy to wycieczka. Przytakuję: „Oficjalnie wędrówka podgórskimi szlakami – niedocenianymi, traktowanymi po macoszemu, a przecież nie tak znów łatwymi. Gdy się zgubisz, nie ma kogo spytać. A gdy wejdziesz w pole kukurydzy, możesz pożegnać się z pociągiem, jeśli akurat idziesz na pociąg.”

Za Nieszkowicami wchodzę na Wzgórza Lipowe. Las wciąga mnie natychmiast i zaraz gubię trop. Dzięki temu natykam się na wąwóz – stromy, porośnięty mchem, z potokiem szumiącym cicho na dnie jak dawno zapomniana kołysanka. Drwale, których spotykam później, z uśmiechem naprowadzają mnie z powrotem na żółty szlak. Nawracam się – w imię Ojca…

Tam, gdzie żółty spotyka niebieski, stoję i zastanawiam się przez chwilę: dokąd prowadzi ten drugi? Pokusa, by nim iść, jest silna, ale właśnie tam, w cieniu drzew, rosną grzybki. Niewielkie, lecz zawsze coś. I zaczynają się zbiory.

Dalej otwiera się teren zalany światłem: Czerwieniec, Kowalskie, inne przysiółki migoczą w słońcu jak rozsypane monety na mapie Dolnego Śląska.

W Kowalskim rozwidlenie – zielony odbija w bok. Wiem już, że tą drogą wrócę.

Żelowice. Przed kościółkiem facet grabi liście i przy okazji opowiada o ruinach pałacu ukrytych w zaroślach. Słucham z przyjemnością. Może się tam wybiorę?

Za Błotnicą znów las. Niebieski kusi po raz drugi, skręca w lewo niczym obietnica czegoś innego. W głębi szumi kolejny potoczek – czysty, zimny, pachnący wilgotną ziemią. W Piotrkówku trafiam na dworek, który od razu mi się podoba. Umawiam nocleg w tymże dworku i ruszam jeszcze ku nieczynnej wieży widokowej i Kawiej Górze. Na szczyt nie docieram – za daleko, za późno. Wracam więc, po drodze zaglądając do Niemczy.

W sklepie słyszę, jak jeden mężczyzna opowiada drugiemu, że jego kumpel wzmacnia mocnego porterka wódką. Aż trudno w to uwierzyć, a jednak – ludzie potrafią zaskakiwać, ludzie robią dziwne rzeczy.

Wreszcie okrężną drogą przez Skrzyżowanie nad Niemczą, potem czerwonym szlakiem do Starogórza. Nocuję w pałacyku, gdzie z powodu koncertu Wiśniewskiego przez kilka godzin jestem zupełnie sam. Cisza aż dzwoni w uszach. Klimat jest przedni, ale białej damy nie spotykam. Może to i lepiej.

Dzień II

Rano znów żółty, od Maleszowa przechodzę na niebieski. Za Janowiczkami zaczyna się kukurydziany labirynt. Nie cierpię tych numerów z polem kukurydzy – wchodzisz w zielone i żółte morze, szlak znika, tonie w pokrzywach i chwastach po pas. Trzeba intuicji, uporu i odrobiny odwagi, bo o drogę nie ma kogo spytać. Idziesz, przedzierasz się przez szeleszczący miękisz i ciągle zadajesz sobie pytanie: czy jeszcze jestem na trasie? Wypatrujesz znaków jak zbawienia. Czasem pół kilometra i nic. Wracać czy iść dalej? Nie wiadomo. Dramat w najczystszej postaci. Na szczęście lubię dramaty – zwłaszcza gdy później mogę o nich opowiadać.

Las przyjmuje mnie tylko na chwilę. Potem otwiera się widok na bezkresne pole kukurydzy między Górą Bednarz a Stachowem – nigdy nie widziałem takich ogromnych połaci. Za Stachowem aleja topolowa: wysoka, majestatyczna, liście drżą na wietrze jak na starym gobelinie.

Dochodzę do żółtego i wracam znaną drogą.

W Białym Kościele trwają dożynki. Powietrze pachnie świeżym chlebem i wędzonką. Akordeonista gra te same takty w kółko – mdleją w popołudniowym żarze, wyczerpane, lecz nieustępliwe.

Na stacji rowerzyści dzielą się wrażeniami z trasy. Mają się czym pochwalić – pierwsze koty za płoty już za nimi. Przed nimi wszystko dosłownie stoi otworem.

W pociągu powrotnym siedzę naprzeciw pary himalaistów. Opowiadają o szczytach, lodowcach, wysokościach. Ja, skromny wędrowiec podgórski, słucham w milczeniu. Cóż mogę powiedzieć? A jednak wracam dziwnie spełniony, szczęśliwy. Już teraz tęsknię za powrotem do Niemczy.

To prawie jak w naszym hymnie: „Z ziemi obcej do Niemczy, za twoim przewodem złączym się z narodem niemczańskim”. Vivat Niemcza! Vivat wszystkie stany niemczańskie!

Bo czasem największe szczęście nie kryje się w zdobywaniu ośmiotysięczników ani w dalekich wyprawach, ale w samotnym przedzieraniu się przez kukurydziany labirynt, w ciszy opustoszałego pałacyku i w świadomości, że wystarczy ruszyć w drogę – choćby po zapomnianych, zachwaszczonych szlakach – by poczuć, że żyjesz naprawdę.

I to tyle, drogie motyle.

 

Złoty Stok, wrzesień 2021

Dzień I

Wyjście w plener, ruszenie w trasę, wymarsz — i od razu przypomina się szybki start w pewnej znanej amerykańskiej firmie, która ma wyśrubowane tempo pracy i stale rekrutuje. Ale nie psujmy sobie humoru tak przyziemnymi sprawami. Humorek to grunt!

Oto zagajnik ze starą topolą — razem wyglądają jak dawny gród, mury obronne, jakieś ruiny dostępne tylko mnie. Tak czarownie rysują się pola przed Doboszowicami. Boże, jak ja lubię te wielkie gry wyobraźni!

A dalej — faceci koszą trawę na przejeździe kolejowym i mówią: „No, niezłe masz te chody”.

Podziwiam lasek w stylu mazurskim — tuż przed Błotnicą, zaraz za wałami Topoli. Potem rozmowa w sklepie w Błotnicy. Małe sklepiki mają swój niepowtarzalny urok. Pani ekspedientka nastrojona wolnościowo, antyszczepionkowo i antysystemowo. Za PiS-em stoi murem. Ja też — od błota do błotnickiego błota, od pluchy do pluchy, od kałuży do kałuży — za wrednym kurduplem, choć jakby mniej ostatnio. Ale nie upolityczniam.

Naprzód, grubasie! (Zawsze tak do siebie mówię, choć jestem zasadniczo chudy). No naprzód, gruby! Patrz w dal i idź na przełaj — czyli na skróty. Triangulacja!

Zgubienie się za Białą Wodą — i nie dojście na Borówkową, jak planowałem. Drzemka w lesie, a tu drobny deszczyk: kap, kap. Potem wędrówka do ambony po zmierzchu i ogromna senność.

Dzień II

Z rana — zgubienie się przed Chwalisławem, gdzieś na poletku strzeleckim. Przedzieranie się przez nici pajęcze, błąkanie tu i ówdzie, taplanie w rosie. A ta rosa poranna — taka zimna, taka wredna.

W końcu wychodzę z lasu i wpadam wprost w wszechocean byczków: dużych i małych, a groźnych jednakowo. Zagrodziły mi drogę i nie chcą przepuścić. Musiałem je omijać szerokim łukiem, robić w kółko Macieju dziwne manewry, licząc, że zajęły się skubaniem i żuciem. Mnóstwo trawy przy tym naniszczyłem.

Nigdy nie zapomnę ich spojrzeń — wszystkich naraz, jakby się zmówiły. Rogaci przedstawiciele inteligencji stadnej — cała okrągła setka. (Nie liczyłem dokładnie, czy setka — tylko na łut szczęścia…). Prześlizgnąłem się na paluszkach między byczymi wyspami, przemknąłem kręgami i uciekłem w cholerę w strony chwalisławskie. Bez chwały i sławy, ale z kijem pasterskim w dłoni, ze sznurem przywiązanym.

Naprzód, gruby! Triangulacja — to jest to.

W okolicach Skrzynki gość na niebieskim, pierdzącym motorku rozgląda się za grzybami. Dalej nowa droga szutrowa. O — i drugi! Mój stary znajomy wypatruje prawdziwków. On szuka, a ja się o nie potykam.

Rozmawialiśmy chwilę z wytrawnymi grzybiarzami, którzy studiowali artykuł w lokalnej gazetce: „Dziwne obiekty latające nad Chwalisławiem”. Potem ruszyłem dalej. Ze Skrzynki widok na wzgórza magmowe, co z daleka wyglądają jak kopce, jak kupska, jak wielgachne kretowiska — obcych jakieś lądowiska.

Idę i mijam drzewa mniej szlachetne, zwykłe chaszcze po prostu, i kilka pniaków złączonych w wiązankę. Rosną przy starej poniemieckiej dróżce, a ponad miejscowością. Ta dróżka zostanie już na zawsze w mej pamięci.

Śliczna, jasna łąka w stylu żywieckim — opadająca przy krańcach, z dużą ilością dorodnych kani. Nie zbieram, tylko podziwiam. Po pauzie obiadowej — potykanie się o maślaczki. Grzybnia rządzi!

Z wieczora ogarnia mnie niewysłowiony smutek. Co będę robił bez matki, gdy jej braknie? Dlaczego czuję się tak obco w ukochanej ojczyźnie? Czy założę kiedyś rodzinę? Przecież właściwie nikogo nie znam. Jestem jak obcy pośród obcych. Smutna ta nasza przyroda o tej porze, a słońce gaśnie tak szybko.

Obmywam się w strumyku, podziwiając pajęczyny pod światło przykrótkiego dnia. Złota żyła zawisła w powietrzu łukiem olśniewającej tęczy. Zaglądam do ambon myśliwskich, zwiedzam Lasek Kościelny — intrygująca, historyczna nazwa. Grzybki fioletowe i niebieskie, i dziwne roślinki — takie i owakie — w lesie i pod…

Zachód słońca po dziewiętnastej — podziwiany z jednej z ambon. Zaszło słońce, wzmógł się wiatr. Wszystko przebiegło błyskawicznie.

Dzień III

Na drugi dzień w sklepie rzucam pytanko: „No jak tam sąsiedztwo — dobre?”. „A różne”. Mowa o Czechach, bo tu Czechy naokoło. Na przystanku dziad z długą brodą pije piwo i rzecze: „A daleko ty, bratku, idziesz? A wiesz, że tu niedaleko UFO wylądowało? Znaleźli kręgi w zbożu i na łące”. Spławiam dziada: „Panie, daj pan spokój — alkohol to zguba narodu”.

Paczków, bus „Rycerz”. Pani w busie: serce słabe, nogi jak banie, reumatyzm od siedemnastego roku życia, syn się powiesił, mąż zmarł — same nieszczęścia. Pachnie w charakterystyczny sposób — słodkawo, kwaśnawo, niczym koper, ogórki, kompot…

Żółty szlak mijam, jadąc przez wsie rozmaite. Złote łany rzepaku na tle granatowych chmur burzowych podziwiałem tu w maju. Mury pełne jajecznej zaprawy rozpadają się prawie na moich oczach. Kuszą drogi prowadzące donikąd, tonące w zieleni fantastycznej jak bajka — polne drogi tajemnicze jak sny dzieciny. Tak zgubić bym się chciał na tych drogach i bezdrożach, i zostawić wszystkich ludzi — het, het. I wniebowstąpić za pagórem, gdzie za horyzontem spoczywa niewysłowiona tajemnica, i tęskno się robi, ciężko na duszy i sercu.

Czasem szlaki przecinają gościniec wsi, tworząc wzór krzyża. Ciekawe, zjawiskowe — jakby droga sama równała się: krzyż, pot i łzy.

Z tej perspektywy polne ścieżki wyglądają jak przedziałek na głowie mojej matki. Włosy z trawy układają się na boki. Nawłoć jawi się jak trwała ondulacja, kłosy zbóż — jak rozfalowane kosmki na wichrze, a słoneczniki — jakby wyczarował je sam Schulz. Wszystkie ich generacje — pewno rodem z bajki.

Muszę kiedyś zrobić trasę podgórską, z dala od gór prawdziwych. Szlaki podgórskie są niedoceniane, traktowane po macoszemu, po dziadowsku. A wcale nie są łatwe ani nudne.

A jeszcze muszę sprawdzić etymologię „babiego lata” — dlaczego nie „babskie” albo „babiogórskie”? Doczytać historię Zalewu Nyskiego, Paczkowskiego i Zbiornika Topola. I ten tekst Żołnowskiego: „Kręgi zbożowe Ziemi Lądeckiej — wielkie oszustwo”. Kurczę, coś mi to nazwisko mówi, coś mi mówi…

Refleksja

A przecież wędrówka nigdy się naprawdę nie kończy. Nawet gdy schodzimy z trasy i wracamy do codzienności, coś z drogi zostaje w nas — zapach pól po deszczu, cichy lęk zmieszany z zachwytem, to uczucie, że jesteśmy jednocześnie blisko świata i daleko od ludzi. I może właśnie o to chodzi: żeby od czasu do czasu trochę się zgubić w przestrzeni, by odnaleźć choć odrobinę siebie.

 

Jordanów – Ząbkowice Śląskie, maj 2023

Jordanów. Wysiadam z autobusu — początek dnia, początek drogi.

Glinica. Rolnik przerywa pracę, ociera rękę o nogawkę i mówi z uśmiechem: – Myślałem, że chcesz iść na Ślężę. – Nie, proszę pana. Idę w stronę Janówka.

Janówek. Na rozstaju dróg stoi posąg Matki Boskiej — prosty, a jednak dość efektowny. Za wsią ciągnie się wyasfaltowana aleja czereśniowa, kiedyś pewnie polna; widać nowe nasadzenia. Dwa króliczki podskakują w moją stronę — idą prosto na mnie, a ja nie chcę ich płoszyć i stoję jak intruz na cudzej ścieżce.

Piotrówek. Żółty szlak opada w dół — nim dziś nie idę. W oddali majaczy pałacyk. W polu pracują starsi rolnicy — „Szczęść Boże”, mówię po staropolsku, i to „Szczęść Boże” rezonuje w powietrzu jak echo dawnej mowy.

Sokolniki. Miejscowość jak jeden wielki, rozproszony PGR. Jeden z gmachów szczególnie przyciąga wzrok. Przy wyjściu ze wsi mały kotek patrzy na mnie z melancholijną minką, jakby żegnał pielgrzyma. Za miejscowością czerwony szlak skręca w prawo — nie wybieram go, może innym razem, może kiedyś.

Łagiewniki — wreszcie. Ekspedientka zagaduje tak intensywnie, że omal nie wychodzę z pustymi rękami, choć za butelkę po piwie zapłaty nie dostałem; uśmiecham się pod nosem i ruszam dalej, z całym urokiem prowincjonalnych nieporozumień.

Sienice. – Gdzie ten szlak? – pytam pół do siebie, pół do kobiety przy ogrodzeniu. Odpowiedzi brak, więc odpowiadam sobie sam. Za wsią oznaczenia są mylące — jedno prowadzi w gęste chaszcze. Wybieram asfalt; dziś bardziej droga niż przygoda.

Księgnice. Tu zaczyna się właściwa wycieczka: jedenaście kilometrów lasu ciurkiem. Pachnie konwaliami — coś się otwiera w głowie, jakby odblokowały się dawno zacięte klapki pamięci. Spotykam mężczyznę ze sprzętem do poszukiwania skarbów — pozdrawiamy się milcząco, jak strażnicy swoich tajemnic.

Dębogóra, Przełęcz pod Starcem, Skrzyżowanie nad Niemczą, Arboretum, Przełęcz pod Ostrą Górą — mijają jak kadry filmu, w rytmie kroków.

Podlesie. – Spacerek? – pyta mężczyzna. – Ano, pięćdziesiąt kilometrów spacerku. – Zdrowie ty masz – śmieje się.

Droga zarośnięta, ale ładna, jakby lekko schowana przed światem. Karczowice ledwie musnięte szlakiem; w oddali słychać dwugłosowy hejnał — pewnie nagranie, ale brzmi jak sygnał z innej epoki.

Kobyla Głowa. Dużo bzu — nagły zapach, nieplanowana wiosna. Wchodzę do wsi z zaskoczenia, bo byłem pewien, że to nazwa szczytu, a nie miejscowości. Wsi się nie spodziewałem, za żadne skarby wsi.

Rakowice. Zgrabny lasek, potok, a potem czarny szlak — znakowany niemal z pedanterią. – Myślałem, że pan do mnie – woła mężczyzna z daleka. – Nie, ja nie do pana – odpowiadam i idziemy dalej każdy swoją ścieżką.

Przed Bobolicami żółte morze rzepaku. W miejscowości Sanktuarium Matki Boskiej Bolesnej. Pytam chłopca na rowerze o kierunek na Ząbkowice — tłumaczy dobrze, a ja uparcie wmawiam mu, że to chyba w drugą stronę. Po chwili się orientuję, zawracam — na drogę, na swój tor, na chwilę jakby naprawdę „w imię Ojca i Syna”.

Ząbkowice. Najpierw łapię stopa, bo bus nie przyjeżdża; w końcu jednak przyjeżdża. Koniec wycieczki — zmęczenie mięśni, lekkość w głowie i ta cicha satysfakcja, że dzień został przejściem, a droga — rozmową z miejscami.

Najpiękniejsze odcinki trasy — Janówek–Sokolniki, Księgnice–Podlesie, Podlesie–Kobyla Głowa, Kobyla Głowa–Stolec. Do sprawdzenia następnym razem — wieża Bismarcka (podobno najstarsza), pałace w Piotrówku, Prusach, Żelowicach, Ruszkowicach, Piotrkowie oraz zamek w Ciepłowodach. Droga zostawia zadania na przyszłość.

Idąc tak od wsi do wsi, od szlaku do szlaku, rozumiem coraz lepiej, że prawdziwa mapa nie jest z papieru ani z ekranu telefonu. To sieć drobnych spotkań – z króliczkiem, który nie boi się intruza, z zapachem konwalii otwierającym zamknięte drzwi pamięci, z człowiekiem, który rzuca „Szczęść Boże” jak dawne zaklęcie. Każde z nich zostawia ślad, niewidoczny gołym okiem, ale trwały. Bo droga nie prowadzi do celu – ona nas kształtuje po trochu, krok po kroku, aż w końcu odkrywamy, że to my jesteśmy jej częścią: przemijającą, ale niezbędną, jak wiosenny bez, który kwitnie tylko raz, by przypomnieć, że wszystko, co piękne, ma swój krótki, niepowtarzalny czas.

 

Łagiewniki – Ząbkowice Śląskie, 19 sierpnia 2023

Wyruszam z Łagiewnik autostopem i wkrótce zanurzam się w ciszy lasu. Za Księżnicami mijam grzybiarzy pochylonych nad runem. Pod Przełęczą pod Starcem, na ławce w cieniu drzew, odpoczywają kobiety z koszami pełnymi grzybów.

Nad Niemczą otwiera się polana — rozległa, świetlista, nasączona wiatrem.

Na tyłach Arboretum, w Wysokim Lesie, trafiam na nielegalne składowisko opon. Widok razi — ślad człowieka pośrodku dzikiego lasu. Droga nosi w sobie i piękno, i zgrzyt.

Borowe wita leśniczówką i żółtym szlakiem, który zdaje się prowadzić w nieskończoność. Kiedyś pójdę nim do końca świata — tej myśli trzymam się kurczowo.

Błądzę dalej: Ostra Góra, nieczynna wieża widokowa, chaszcze, pokrzywy, pajęczyny. Wśród nich lśnią minerały — drobne skarby natury.

W Karczowicach i Kobylej Głowie pozwalam sobie na jedno ciemne piwo — tylko jedno.

Na nagiej skale w Kobylej Głowie kamienie i korzenie splątują się w delikatne formy — uczta dla wędrowca, który to dostrzega. Luwr w Kobylej.

Na Rozdrożu pod Cierniową Kopą skręcam w lewo niebieskim szlakiem, po chwili jednak zawracam — nie chcę brnąć przez bezkresne pole kukurydzy. Pole kukurydzy to zło. Obieram drogę na przełaj do Bobolic i Jaworka. Jaworek — nazwa melodyjna, jak echo starej pieśni. O jaworowych ludziach.

W sklepie rozmawiam z rolnikiem-sklepikarzem. Opowiada, jak pewna pani z Wrocławia kupiła pole, postawiła domek, a teraz skarży się na kurz i maszyny. Proste, wiejskie historie — zwyczajne, a jednak pełne barw. Miasto i wieś żyją innym rytmem, lecz tutaj wciąż czuć tętno codzienności.

Dalej — piękne wejście od Jaworka na dworzec w Ząbkowicach: najpierw polna dróżka, potem asfalt. I nagle jestem na miejscu. Zatrzymuję się. Wciągam powietrze, patrzę przed siebie. Słońce chyli się ku zachodowi, a pola i lasy błyszczą złotem i zielenią. Droga była długa — pełna ciszy, spotkań i drobnych olśnień — lecz każda chwila była warta wysiłku. Czuję spokój i wdzięczność.

Dziękuję Ci, Drogo. Dzięki Ci.

Czas na refleksję, na mądrość życiową. W ciszy lasu i na rozległych polanach rozumiem coraz lepiej, że droga nigdy nie jest tylko przejściem z punktu do punktu. Ona jest lustrem – odbija w nas zarówno piękno, które potrafimy dostrzec, jak i brud, który sami zostawiamy za sobą. Składowisko opon w sercu dziczy, skarga mieszczucha na kurz wiejskiego życia, grzybiarze pochyleni nad runem jak nad własnym losem – wszystko to przypomina, że człowiek zawsze wchodzi w świat z całym swoim bagażem: zachwytem i destrukcją, wdzięcznością i roszczeniem. Idąc dalej, uczymy się może tylko jednego: by zostawiać po sobie mniej śladów zniszczenia, a więcej ciszy. Bo prawdziwa wdzięczność wobec drogi rodzi się dopiero wtedy, gdy potrafimy przejść przez nią tak lekko, by natura mogła po nas znów odetchnąć.

 

Strzelin – Kamienica – Strzelin, październik 2021

19 października, wtorek. Pociąg do Strzelina, pogoda jak drut: słonecznie, bez wiatru. Chciałem wysiąść w Białym Kościele, ale w przedziale zagadują mnie dwaj mężczyźni — młody, spokojny znawca gór i starszy, rubaszny opowiadacz historii o dzikach i rannych zwierzętach. Rozmowa wciąga mnie tak bardzo, że wysiadam w Strzelinie prawie bezwiednie — jakby to trasa sama zdecydowała za mnie.

Ruszam czerwonym szlakiem ku Ziębicom przez Gromnik. Tuż przed asfaltówką łączącą Jasienicę ze Skalicą na chwilę gubię drogę i schodzę w wąwóz potoku — drobna pomyłka, która bardziej dodaje wędrówce smaku, niż ją psuje. W Ziębicach długo szukam żółtego szlaku do Paczkowa i znów błądzę, lądując na polach Osiny Wielkiej. Tym razem pomaga szczęście: najpierw podwozi mnie młody kierowca do Lubnowa, potem w Chałupkach zatrzymuje się Martusia — „Marta, droga Marta, co wszystkie świętości tego świata warta”. Wieczorem nocleg w Kamienicy pod Paczkowem, cisza, październikowy chłód i poczucie, że droga jeszcze się nie skończyła.

21 października, czwartek. Deszcz i wiatr. Wracam w stronę Wrocławia przez Błotnicę, Topolę, Doboszowice i Służejów, gdzie przed wsią prowadzi piękna, leśno-polna droga. Dalej Rozosznica i dwa przecinające się szlaki — zielony i czerwony, który odbija ku Stolcowi. W Czerńczycach coraz dotkliwiej czuję brak sklepów, a w Bukowym Lesie przy takim wietrze i połamanych drzewach aż strach wchodzić w knieję. Potem czarny szlak, pole kukurydziane, Cienkowice, Ciepłowody i wreszcie niebieski na Zarzyce i Czerwieniec. Trasa układa się w rytm kroków, a zmęczenie zaczyna brzmieć jak spokojna, jesienna pieśń.

Kierowca zabiera mnie przez Prusy do Strzelina, ale na dworcu okazuje się, że pociągi nie kursują — wichura, kataklizm. Po siedemnastej nie jeżdżą już nawet busy. Z pomocą przychodzą dwie dziewczyny i ojciec jednej z nich; jadąc na Muchobór, rozmawiamy o starych, poniemieckich włościach, o ludziach, którym kiedyś wydawało się, że Niemcy wrócą, więc niczego nie pielęgnowali. W świetle pełni księżyca i przy szalejącym wietrze mijamy pałac w Mańczycach, tonący w mroku — jak cichy pomnik zapomnianych historii.

A oto urywki wspomnień jakie mi dane było zapamiętać. Te urywki nakładają się na siebie jak obrazy. Pod Doboszowicami zjadam dzikie jabłuszko — zakurzone, ale słodkie. Stara droga przez Las Doboszowicki prowadzi między polami i pojedynczymi drzewami, które stoją jak samotne wieżyce. Długie polne aleje przed Służejowem i Czerńczycami rozciągają się w dal, a w Muszkowickim Lesie deszcz łamanych gałęzi brzmi groźnie — lecz idę dalej, jakbym testował własną odwagę.

W Ciepłowodach rozpoznaję drogę po charakterystycznych masztach; intuicja prowadzi mnie pewniej niż mapa. W oddali wznosi się Zarzycka Góra i Wzgórza Lipowe. Żółty szlak w Czerwieńcach kusi, by skręcić ku Niemczy, ale zostaję na swojej drodze — tej, która już we mnie zapuściła korzenie.

Jesiennym przedwieczorem brązowawe światło rozlewa się po polach. Drzewa stają się jak kolorowe fontanny — żółte, czerwone, zielone wodotryski na marginesie snu. Chwila zwalnia; myślę, że mógłbym iść tak bez celu i bez końca. Liście na gałęziach przypominają impresjonistyczne plamy barw, a pod stopami pachnie listna mączka, jakby ziemia mieliła swój zapas na zimę.

Na koniec, wraz ze zmęczeniem, przychodzi ten szczególny zapach — kasztanów, orzechów i wilgotnego listowia. Zachód słońca czerwienieje do granic, jakby ktoś rozżarzył horyzont do karminu, a nad ciemniejącymi polami wznosi się pełnia księżyca. I wtedy myśl staje się jasna: każda roślina, każde drzewo — nawet to najmniejsze, niezauważane — ma swój jedyny moment, by zapłonąć barwą i przykuć spojrzenie wędrowca. W tej chwili rozumiem, że nie tylko drzewa rozbłyskują jesienią. Na krótką chwilę rozświetla się także droga — i człowiek na niej.

 

Wzgórza Strzelińskie, październik 2021

Wysiadłem w Strzelinie i cicho powitałem miasto: „Dzień dobry, Strzelinie”. Mógłbym równie dobrze wysiąść w Białym Kościele – o jedną stację później, licząc od Wrocławia – ale nie zrobiłem tego. Straciłem kilka minut, lecz czy to ma znaczenie, gdy cały dzień poświęcony jest wyłącznie relaksowi? Tylko relaksowi i niczemu więcej.

Była godzina rosy – jedno z tych poetyckich określeń, których sensu nikt do końca nie zgłębia. Ach, mniejsza z tym.

Ranek rozciągał się piękny, leniwy, jakby wieczny. Ja przynajmniej nie chciałem, by się kończył.

Za Białym Kościołem wąska alejka wyprowadziła mnie na niewielką polankę. Nazwa tej wioski na zawsze splata się w mojej pamięci z widokiem białego kościoła, który widać z okna mojego domu w Dobrzykowicach. Dziwna to kotwica pamięci, ale trwała i nie do wyrwania.

Skałki były niewysokie, przypominały miniaturę Szwajcarii Lwóweckiej. Potem nieczynny kamieniołom i droga wijąca się uparcie w kółko – w koło Macieju. Błądziłem z przyjemnością, a w głowie kołatała się głupawa gra słów: facet w busie – bus-men czy Buszmen?

Opadłe liście pachniały cudownie, intensywnie. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie zmielić ich, nie podsmażyć i nie zalać mlekiem na zupę mleczną. Głód chyba zaczynał się odzywać, lecz nie pozwoliłem mu zakłócić spokoju – relaks trwał w najlepsze.

Pod Gromnikiem spotkałem znajomą leśniczkę. Wymieniliśmy kilka ciepłych słów, jakbyśmy rozstawali się wczoraj, a nie rok temu. Nieopodal, już poza żółtym szlakiem, znajdowała się polanka z myśliwską amboną. Potem Gębczyce: ruiny pałacu i niewielkie jeziorka. Leciałem przed siebie i ścigałem się z ważką. Z ważką, rozumiecie? Co za radość! Ciekawe, czy i ona się cieszyła.

Pod Warkoczem podwieźli mnie Romowie swoim efektownym, lśniącym wehikułem. Wieczór był piękny, niebo gęsto usiane gwiazdami. Czekałem na pociąg na peronie wybrukowanym drobną kostką – takiej brukówki dawno nie widziałem.

Koniec podróży. Wysiadłem w Smardzowie. Cisza i czarna pustka – inna niż ta w Warkoczu; tamta była nieziemska, ta jest zaziemska.

W drodze do domu niechcący wyprzedziłem biegaczkę. Zawróciłem, odprowadziłem ją kawałek, przeprosiłem. Roześmiała się szczerze i pochwaliła moją kondycję. Pogawędziliśmy chwilę, lekko truchtając.

Przyszła mi nagle absurdalna myśl o horrorze: jesienne liście w nawałnicy, listny kataklizm, powódź z liści.

A potem już tylko dom, relaks i sen. Ach, i znowu te gwiazdy. I znowu te sny.

Leżąc w łóżku, z uchylonym oknem na chłodną noc, wpatruję się w sufit i myślę: może właśnie o to chodzi w życiu – o te pozornie bezsensowne, leniwe dni, kiedy nic się nie musi zdarzyć, a jednak dzieje się wszystko.

Bo w gruncie rzeczy nie zbieramy wielkich szczytów ani spektakularnych przygód. Zbieramy zapach opadłych liści, śmiech nieznajomej biegaczki, błysk gwiazd nad opuszczoną stacją i krótką rozmowę z leśniczką, która nas pamięta. Zbieramy chwilę, gdy ważka leci równo z nami i przez sekundę czujemy, że nie jesteśmy sami.

Te drobne, nic nieznaczące momenty – one właśnie składają się na całość. One zostają, gdy burze przemijają, plany się rozpadają, a wielcy bohaterowie naszych historii odchodzą. Pozostaje tylko ciepło październikowego słońca na twarzy, echo własnego śmiechu w pustym lesie i świadomość, że wystarczyło iść przed siebie, by świat na moment stał się domem.

I może w tym tkwi cała mądrość: nie trzeba gonić sensu. Wystarczy czasem wysiąść o jedną stację za daleko albo za blisko, pobłądzić, zatrzymać się i pozwolić, by życie samo nas znalazło – w zapachu liści, w wyścigu z ważką, w gwiazdach nad Warkoczem.

Dobranoc.

 

Olimpia Port – Kamieniec Wrocławski, maj 2023

Zaraz za Olimpią wita mnie starodrzew i brukowana droga. W oddali gwizd pociągu. Mur z płyt – ten sam, co w całym tym zakątku. Detale są ważne. Detale się liczą.

Myśli wędrują w licealne czasy – piwo z Daniewskim na przerwie albo po lekcjach. Wrocławskie sprawy były niekiedy dobrymi wrocławskimi sprawami. Dlaczego akurat teraz o nim pomyślałem? Tego nie wiem.

Mijam mostki i skręcam w stronę lasu. Smoczy Las, tylko bez smoków. Ceglana droga prowadzi w głąb – kruszonka, klepisko, miejscami błoto. Las pełen starych, dostojnych drzew. W jednym miejscu śródleśne oczko wodne, nieruchome jakby ktoś zatrzymał w nim czas.

Piwo marki EB odsyła mnie do dwóch gospód ludowych: tej racławickiej i tej z książek o Panu Samochodziku. Smak nie istnieje, a jednak jest wyraźny.

Nagle piękna polana – i już jestem w Beskidzie Żywieckim, w Korbielowie. Czemu akurat Karpaty? Nie mam pojęcia. Nos łowi zapach białych kwiatów, gęsty, kosmaty, jakby pokrzywy śliniły się w upale. Ale to jeszcze nic. Któregoś razu objawił mi się tu zapach zupełnie inny – cudowny, jedyny w swoim rodzaju. Nigdy wcześniej ani później takiego nie wyniuchałem. Z zapachami tak jest: wystarczy dzień czy dwa, a pojawia się nowy. Znienacka, bez ostrzeżenia.

Kroczę wzdłuż kanału. Tuż przy brzegu wielka norka, efektowna, rozmiarów słusznych. Czyżby smok ze Smoczego Lasu? Od razu ciągnie mnie w Góry Bystrzyckie. Dlaczego akurat tam? Znowu nie wiem. Te skojarzenia sterują mną same. Pojawiają się nie wiadomo skąd. Wiem tylko, że raz zapamiętany obraz zostaje na zawsze. Zawsze w tym miejscu będę myślał o Korbielowie, zawsze o Górach Bystrzyckich. Gry pamięci mimowolnej. Nie wracam tu dla drogi ani lasu – wracam, bo pamięć raz wyznaczyła to miejsce i teraz zawsze będzie mnie tędy prowadzić.

Gombrowicz pisał: „Spośród nieskończoności zjawisk, które zdarzają się wokół mnie wyodrębniam jedno (…) Jeśli jednak po zauważeniu zjawiska, bez żadnego specjalnego znaczenia wracam do niego, wtedy jest właśnie bieda. Dlaczego do niej wróciłeś, jeżeli jest bez znaczenia?”.

U mnie dochodzą wskaźniki pamięci. Jedne miejsca przenoszą w inne – i wtedy właśnie jest bieda.

W Łanach wita mnie wąska alejka dębów szypułkowych. Piękna ta alejka. Idę nią wolniej, jakbym kiedyś już szedł dokładnie tak samo i bał się wyprzedzić samego siebie.

W małym parku stoją koparki. Uśmiechają się do mnie parą reflektorów i zakręconymi noskami, wystającymi wprost ze zbiornika na olej – takimi à la rogi nosorożców. Pamiętam podobne z dzieciństwa: stały na placu budowy tygodniami, nieruchome, jakby tylko udawały maszyny. Pod stopami kostka kolonialna, kojarząca się z dawnymi koloniami. Wszędzie stare poniemieckie domy – witają cicho, nastrajają. I jest dobrze, bardzo dobrze.

W pobliżu wału stoi zadbany nowy dom. Nie pojmuję czemu przywołuje lata siedemdziesiąte i polskie gniazdko wujka Bogusia z ciocią Hitomi z Japonii. Winny temu sad i baldachim na tarasie. Może też cisza – taka, jaka bywała po obiedzie, gdy nikt jeszcze nie wstawał od stołu. Wszystko dzieje się głęboko w głowie – tak głęboko, że sedna nie dosięgam.

Zbliża się pora obiadowa. Zapach grillowanej kiełbaski unosi się w powietrzu i ciągnie mnie do domu. Skąd on? Może samotna starowinka z ostatniego domu w Łanach dokłada drew do kaflowego pieca.

Kiedyś ją zagadnąłem:

– Nie potrzebuje pani czasem pomocy?

– A, dziękuję, ja mam rodzinę, nie potrzebuję. Ale z pana jest dobry człowiek, muszę powiedzieć. Pan ma dobre serce. Niewiele takich ludzi jak pan.

Uśmiechnąłem się i poszedłem dalej. Jeszcze długo czułem to zdanie na plecach, jak lekki nacisk dłoni.

Jest jeszcze wariant trasy – wzdłuż Odry, już nie przez las. Kiedy idę tą drogą, zawsze myślę o dziadkach i cioci Józi z Racławic, która śmiała się tak serdecznie i piskliwie, siedząc na małym taborecie. Po drodze tunele utkane z krzaków, drzewa strupieszałe – straszne jak Baba-Jaga; ładna polanka pełna krzaków o białych kwiatach; dróżka jak z bajki o Czerwonym Kapturku; droga z białych, obrobionych kamieni. Całość kojarzy się z Alpami i w Alpy odsyła.

A potem już naprawdę nic. Niektóre miejsca nie prowadzą dalej – one tylko przypominają, że tu już kiedyś byłem. I że zawsze będę wracał.

 

Grodków – Piotrówek, maj 2025

I znowu wycieczka, znowu ta sama droga, którą trzeba się zmęczyć – bo droga bez zmęczenia to nie droga.

Zielony szlak zaczyna się wśród rzepakowych mórz, żółtych tak mocno, że aż oczy bolą. Potem wchodzi w las wonny i wilgotny. Powitanie: oczka wodne i mój ulubiony napis – „teren prywatny”. Cały las prywatny? Serio?

Chciałbym zacząć prawdziwie literacko, jak Bernat: „Gdy ujrzę chałupę omszałą w smugach deszczu, oślizgłą, brunatną, opłotek przy niej rozpadły, krzyż bez ramion ulewą ociekły, jakiś szmat drogi błotnej, wiodący po pustkowiu pewno nigdzie – wówczas myślę aż do bólu w piersiach, że to ja. Nie w przenośni żadnej, ale tak, po prostu, w pierwszej chwili”. Nie potrafię. Zostaję przy swoim – mniej kwieciście, ale szczerze.

Po chwili obsiadają mnie kleszcze. Widzę małe, czarne punkciki. Pielgrzymka kleszczy łazi mi po nogawkach spodni – mógłbym je łopatą zbierać, szuflami zgarniać, szczotkami zmiatać. Kleszczowisko, pajęczakowisko. Słowotwórstwo zostawmy jednak na potem.

Potem rojowisko much. Wymyślam nazwy nieistniejących miejscowości: Muchów, Muszówek, Wymuszów, Wymuszczyna, Muszyna, Mochów, Rój, Rójobór, Brzęczyk, Owadzisko… Mógłbym tak bez końca.

Wchodzę w matecznik. Sarna stoi na środku dróżki i widząc mnie zrywa się do ucieczki. Zupełnie niepotrzebnie – nie jestem myśliwym, ale ona tego nie wie.

W pobliżu Gałązczyc wyskakuje młody dziczek. Dobrze, że lochy nie ma w pobliżu; lochy byśmy tu nie chcieli. Przyspieszam kroku. Balonem. Piorunem.

Jeszkotle, Góra Golonki – sama nazwa brzmi jak obietnica obiadu. Duża pieczarka rośnie sobie w zaciszu na styku pola z lasem. Od razu marzy się sos grzybowy albo jajecznica na boczku, cebulce i pieczarce. Pieczarkowa – piękna sprawa.

Biorę do ust kwiat rzepaku, potem rumianek, jakieś źdźbło – jak Lucky Luke. Rumieńce wracają, szczere, beztroskie, szczenięce. Tej wędrówki i tych wonności nie da się powtórzyć. Wszystko ma swoją porę kwitnienia i dojrzewania, jest niepowtarzalne. Do dzieciństwa, jak pisał Schulz, trzeba dojrzeć. Teraz odsyła mnie w nie zapach dzikiego bzu – chłód i pachnąca świeżość biją od krzaka jak z bezdennej groty wspomnień.

Pola, lasy, polna droga, kurz, pył. Ten pył – to ja za parędziesiąt lat, może wcześniej.

Idę i nagle dosięga mnie zapach konwalii. Cały las w konwaliach. Bajkowa Kraina Konwalii. Królestwo. Tylko królewna się spóźnia.

Potem wyczuwam delikatny, lecz apetyczny zapach ziemi. Apetyczny – dobrze się wysłowiłem. To tak, jakby soki gleby, za sprawą roślin, stawały się chlebem i nadrzewnym owocem.

W Wawrzyszowie dzieci kopią piłkę przed szkołą. Wieś zapomniana przez Boga, dzieci zapomniane przez Boga, poniemiecki budynek odrestaurowany, choć niebrzydki. Ferajna może i porzucona, ale szczęśliwa. Zazdroszczę tego zapomnienia, tej prowincjonalnej zaściankowości.

Na tablicy ogłoszeń: „Wczuj się w las – w jego dźwięki, obrazy i zapachy. Poczuj las.” Poniżej dopisane flamastrem: „Stań się lasem. Stań się lessem. Pij dużo wody. I dużo piwa.” Uśmiecham się szeroko, po szczenięcemu.

Dalej wierszyk kredą: „Po szkole lecą do lasu, bo nie ma czasu; trzeba nazbierać gałęzi do budowy szałasu.” Serce rośnie.

Stróżyna, Przeworno, Nowina. Kto wymyślał te nazwy – poeta czy pijany ze szczęścia urzędnik? Przy cherlawym drzewku wisi najmniejszy znak szlaku w Polsce, może na świecie. W głowie ogłaszam już dwa konkursy: turystyczny (kto widział cieńszy?) i literacki (najlepsza nowela, horror, creepypasta o znakarzach).

Rozdroże pod Mlecznikiem oglądam z innej strony. Zmiana perspektywy. Czy nie o to chodzi w życiu – zerwać z rutyną i nałogami? I tak wędruję zielonym ku bramom historycznego Henrykowa.

Za Henrykowem – Czesławice. Boże, co za uroczysko. Wioska piękna, lasy piękne. Wszystkie Kobyle Głowy i Samborowiczki mogą się schować.

Kukułeczka kuka w dali. Łapię jej głos i jednocześnie głos jakiejś bardzo odległej, magicznej krainy.

Za Ciepłowodami – nazwa mało wyszukana – łapie mnie noc. Przedzieram się lasem do pałacu w Piotrkowie, który prowadzi pani Olga z ukraińskimi pomagierkami. „Przedzieram się lasem do pałacu” – brzmi dumnie i książkowo.

Dlaczego nie kocham ciepłowodan? Już wyjaśniam. Trzy krótkie scenki.

Pierwsza.

– Przyjmie pani butelkę po piwie?

– Nie przyjmę. Kierowca kręci głową, a my tego piwa nie mamy.

– To mogę chociaż zostawić?

– Może pan. A w plecaku mamy coś?

– Nie kradnę. Proszę, oto plecak.

Druga.

– Oto moje zakupy, dziękuję, do widzenia, reszty nie trzeba.

– Niech pan zabiera tę swoją resztę, ja nie potrzebuję.

– A jak się dziś pracuje w święto flagi?

– Flagę szanuje się codziennie, nie od wielkiego dzwonu.

– Przepraszam, że w ogóle zagadałem.

– Przeprosiny przyjęte.

Trzecia.

– Jak się mieszka w Ciepłowodach?

– Dobrze. Dom chcesz kupić?

– Chcę, wszędzie, byle nie Wałbrzych, bo tam Niemcy przeklęli.

– Tu nie ma dobrych ludzi. Sami kresowiacy. Czterysta lat z banderowcami, potem przyjaźń się skończyła, nagle wielcy patrioci. Jak chcesz do wartościowych ludzi, to jedź w Lubelskie.

Machnąłem ręką. Nie powiedziałem, że moja rodzina też stamtąd, że uciekali, że mają blizny. Ja po prostu jestem Polak i już, w imię Ojca i Syna. I jak tu kochać ciepłowodaków?

Robię się głodny. Myślę o grillowanej kiełbasce – czuję zapach, ale kiełbaski brak. Ludzie w głodzie jedzą szczury, węże, świnki morskie. Tu nie ma świnek, ale są inne erzace. Na szczęście.

O tej porze wiosny, po dwudziestej drugiej, las żyje pełnią życia. Wszystko się rusza, pulsuje, wibruje, nawołuje wzajemnie. Zamiast ciszy – cała gama dźwięków i pasaży. Na razie ciepło, ale nad ranem temperatura ma spaść do zera. Podobno.

Noc jasna, księżycowa. Latarki nie trzeba. Spać się nie chce. Stary gajowy mawiał: „Las to ciemna sprawa”. Ciemna, ale nie dziś.

W ogrodach przypałacowych dosięga mnie zapach skoszonej trawy. Miodzio. Jak to jest, że nam, ludziom, podobają się rzeczy spoza naszego świata? Widzimy jamniczka i mówimy: „jaki ładny”. Przecież on nie jest ładny dla nas – ma się podobać innym czworonogom. To samo z owadami, ptaszkami, szczurkami. One istnieją dla siebie, nie dla nas. A swoją drogą ciekawe, że pies nie widzi w drugim psie człowieka. Pies widzi psa, kot widzi kota.

Przed dwudziestą trzecią spotykam miejscowego pustelnika. Częstuje mnie winem – nie powiem, nawet dobrym.

– Idziesz do pałacu, bratku?

– Idę, panie starszy.

– Tam bieda. Straszy. Biała dama.

– Byłem dziesięć razy, nikogo nie widziałem, w szczególności nikogo białego.

– Na zdrowie. Żartowałem.

– Las to ciemna sprawa, alkohol też.

– Pij, nie smutaj, nie smęć znaczy...

Zacząłem literacko, literacko więc skończę. Co bym dał, żeby pisać jak Stachura – brawurowo, plastycznie, prosto: „Rano ruszyliśmy do Płocka peugeotem Norwegów. Zatrzymaliśmy się w Soczewce… Słoneczko. Wiatrołomy leżą nad wodą przerzucone… Ten zgniło-żółto-pomarańczowy dym z kominów. Straszne”.

Prawda, że piękne? Ja tak nie potrafię. Stachura, Bernat – oni potrafili. Mieć wspomnienia to jedno. Umieć je przelać na papier – drugie.

A jednak idę dalej. Zmęczony, zakleszczony, głodny, czasem zły – idę. Bo w tym zmęczeniu, w tym pyle i zapachu konwalii, w śmiechu dzieci budujących szałas i w pustelniczym winie kryje się coś, co nie pozwala stać w miejscu. Jutro znowu ta sama droga. Znowu trzeba się zmęczyć.

Bo tylko wtedy droga jest prawdziwa.

Dobranocka.

 

Ząbkowice – Stolec – Ząbkowice, sierpień 2025

Wyszedłem z domu bladym świtem, kiedy asfalt jeszcze trzymał w sobie nocny chłód. Najpierw niebieski szlak, kolejno czarny, a potem już tylko las, gęsty i cichy, jakby od lat nikogo tu nie wpuszczał. Pod nogami coś zabłysnęło. Dwudziestogroszówka, stara, peerelowska, z orłem tak wytartym, że ledwo przypominał ptaka. Podniosłem ją. Nie wiem czemu, ale od razu zrobiło mi się lżej na duszy, jakby ktoś z przeszłości mrugnął do mnie okiem.

Czarny szlak zszedł się z czerwonym i nagle skończył się las. Została asfaltówka: spękana, poorana, z kępami trawy wyrastającymi z pęknięć jak wąsy starego pijaka. Piękna w swojej ruinie. Kiedyś pewnie położą tu nową, gładką, czarną jak smoła i cichą jak grzech. Wtedy umrze. Bo tylko zniszczenie potrafi opowiadać. Nowa nawierzchnia będzie milczeć. Ta stara jeszcze szepcze, jeszcze dialoguje.

Minąłem Skałki Stoleckie. Ktoś kiedyś spojrzał na ten niepozorny garb i nazwał go Stolniczką. Do dziś nie wiem, czy od stolca, czy od tej drewnianej deski, na której babki wałkują ciasto. Może jedno i drugie. W każdym razie szczyt wygląda jak żart, który ktoś zapomniał dokończyć.

Potem skręciłem w las między Stolcem, Niedźwiednikiem, Rososznicą, Czerńczycami i Sieroszowem. Wielki, ciemny, pachnący żywicą i grzybami. Uderzyła mnie cisza taka, że słyszałem własne serce. Żadnych pił, żadnych traktorów, żadnego ryku spalinowych maszyn i ludzi, którzy we wtorek rano muszą zarabiać na chleb. Tylko ja, drzewa i coś, co można by nazwać dobrą energią, gdyby ktoś jeszcze wierzył w takie rzeczy.

Przez chwilę pomyślałem: a może jestem tu jedyny? Może te ścieżki istnieją tylko po to, żeby raz na kilka lat ktoś taki jak ja przeszedł i potwierdził, że nadal są? Może znaki ktoś maluje dla samego malowania, a ja jestem tu przypadkiem, jak ta dwudziestogroszówka w trawie? I właśnie kiedy to pomyślałem, wyobraziłem sobie dwie rzeczy naraz: dzieci kolonijne i znakarzy podczas znakowania tego szlaku. Skąd zestawienie dzieci-znakarze, nie wiem, nie mam pojęcia.

Wróciłem tą samą drogą. Znów Stolec, kupa Stolca – wieś długa jak żal; znów spękany asfalt, znów te same pęknięcia, te same kępy trawy. I znów, dokładnie w tym samym miejscu, leżała dwudziestogroszówka. Ta sama czy inna? Nie powiem, he, he! Podniosłem ją. Drugi raz. Ważyła dokładnie tyle samo co pierwsza. Tyle, co nic. A znaczyła tak wiele, wypełniając moją uwagę, cały mój umysł.

W kieszeni mam teraz dwie. Jedna z drogi tam, druga z drogi powrotnej. Razem czterdzieści groszy. Na piwo nie starczy. Ważą tyle co nic, a jednak obciążają myśl bardziej niż plecak po całym dniu marszu. Bo w tej pętli – tam i z powrotem po tych samych ścieżkach, po tym samym spękanym asfalcie, po tych samych pytaniach bez odpowiedzi – kryje się cała ludzka kondycja. Idziemy naprzód, przekonani, że odkrywamy coś nowego, a w rzeczywistości tylko zataczamy koło, zbierając po drodze drobne okruchy przeszłości: wytarte monety, zapomniane znaki, ciszę lasu, która trwa niezależnie od nas. I może właśnie o to chodzi – nie o dotarcie gdzieś dalej, lecz o to, by w końcu zauważyć, że droga nigdy się nie kończy, bo zawsze wraca do tego samego miejsca: do nas samych, trochę starszych, trochę lżejszych, z kieszenią pełną bezwartościowych skarbów, które nagle znaczą wszystko.

 

Wzgórza Szklarskie, czerwiec 2020

Pandemia, rok drugi albo trzeci — już nikt nie liczył. Busik marki Lublin, w kolorze wyblakłego błękitu, podskakiwał na dziurach jak pijany zając. W środku: ja, trzy starsze panie w maseczkach z apteki i kierowca, który wyglądał, jakby urodził się za kierownicą.

— Radzę kiedyś przejść się tędy, tą drugą stroną radzę przejść — rzucił przez ramię, nie odrywając wzroku od drogi. — U nas wiele jest nieczynnych sztolni, ruin, poniemieckich budynków. To zupełnie wyjątkowe. Tylko u nas tak jest, nigdzie indziej. Nie Beskidy, nie Tatry, nie Bieszczady — tylko wzgórza Dolnego Śląska.

Panie obok nie słuchały. Jedna opowiadała drugiej, jak w uzdrowisku podają naleśniki z serem tak delikatne, że „aż się płacze”, a druga kiwała głową i dorzucała, że pierogi z jagodami „to już w ogóle poezja smaku”. Trzecia tylko westchnęła głęboko pod maseczką, jakby sama czuła ten smak na języku.

Świat się walił, a one trzymały się talerza.

Miałem wysiąść w Hucie-Szklary i pójść czarnym szlakiem ku wsi Szklary. Wysiadłem — owszem — ale zaraz rozsiadłem się na ławeczce pod sklepem Ma-Ja i już gawędziłem z trzema miejscowymi chłopami przy piwie Tyskier.

Jeden, w czapce z daszkiem „John Deere”, opowiadał, jak to był w Turcji, w Grecji, a nawet w Egipcie. Pokazywał zdjęcia w telefonie: on i wielbłąd, on i Morze Czerwone, on i jakaś blondynka w Alanyi.

— Wszędzie byłeś — przerwał mu drugi, w koszulce reprezentacji Polski z dwa tysiące dwunastego roku — a nie wiesz, że mamy pałac w Piotrówku?

Światowiec zamilkł. Wzruszył ramionami, jakby pałac w Piotrówku był czymś oczywistym — tylko on akurat go przegapił.

Piwo się skończyło, słońce zeszło niżej. Wstałem, żeby wreszcie ruszyć w te Wzgórza Szklarskie, ale nogi same skręciły ku przystankowi powrotnemu. W głowie kołatała mi jedna myśl: że facet z Egiptem i wielbłądem nigdy nie widział pałacu oddalonego o dwadzieścia kilometrów od własnego domu, a ja nigdy nie zobaczę tych sztolni — bo ważniejsze okazało się piwo pod Ma-Ją i to, jak jeden drugiemu przypomniał, gdzie naprawdę jest środek świata.

W busie powrotnym panie nadal rozprawiały o naleśnikach — tym razem już tylko w mojej głowie. Patrzyłem przez zakurzone okno na mijające ruiny i myślałem, że może kierowca miał rację: tylko tutaj tak jest. Nigdzie indziej.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • il cuore 3 godz. temu
    Gdy robisz takie wnikliwie opisy przebytej drogi – przydałyby się jakieś kadry, bo sam tekst zachęca do tego.
    cul8r

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania