Heldeus Księga pierwsza – Rebelia rozdział 10 [NOWE WYDANIE]

18 sierpnia 3150

Wyzwolone Wyspy Ulagi, miasto Warwas

 

Warwas migotał w słońcu. Pokrzykujące mewy krążyły w górze, woda głośno chlupotała o nabrzeże, a trap łomotał niczym werbel, kiedy schodziliśmy z pokładu HMBS Cercatore, znużeni i zdezorientowani po blisko siedemnastu dniach spędzonych na oceanie, ale i szczęśliwi, że w końcu dotarliśmy na ląd.

Zatrzymałem się, gdy marynarze z cumującej obok fregaty przetoczyli przede mną beczki z hukiem przypominającym pomruk burzy; obejrzałem się na migotliwy, szmaragdowy ocean, na którym kołysały się łagodnie maszty okrętów His Majesty’s Bardian Ship¹. Na szerokie, kamienne stopnie prowadzące do portu pełnym zagubionych pasażerów, kupców i żeglarzy. Na miasto Warwas – kościelne wieże i charakterystyczne budynki z białej cegły, które zdawały się opierać wszystkim próbom zaprowadzenia wśród nich ładu, jakby jakaś boska ręka rozsypała je po zboczu wzgórza. Wszędzie na wietrze powiewały bardiańskie flagi, przypominające – gdyby mieli jakieś wątpliwości – że rządy sprawuje tu król Felix II.

Rejs ze stolicy do Ulagi obfitował w przygody. Zawarłem przyjaźnie i odkryłem wrogów, przeżyłem próbę zamachu, bez wątpienia zorganizowaną przez ludzi Buldoga, którzy chcieli pomścić Lucasa i odzyskać jego dziennik.

Dla innych pasażerów i załogi statku byłem tajemnicą. Niektórzy brali mnie za uczonego. Swojemu nowemu znajomemu, Brianowi Schadnnerowi, powiedziałem, że zajmuje się ,,rozwiązywaniem problemów” i że udaje się do Ulagi zobaczyć, jak się tam żyje, jakie porządki królestwo zachowało, a jakie odrzuciło, jakie zmiany wprowadziły bardiańskie rządy.

Wszystko to oczywiście zmyśliłem, nie było to jednak kompletne kłamstwo. Choć bowiem przybyłem tu z konkretnym zadaniem, ciekawił mnie kraj, którym tyle słyszałem, odbudowany i wyzwolony z rąk Latorianów trzy lata temu z połączonych sił bardiańskiej floty z rycerzami kościoła.

Był to jednak poboczny cel mojej podróży… cóż, mogę chyba uczciwie powiedzieć, że moje główne zadanie w drodze się zmieniło. Wypłynąłem na ,,Cercatore”, mając ukształtowane przekonania. Gdy wysiadłem u kresu podróży, przekonania, uprzednio podważane, ostatecznie uległy zmianie – wszystko to przez pewną księgę.

Księgę, którą dał mi Jin. Ślęczałem nad nią przez większość rejsu; przeczytałem ją wielokrotnie i wciąż nie mam pewności, czy dobrze ją zrozumiałem.

Jednak wiem na pewno: o ile przedtem myślałem o naszych Opiekunach, Bogach Stworzenia z rezerwą jak każdy sceptyk i obsesja Jina na ich punkcie w najlepszym razie wydawała się irytująca, w najgorszym zaś zagrażająca istotnym działaniom naszej sprawy, o tyle teraz wszystko się zmieniło. Teraz uwierzyłem.

Księga została zapisana – czy może raczej napisana, narysowana i nagryzmolona – przez jakiegoś człowieka, czy raczej kilku ludzi: kilku szaleńców, którzy zapełnili jej karty czymś, co z początku zdawało się fantastycznymi wymysłami, godnym jedynie wykpienia i zlekceważenia.

Im dłużej czytałem, tym bardziej docierała do mnie prawda. Przez lata Jin opowiadał (mawiałem, że mnie ,,zanudzał’’) o swych teoriach istot najwyższych. Zawsze zapewniał, że oni nas stworzyli i prowadzili przez pierwsze etapy ludzkiej ewolucji. Dlatego powinniśmy być im lojalni i posłuszni ich naukom, czego stara się dokonać kościół Trzynastu Świętych Bohaterów na całym globie.

Podczas podróży dowiedziałem się, że cała ta wiedza pochodziła z tej księgi; jej lektura wywarła na mnie ogromny wpływ. Nagle zrozumiałem, czemu Jin miał obsesję na punkcie tej rasy. Szydziłem z niego, pamiętacie? Ale podczas lektur nie miałem ochoty na kpiny, czułem tylko zdumienie, porywy uniesienia, które czasem przyprawiały mnie o zawroty głowy, poczucie – tylko tak to mogę nazwać – ,,nieistotności”, zrozumienia własnego miejsca na świecie. Całkiem jakby zajrzeć przez dziurkę od klucza, spodziewając się ujrzeć drugi pokój, a zamiast niego zobaczyć zupełnie inny świat.

Co się stało z tymi Trzynastoma Świętymi Bohaterami? Co po sobie zostawili i jak moglibyśmy to wykorzystać? Gdzie mam zacząć szukać? Czy ma to związek z grobowcem Pierwszego Króla? To była tajemnica, która nie dawała mi spokoju; tajemnica, którą trzeba rozwikłać; tajemnica, która sprowadziła mnie tu, do Warwasu.

Stąpając po suchym lądzie, przyglądając się otaczającym mnie mieście i żyjącym w nim ludzi, zauważyłem, że od samego początku mojego pobytu przyglądał mi się jakiś mężczyzna, stojący nieco na uboczu – krzepki, nieco młodszy ode mnie, w białej tunice z czerwoną szarfą i ciemnych spodniach wpuszczonych w żółte buty. Miał długie, ciemne włosy, brodę i dwa bliźniacze miecze hu tou gou² umocowane na jego plecach. Przy pasie nosił też sztylet schowany w pochwie, a na lewym przedramieniu stalową osłonkę z czterech połączonych płytek. Nagle zesztywniałem; kiedy przyjrzałem mu się uważniej, wydawało mi się, że dostrzegłem znamię maga ognia tuż przy prawym nadgarstku nieznajomego (jeszcze nigdy nie spotkałem innej osoby z darem magii ognia, w tym przypadku ostrożność to największy priorytet). Tunika miała kaptur, ale mężczyzna go nie nałożył, a długie włosy związał w szeroką, żółtą chustę.

Gdy powoli ruszyłem z miejsca, nieznajomy zbliżył się. Kiedy dzieliły nas dwa kroki, mężczyzna zatrzymał się, uśmiechnął ostrożnie, po czym odezwał się, mówiąc:

– Witaj, przyjacielu! Jeśli plotki nie kłamią, jesteś człowiekiem, którego bardzo chciałem poznać. Niezwykłym szermierzem, a także nieuchwytnym zabójcą, Aiden Edgarden z… – Tu przerwał i opuściła go cała powaga. – no skądś tam! – dokończył.

– Słucham? – spytałem czujnie.

– Wybacz, ale zawsze miałem kłopot z zapamiętywaniem

– Jestem Aiden Edgardem z domu Sundemo. To ród arystokracki, z którego pochodzę.

Mężczyzna pokiwał głową.

– Czyli ja byłbym… Juliusz z domu Taciaków! Podoba mi się!

– Taciak. Czyli musisz być Polanem, zgadza się?

Juliusz nieznacznie się ukłonił.

– Zgadza się. Jestem Polanem, jednak to Bardie traktuje jako swój dom. Tutaj się urodziłem i wychowałem. Chodź, pomogę ci z bagażami.

– Nie, dziękuję.

– Jak sobie życzysz. Witaj, Przyjacielu! Cieszę się, że w końcu przybyłeś.

Zabrałem bagaże i ruszyliśmy przez tłum długim nabrzeżem, mijając zagubionych pasażerów i marynarzy wciąż niemogących odnaleźć się na suchym lądzie; dokerów, handlarzy i żołnierzy, rozbrykane dzieci i pałętające się pod nogami psy.

Uchyliłem kapelusza dwóm rozchichotanym damom.

– Skąd wiedziałeś, żeby mnie oczekiwać? – spytałem.

– Łabędź ze stolicy, by uprzedzić tutejszą grupę. Dlatego od kilku dni obserwowaliśmy doki z nadzieją i oczekiwaniem na twoje przybycie. – Juliusz jednak czuł, że nie wyzbyłem się wobec niego podejrzliwości. – Napisał twój ojciec Jin, widzisz, wiem, jak ma na imię. Mogę ci też pokazać list. Mam go przy sobie. Wiedziałem, że nie przyjmiesz niczego na słowo.

Rozejrzałem się.

– Zauważyłem, że nosisz znamię maga ognia.

– Podobnie zresztą jak ty, przyjacielu. – odparł z uśmiechem. Odetchnąłem z ulgą.

Teraz miałem już pewność, iż Juliusz Taciak był jednym z nas, a nie podstawioną wtyką, której celem było śledzenie moim postępowań w poszukiwaniach.

Nieopodal zarumieniony od wysiłku chłopiec sprzedający gazety wykrzykiwał wieści o bitwie o Fort Recessity.

– Latoriańskie siły ogłaszają zwycięstwo po odwrocie Amhersta! – ryczał. – Król Felix wysyła nowe wojska przeciwko cudzoziemskiej pladze!

,,Cudzoziemska plaga", pomyślałem. Innymi słowy, Latorianie. Jeśli wierzyć plotkom, konflikt, nazywany wojną z Latorianami i Dalmajczykami, musiał nabierać tempa.

Praktycznie większość bardiańczyków, gardziło pół–ludźmi, ale znałem jednego, który nienawidził ich szczególnie zajadle – był nim właśnie król Felix II. Pragnie naszej śmierci najbardziej na świecie, a wiadomość o tym, że pewna grupa wspiera Latorianów tylko podsyca ogień jego chorej nienawiści.

Odpędziłem gazeciarza, który próbował wyłudzić ode mnie osiem linów³ za gazetę. Nie miałem ochoty czytać o przebiegu wojny.

Tymczasem dotarliśmy do naszych koni. Juliusz powiedział, że jedziemy do gospody Złoty Tulipan; byłem ciekaw pozostałych towarzyszy.

– Czy wyjaśniono ci, po co przyjechałem do Warwasu? – spytałem.

– Częściowo. Hrabia przekazał, że będziemy poszukiwali jakiegoś skarbu pradawnych. Kazał mi też zadbać, aby zebrać wszystkich rebeliantów działających na terenie Ulagi.

– Powiodło ci się?

– Tak. Nasz przywódca, Samuel Stros czeka na nas w ,,Złotym Tulipanie".

– Jak dobrze go znasz?

– Niezbyt. To tym osoby, która żyje we własnym świecie. Ale kiedy zobaczył list hrabiego, nie zwlekał z przybyciem.

– W takim razie pośpieszmy się i dołączmy do niego.

Juliusz uśmiechnął się.

– Jedź za mną. Tylko postaraj się nadążyć.

 

Złoty Tulipan był dużym, ceglanym budynkiem o spadzistym, smołowanym dachu. Szyld nad wejściem przedstawiał tulipana, od którego gospoda brało swoją nazwę. Według Juliusza była to najlepsza karczma w mieście; wszyscy, od zwykłych mieszkańców po bardiańskich żołnierzy i gubernatorów, spotykali się tam, by rozmawiać, spiskować, plotkować i robić interesy. Cokolwiek działo się w Warwas, brało najpewniej początek tu, na King Street.

Sama ulica nie robiła bynajmniej dużego wrażenia. Przypominała raczej rzekę błota; podjeżdżając do wyszynku, zwolniliśmy kroku, pilnując się, by nie ochlapać nikogo z dżentelmenów, stojących grupami przed wejściem, wspartych na laskach i rozprawiających z ożywieniem. Ustępując wozom i pozdrawiając krótkimi ukłonami konnych żołnierzy, dotarliśmy do niskiej, drewnianej stajni, w której zostawiliśmy konie, a potem wróciliśmy ostrożnie przez potoki błota do gospody. W środku natychmiast poznaliśmy właścicieli: Cameron Parker, nieco obszerną (ujmując to, jak dżentelmenowi przystało), i Keary Prituri, którego pierwsze słowa, jakie usłyszeliśmy po wejściu, brzmiały: ,,Cmoknij mnie w trąbkę, babo!"

Na szczęście nie mówił do mnie ani do Juliusza, lecz do Cameron. Kiedy nas spostrzegli, natychmiast porzucili swoje swary, przybrali usłużne pozy i zadbali, by moje bagaże zostały zabrane na górę, do pokoju.

Juliusz miał rację: Samuel Stros już czekał.

Zostaliśmy sobie przedstawieni w pokoju na piętrze. Był to starszy mężczyzna, ubrany w prostym stylu, ale znużenie i doświadczenie wyryte były w bruzdach jego twarzy. Wstał znad map, które studiował, i uścisnął moją dłoń.

– Jestem zaszczycony – rzekł.

Kiedy Juliusz wyszedł stanąć na straży, nachylił się do mnie i dodał:

– Porządny z niego człowiek, choć trochę zbyt porywczy.

Zachowałem dla siebie opinię o Juliuszu i spojrzeniem nakazałem mu kontynuować.

– Powiedziano mi, że organizuje pan pewne poszukiwania – powiedział.

– Uważamy, że w tym rejonie znajduję się artefakt po naszych stwórcach – odparłem, starannie dobierając słowa. – Żeby go znaleźć, potrzebujemy pańskich umiejętności w łamaniu szyfrów.

Mina mu zrzedła.

– Niestety, skradziono skrzynię z wynikami moich badań, Bez niej na nic się panu nie przydam.

Z doświadczenia wiedziałem, że nic nigdy nie idzie łatwo.

– W takim razie ją odzyskamy – westchnąłem. – Ma pan jakieś tropy?

– Mój wspólnik, Hans Braun, rozpytywał wśród ludzi. Umie sprawnie pozyskiwać informacje.

– Niech mi pan powie, gdzie go znaleźć, to postaram się przyspieszyć bieg spraw.

– Słyszeliśmy pogłoski o bandytach obozujących na północ stąd – powiedział Samuel. – Najpewniej znajdzie go pan właśnie tam.

 

Za miastem zagony kukurydzy falowały w lekkiej, wieczornej bryzie. Nieopodal ciągnął się wysoki płot wokół meliny bandytów. Ze środka dobiegały odgłosy wesołej zabawy. ,,Czemu nie?'', pomyślałem. Każdy dzień wyrwany śmierci na katowskim stryczku czy na ostrzu strażnika jest powodem do świętowania, kiedy prowadzi się bandycki żywot.

Przy bramie kręcili się strażnicy i jacyś przypadkowi ludzie, niektórzy pili, inni udawali, że stoą na warcie, wszyscy zaś bezustannie się kłócili. Na lewo od obozowiska pole kukurydzy pięło się ku wierzchołkowi małego pagórka, na nim zaś siedział wartownik przy niewielkim ognisku. Siedzenie przy ognisku to zły pomysł dla czujki, ale poza tym wyglądał na jedynego z nielicznych po tej stronie obozu, który wydawał się traktować swoje zadanie poważnie. Z całą pewnością nie było żadnych patroli, a jeśli były, to najpewniej wylegiwały się gdzieś pod drzewem, spite do nieprzytomności, bo nikt nie zauważył mnie i Juliusza, kiedy podkradaliśmy się do mężczyzny kucającego za kruszejącym kamiennym murem i obserwującego obozowisko.

To był nasz człowiek: Hans Braun. Pucołowaty, nieco zaniedbany, prawdopodobnie sam miał słabość do grogu, jeśli trafnie odgadłem. Oto człowiek, który według Samuela ma umieć pozyskiwać informacje? Wyglądał, jakby z trudem przychodziło mu rozwiązanie własnych troków od kalesonów.

Być może mój niesmak wziął się stąd, że Hansowi – pierwszemu w Warwas – nic nie mówiło moje nazwisko.

– Juliuszu? Juliuszu! – zawołał entuzjastycznie Hans, gdy nas zauważył, a raczej tylko Juliusza. – Jak dobrze, że postanowiłeś do mnie dołączyć. Proszę, powiedz mi, że przyniosłeś ze sobą buteleczki twojego wyśmienitego bimbru, co ostatnio. Ślęczę tutaj już pewien czas, i jeszcze nic nie piłem.

Juliusz, widocznie zażenowany postawą swojego towarzysza, rozłożył ręce, a uśmiech na twarzy Hansa zniknął tak szybko jak się pojawił.

– Przyjdzie czas na świętowanie – wtrąciłem się i zwróciłem ku Hansowi – Samuel Stros przysłał nas w nadziei, że uda się nam... przyspieszyć pańskie poszukiwania.

– Nie trzeba nic przyśpieszać – odparł Hans z mocnym akcentem. – Nic mi też po waszych szlacheckich uprzejmościach. Znalazłem złodzieja.

Juliusz się zjeżył.

– To czemu nic nie robisz?

– Obmyślam, jak sobie poradzić z tymi tu hultajami – odparł Hans, wskazał obozowisko, a potem popatrzył na nas wyczekująco, z bezczelnym uśmiechem.

Westchnąłem. Pora brać się do roboty.

– Dobrze, zabiję czujkę i ustawię się za wartownikami. Wy dwaj podejdziecie od przodu. Kiedy dam znak, zaatakujecie. Będziemy mieli przewagę zaskoczenia. Połowa z nich padnie, zanim w ogóle się zorientują, co się dzieje.

Od razu wziąłem się do pracy, zostawiłem dwóch towarzyszy i podpełzłem na skraj pola kukurydzy, gdzie przyklęknąłem i zakradłem się do czujki. Mężczyzna ogrzewał dłonie, trzymając łuk między kolanami, i prawdopodobnie nie zauważyłby mnie, gdybym podjechał do niego na wielbłądzie. Na myśl o dyskretnym zabójstwie poczułem się niemal jak tchórz, ale mimo to zrobiłem to.

Zakląłem,kiedy wartownik runął w przód, wzbijając snop iskier z ogniska. Wkrótce zajmie się ogniem, a sam swąd wystarczy, by zaalarmować jego towarzyszy. Pospiesznie wróciłem do Juliusza i Hansa, którzy podkradli się bliżej obozowiska. Zająwszy pozycję niedaleko od nich, naciągnąłem cięciwę i wycelowałem na jednego z bandytów, który stał – choć może należałoby raczej powiedzieć, że się chwiał – tuż pod bramą. Ruszył nagle w stronę pola, być może chcąc zmienić wartownika, którego właśnie zabiłem, piekącego się teraz na ogniu. Zaczekałem, aż znalazł się na skraju kukurydzy; zabawa w obozie na chwilę ucichła, a kiedy znów gruchnęły ucieszne ryki, wystrzeliłem.

Bandyta osunął się na kolana, a potem padł na bok z wbitą w czaszkę strzałą. Natychmiast spojrzałem na bramę, chcąc sprawdzić, czy zostałem zauważony.

Odpowiedz brzmiała ,,nie". Gromada kręcąca się przy wejściu obejrzała się jak jeden mąż na Juliusza i Hansa, którzy wrzaskiem odwracali ich uwagę.

Obaj zwlekali, tak jak im kazałem. Widziałem, że świerzbią ich ręce, by dobyć własnej broni, ale czekali na mój znak. Dobrze.

Przyszła pora. Wycelowałem w jednego z bandytów, wyglądającego na przywódcę. Wystrzeliłem strzałę i zobaczyłem, że krew bryzga mu z potylicy. Poleciał w tył.

Tym razem mój strzał zauważono, ale nie miało to znaczenia, bo w tej samej chwili Juliusz i Hans dobyli mieczy i zaatakowali. Dwaj kolejni wartownicy padli na ziemię, krew tryskała im z ran na szyjach. Pod bramą zapanował rozgardiasz i bitwa rozpoczęła się na dobre.

Udało mi się ustrzelić jeszcze dwóch bandytów, nim porzuciwszy łuk, dobyłem pałasza i skoczyłem w wir walki u boku Juliusza i Hansa. Dobrze było walczyć ramię w ramię z towarzyszami. Powaliłem trzech opryszków, którzy wrzeszcząc, dokonali żywota, ich kompani zaś umknęli za bramę i zabarykadowali się od środka.

Ja, Juliusz i Hans zostaliśmy jedynymi ludźmi stojącymi teraz o własnych siłach. Zdyszani strząsnęliśmy krew z kling. Na Juliusza popatrzyłem z szacunkiem; dobrze się sprawił, a jego szybkość i sprawność była na wysokim poziomie. Hans również mu się przyglądał, choć z małym jeszcze niesmakiem, jakby bojowa wprawa Juliusza go irytowała.

Mieliśmy nowy kłopot: zdobyliśmy plac, ale wrota zamknęli uciekający. Hans zaproponował, byśmy odpalili magią beczkę prochu – dobry pomysł człowieka, którego niedawno uważałem za opoja – i tak też uczynił Juliusz. Wysadziliśmy dziurę w ścianie i wbiegliśmy przez nią do środka, przeskakując nad porozrywanymi trupami zaściełającymi korytarz po drugiej stronie.

Biegliśmy dalej. Na podłogach leżały grube dywany i kobierce, okna przysłonięto świętymi gobelinami. Cała fortalicja pogrążona była w półmroku. Dobiegały nas wrzaski mężczyzn i kobiet oraz tupot stóp. Sunęliśmy wartko naprzód, ja z pałaszem w prawej dłoni, kładąc trupem każdego, kto mi stanął na drodze.

Hans porwał skądś świecznik; rozłupał nim czaszkę jakiemuś bandycie. Ocierał właśnie mózg i krew z twarzy, kiedy Juliusz przypomniał nam, po co tu jesteśmy: szukamy skrzyni Samuela. Opisał nam ją, gdy biegliśmy ciemnym korytarzami, napotykając coraz słabszy opór. Albo bandyci przed nami uciekli, albo zbierali siły. Nie miało zresztą znaczenia, co robili: musieliśmy znaleźć skrzynię.

I ujrzeliśmy ją wreszcie, ustawioną w głębi śmierdzącej piwem i chucią nory, pełnej ludzi: skąpo odzianych kobiet, które chwytając ubrania, pouciekały z piskiem, i kilku rzezimieszków szykujących się do walki. Któryś rzucił pośpiesznie nożem, wbijając w drewno framugi drzwi obok mnie. Następnie przyjąłem odpowiednią pozycje, bo rzucił się do walki kolejny zbir, zupełnie nagi.

Juliusz skradł mi to zabójstwo i golas runął na dywan z poszarpaną, czerwoną dziurą w piersi, pociągając za sobą kłąb pościeli. Z tyłu niespodziewanie przybyły posiłki wroga i musieliśmy się cofnąć. Hans dobył pałasza, korytarzem bowiem nadbiegło dwóch bandytów. Juliusz stanął obok niego.

– Złóżcie broń – zawołał jeden z ocalałych opryszków – a może daruję wam życie.

– Proponuję to samo tobie – odparłem zza drzwi. – Nie ma między nami zwady. Chcę tylko zwrócić tę skrzynię jej prawowitemu właścicielowi.

– O panu Samuelu nie można powiedzieć, że jest prawowitym kimkolwiek – odparł tamten z kpiną w głosie.

– Drugi raz nie poproszę.

– Zgoda.

Usłyszałem blisko siebie szuranie i wyjrzałem szybko zza drzwi. Tamten próbował się do nas podkraść, ale przebiłem mu serce i padł na podłogę, wypuszczając z ręki miecz. Ostatni bandyta spanikował i skoczył po broń towarzysza, ale zdążyłem stworzyć nieduży płomień w dłoni i przewidzieć jego ruch – postrzeliłem go w dłoń, kiedy po niego sięgał. Niczym zranione zwierzę złożył się wpół i runął na łóżko. Wrzeszczał przeraźliwie z bólu, kiedy wszedłem ostrożnie do środka chowając pałasz do pochwy.

Spojrzał na mnie spode łba. Nie tak zapewne planował zakończyć wieczór.

– Takim jak wy nic po księgach i mapach – powiedziałem, wskazując skrzynię Samuela. – Kto was do tego najął? Buldog?

– Nie znam żadnego Buldoga. Nigdy nikogo nie widziałem – wycharczał bandyta, kręcąc głową. – Słali tylko listy i zostawiali fanty w umówionych miejscach. Ale zawsze płacili, więc robiliśmy swoje.

Gdziekolwiek się udałem, zawsze spotykałem ludzi takich jak on, gotowych na wszystko – byle dostać za to jakiś grosz. To tacy jak on napadli mój dom i zabili mi matkę. Tacy jak on pchnęli mnie na ścieżkę, którą dziś podążam.

Zawsze płacili. My robiliśmy swoje.

Choć wzrok zmąciła mi odraza, powściągnąłem chęć zabicia go.

– Cóż, te czasy się skończyły. Przekaż swoim panom, że tak powiedziałem.

Podźwignął się nieco, być może rozumiejąc, że zamierzam go oszczędzić.

– A od kogo mam to przekazać?

– Od nikogo. Będą wiedzieli – odparłem.

Hans zaczął pośpiesznie zbierać łupy, a Juliusz i ja zabraliśmy skrzynię i opuściliśmy obozowisko.

Odwrót był łatwy, większość bandytów uznała, że rozwaga jest tu bardziej wskazana niż ślepa brawura, i nie wchodzili nam w drogę. Dotarliśmy do koni i pogalopowaliśmy z powrotem.

 

W Złotym Tulipanie Samuel znów ślęczał nad swoimi mapami. Gdy tylko zwróciliśmy mu skrzynię, od razu zabrał się za jej przetrząsanie, sprawdzając, czy nie brakuje żadnej mapy i zwoju.

– Pięknie dziękuje, panie Edgarden – powiedział, kiedy upewnił się, że wszystko jest na miejscu, i usiadł przy stole. – Niech mi pan powie, czego panu trzeba.

Na krótką chwilę wyszedłem z pokoju, a gdy wróciłem miałem ze sobą zaszyfrowany dziennik Lucasa, który – jak miałem nadzieje – zawierał lokalizacje cennego przedmiotu Świętych Bohaterów mogący znacznie przechylić szale na naszą korzyść.

– Czy szyfr użyty w dzienniku jest panu znany? – spytałem.

– Ciężko powiedzieć w tejże chwili. Potrzebuje czasu, żeby to rozszyfrować.

– Ależ naturalnie. Proszę jednak pamiętać, że nie posiadamy dużego zakresu czasu, nasz wróg również może poszukiwać tego artefaktu. Musimy wiedzieć pierwsi, gdzie się znajduje.

– Skoro odzyskałem swoje materiały, powinienem się udać. Dołożę wszelkich starań, aby nie zawieść pana.

Podziękowałem skinieniem głowy.

– Najpierw jednak chciałbym się dowiedzieć o panu czegoś więcej, Samuelu. Niech mi pan o sobie opowie.

– Co tu opowiadać? Urodziłem się w Latorii, w rodzinie protestanckiej, co, jak bardzo wcześnie się przekonałem, wydatnie ograniczało moje możliwości. Dlatego przeszedłem na wiarę bardiańskiego kościoła i na prośbę ciotki Elke przyjechałem tutaj. Gdy tu przybyłem kupiłem w pewnej wiosce swoją działkę. Wybudowałem na niej farmę, magazyn i warsztat. Dużo czasu poświęcam swojej pracy, dlatego nie mam za wielu przyjaciół, ale nie przejmuję się tym wcale. Największą satysfakcję czerpię z konstruowania nowych narzędzi, które znacznie ułatwią nasze codzienne życie.

– Więc jest pan wynalazcą. Może przy najbliższej okazji zechcę mi pan pokazać nad czym teraz pracuje?

– Z wielką radością pokaże panu wszystkie moje dzieła, gdy tylko zdobędziemy ten skarb pradawnych, przysięgam.

Uniosłem szklankę.

– Wypijmy zatem za nasze powodzenie.

– I to rychłe!

Uśmiechnąłem się.

Było nas już czterech. Byliśmy drużyną.

 

––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––

 

1. His Majesty’s Bardian Ship – skrótowiec używany przed nazwami własnymi okrętów bardi (Bardiański Okręt Jego Królewskiej Mości).

2. Hu tou gou – Miecz hak, bliźniacze haki, hu tou gou (tygrys hak głowy) broń tradycyjnie związane z północnych stylów chińskich sztuk walki i rutynowych broni Wushu.

3. Lin – waluta używana na terenie Królestwa Bardi

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania