Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Horrowód (I/ II)

Ciemno, ślisko, szosa rozmazuje się przed oczami. Topi się, upłynnia wizualnie. Istnieje szyba i niewiele poza nią. Jest wnętrze auta i kiśluchy-maziuchy, rozmazy, wewnątrzchlapy.

Wycieraczki dzielnie walczą z deszczem, nawalnym, wodnym rzygiem. Sportowa honda wlecze się żałosne osiemdziesiąt sześć na godzinę, wiele, wiele poniżej możliwości.

"Ceerfałka" ślamazarzy się - o zgrozo - niecałą dziewięćdziesiątkę - i to w terenie niezabudowanym, gdzie w dodatku - żywej duszy ni mo!

Profanacja, dopust boży tak się turlać, pełznąć jak ślimak z połamaną nogą, zaspany leniwiec, wlec sportowym, świeżo kupionym... nawet nie autem. W żadnym razie - nie osobówką. Bolidem wręcz, prawdziwym demonem szos, wyścigówą, jakiej nie wstydziłby się rozpieprzyć sam Schumacher, o Kubicy nie mówiąc; ultra szybkim, ledwie okiełznywalnym, słabo dającym się oswoić dzikim zwierzem, tygrysem szablozębnym szos, bilionipółmilionkonnym rydwanem piekieł, żelaznym czartojazdem stworzonym w dalekiej Japonii przez skośnookiego Hefajstosa, wykutym z blachy, pancernego plastiku, zbrojonego szkła hartowanym powozem diabelskim!

To nic, że ulewa, hamulce nienajlepsze, opony tu i ówdzie popękane, do tego - łysawe, że wóz swoje lata ma, poskrzypuje, charczy, chrypi coś-niecoś w zawieszeniu, dudni pod maską, bełkocze w wydechu, że żółto-czerwona strzała ma progi łatane poczciwą pianką montażową, podwozie toczy ruda, błotniki - też żre, że podzwonny wóz ściąga w obie strony - w lewo, to znowu w prawo, kołysze się, niczym balia podczas sztormu, że przekoszone krypisko nie trzyma toru jazdy, właściwie samo wybiera sobie kierunek, w którym jedzie, a do kierowcy należy nie tyle prowadzenie, co sprowadzanie motoryzacyjnego trupa na właściwą - dosłownie! - drogę, kontrowanie kierownicą.

Nieważne i ciul - tym wozem po prostu grzechem śmiertelnym i nieodpuszczalnym jest przepisowa jazda. TAKIM autem się wlec?!

Toż to ferrari prawie, predysponowane do pokonywania kolejnych kilometrów z zawrotną prędkością, przeciwieństwo grzybowozu, miejskiego toczydełka, w ogóle - antyteza, kontrapunkt, zaprzeczenie idei auta. To samochodokształtna lawa, płynny ogień, to krztyna Słońca, ponad tona magmy z wnętrza Ziemi, z jej jądra. Wóz, dzięki któremu właścicielowi rosną...

...nie, nie jądra. Skrzydła u ramion.

— ...tso za tsiull...? — marszczy brwi Krzysiu, zdziwiony dość zaskakującym widokiem. Hamuje, nie bez trudu, pulsacyjnie. Czerwono-żółty demon szos wytraca prędkość gibając się, szeleszcząc płatami odłażącej szpachli i lakieru, poskrzypując spod kół, telepiąc się zwalnia, wreszcie - zatrzymuje się tuż przy sinym, zadartym ku górze odwłoku mercedesa.

Dynda kuprem tuż nad szosą, biedna mesina. Wygląda jak schylone nad brzegiem rzeki, pijące zwierzę, gazela u wodopoju.

Przód, cała "gęba" "okularnika" niknie w zakrzaczonym rowie. Rozbite światła rzucają drżące i rachityczne promysie, ledwie widoczne pośród listowia snopy. Iskierki.

Potłuczone, wyłupiaste reflektory, szczątki plastiku na jezdni. Smugi, błotniste. Ślady gwałtownego hamowania. Ślady poślizgu. Fałdy na szosie, prowadzące na pobocze i do rowu.

Zatańczył ktoś wiekową landarą, nie zdołał jej opanować, odbił się bokiem od drzewa i gruchnął z impetem w badyle. A teraz... trudno uwierzyć, ale...

E tam, niemożliwe. Aż chce się Krzysiowi, w pierwszym odruchu - skarcić, by nie rzec dosadniej — opierdolić własne oczy i mózg.

Przecież to nierealne. Ściema jakaś, wodnista halucynacja. Wizja wygenerowana przez ulewę, człekokształtna, podwójna tęcza, wschodniopolsko-polarna zorza.

Dupa, Jasiu, karuzela, uważajcie, jak uwierzę w to, co się jawi, koślawi, wyświetla na szybie. Co widać w strugach.

Skrzyyyp! Skrzyyyyp! - wycieraczki - na "trójce", na pełnej prędkości. Schlapywana na boki woda. Sfpleff! Sfpleff!

Otwarte usta hondziarza. Oniemiałość.

Facet, całkiem młody, w ciemnozielonej kurtce i dżinsach, szarpie za bety, nie... nie, nie i jeszcze raz nie. To niemożliwe!

...bije jogina, jak Boga Krzysiu kocha - najprawdziwszego, z samych chyba Indii, pieprzonego Hindusa z siwą, rozłożystą brodą, przepasanego sari, w ponczo, czy jak się tam nazywa, autentycznego mnicha-ascetę, golasa okręconego pomarańczową szmatą.

Jeb! Jeb! - grad ciosów spada na wychudzony, śniady tors dziadziska. Falują dzyndzitwa, czerwone, pyszniste korale wielkości jabłek, naszyjniki, całe naręcze rzemyków, łańcusząt, grubaśnych powrozów, na których dyndają mandale, fraktale, blaszane, runiczne dzwońce-brzdońce, magiczne talizmany, połyskliwce, paciorki, perlątka, kamysie drogocenne.

Brodacz nie usiłuje się bronić, kornie wystawia kłaczastą brodę na ciosy. Wypina cherlawą pierś, jakby spodziewał się, ze niemiłosiernie wkurwiony kierowca mercedesa udekoruje ją orderem za dzielne znoszenie oklepu, odznaką Zasłużony Dla Wpierdolu, przypnie Złoty Krzyż Niewalecznych, order Polonia Derestituta, Polonia Deconstructa.

Wysiada, Krzysiu, w ten deszcz. W tę nierzeczywistość. Stawia kołnierz, garbi się odruchowo. Zaczyna krzyczeć, że ej, co jest, zostaw go, coś pan — ochujał, człowieka zabijesz, gdzież taki łomot?

— No... (łup!) ...to, kurwa, będzie spokój, już dziadzisko jebane się nie wytoczy na jezdnię nikomu. Zobacz — od razu, podobnie, jak Krzysio, pan kopacz przechodzi na "ty" — mercedesa rozbiłem przez tego skurwysyna. Mer-ce-de-sa! Ni z gruchy, ni z pietruchy - na środek drogi się pakuje! Zero czasu na reakcję, ja po heblach, mesiek - w poślizg. Cud boski, że zdążyłem, bo zabiłbym, rozjechał kurwia na miazgę! Ręce - patrz - jak mi latają, jak jeszcze drżą! Co zostaw, co zostaw, niech się... (łuuuup!) na-u-czy, chuj pakistański, na wielbłądzie nich u siebie popierdala, kozojebca, jak nie umie się poruszać po cywilizowanych drogach, razem z ludźmi. Małpy niech gania w Bangladeszu, na-sło-ni-niech-jeź-dzi-de-bil! Cały przód i tył rozjebane przez gnoja! I kto mi zwróci - on? Wygląda na takiego, co ma choć grosza przy dupie? Co zostaw, co zostaw, myślisz, że miałem AC? "Będziesz, kurwo, bulił" - łatwo powiedzieć... Czym on napłaci? Bananami? - gorączkuje się poszkodowany.

— Wyrósł jakby spod ziemi, mówię ci - jakby spod asfaltu wywiało chujca! ...policję wezwij, ręce mi... latają, sam widzisz. Mercedesda'm pobił przez tę... tę...

Dźwiga się nagle, porządnie skopany guru, wstaje dość majestatycznie, prostuje jak struna i wlepia wzrok w oprawcę.

Czerwień, świdrujący w oczach, szaleńczy blask. Gorący żur tam tętni, pulsawice ryją dziury w nerwach wzrokowych, eksplodują tęczówkowe supernowe, złociste gwoździe wystrzeliwują z galisk.

— Właściwum! — cedzi derwisz, jogin zamedytowany na amen, dharmita-sadhu, odszczepieniec z realności, odłączeniec z tego świata.

— Rejestragirite! — mówi, ledwie poruszając spieczonymi wargami (ostatni raz piło to-to przed siedmioma wiekami, zanim złożyło śluby wieczystej abstynencji od wszelakich płynów), marszcząc brwi. Wyciąga suchą rękę, praktykant wszystkich zenicznych kierunków naraz, wszelakich zenieństw sanskrytualnych, kieruje palec, ledwie obciagniętą skórą kość, w stronę mercedesiarza.

Zaraz - cuda, ach, cuda następują, magia, o jakiej cywilizowane ucho nie słyszało, jakiej oko Europejczyka nie miało szans ujrzeć, ma miejsce. Łajścitwa, bo tak się, ze wschodnioruska, mało hindusko, nazywa owa tajemna moc, wizualizuje się między kroplami deszczu.

Gorąca kula gazów, energii, magii obezwładniającej objawia się, otacza dłoń czarodzieja. Aura, aureola ascetyczna, niebiańska, boskość azjatycka płynie powoli ku zszokowanemu właścicielowi meśka. Pochłania go, ogarnia, obejmuje w całości.

Krzysia, równie skamieniałego, też stara się pochłonąć, ale ten ma nieco większy refleks, orientuje się zawczasu, co się dzieje i odskakuje, bierze dupę w troki i - rozcierając przysmaloną przez światło z piekła rodem stopę (nie pali, nawet nie piecze, szczypie lekutko, ale czuć, jak bąble wyrastają na skórze, co samo w sobie przyjemne nie jest - delikatnie ujmując), goleń, podudzie - wsiada do czerowno - żółtego bolidu, próbuje przekręcić kluczyk w stacyjce. Sapiąc, jak dychawiczna lokomotywa (półciężki atak astmy) orientuje się, że silnik "cefałerki" ciągle jest włączony, rajdówa - zapalona, na luzie...

Dydydydydydydy... - kłapie się szczękami miłośnikowi japońszczyzny.

...rwa mać, gdzie... jak wbić "jedynkę"....

Rusza w końcu, nie patrząc na drogę, otoczony mglistą poświatą, aurą kiczowatej tajemniczości, Krzyś-hondziarz; daje "zrywa" i jedzie na złamanie karku, wahaczy, na przełaj. W ćmę, niewidoczność, w ciemny oksymoronicznie od swej jasności, sajensfikszynowy świat. Gdziekolwiek, przed siebie, oby dalej od tego, co tu się odpierdoliło.

Jechać, tak, gaz w podłogę, do Przedsiebia, spieprzać, cholerny Mongoł radioaktywny, otworzył pojemnik, bo co by innego, wyciągnął z karmana, zza pazuchy grudkę plutonu, chuj ruski, bandyta, Czukcza z radem, albo polonem ukradzionym z elektrowni czarnobylskiej, albo kupionym za flaszkę od pierwszego lepszego sałdata, może własnoręcznie zachachmęcony na poligonie...

Pędzi, rozdygotany, chybotliwy Krzysiu, w ulewę, w strugi. Nie czuje, jak jego prawa noga zsycha się, wiotczeje, kurczy się, jak kostropacieją paznokcie, zmieniają się w prawie-krogulcze szpony, jak stopa (teraz już - łapa!) obrasta puchem, niby-pierzem.

Gna, ćwierćświadomy, niedoomdlały ze zgrozy, zdjęty strachem ocaleniec przed klątwą. Uciekinier od mutagennej łajścitwy.

Dopiero w domu ocknie się, w pełni wróci mu świadomość. Minie kilka godzin, nim zorientuje się, hondomita, co zaszło.

Tymczasem Darka Szejsnerowicza, mercedesiarza, ogarnęło na całego. Dał się pochłonąć w pełni, caluchny wsiąkł, od stóp do głów zalała go łajści-fala łajści-światła.

Pożarło podtępiałego cwaniaczka, z butami, razem z cieniem (obecnie, w deszczu - słabo widocznym), z lustrzanym odbiciem.

Znalazł się, agresorek, w kuli lepkiej, gorącej, ogieńkowej magii. I począł sie przemieniać.

Niejako - począł się na nowo. Wylazła na powierzchnię, za sprawą klątwy łajścitwianej, została wydobyta cała jego zwierzęcość, obleśna i nieludzka natura.

Wywrócony brudniejszą stroną na wierzch, ledwie się obejrzał, pan szeryf drogowy, wymierzacz sprawiedliwości, jak został... a, zobaczcie sami.

W jednej chwiluchnie, podsekundzie garbi się, maleje, karleje, zniża się i pada na czworaka. Zatraca ludzką postać.

W tej samej sekundzie obrasta piórami, setką, milionem ich, nos i usta wydłużają się, zmieniają w dziób, nogi - cudną, więdną, ręce - przeistaczają się w skrzydła.

Zero wglądu, kompletny brak świadomości, co zaszło. Tak szybko to się odbyło, że podwędzone, podgotowane światłem zmysły Darka nie zdążyły niczego zarejestrować.

Trach-bach w wielkiej gorącawie, kuli łajściwty - i sptasiał, szybciej, niż okamgnienie, zmienił się w cudaczysko.

Ledwie widoczne wśród puchu marnego i tymże puchem obrośnięte, maluśkie jajątka, jąderczusia i skryty w pierzu, czerwony, zakończony ostro siurdo-wypierdek, penisokształtna igiełka.

Kiwajgłowa, jajowata i nieforemna, kuriozalnie duża, opalizujący na złoto-żółto, kłapliwy dziób, pod którym dyndoli przypominające worek od starego odkurzacza zelmer, wole, fałd dziobiczny.

Nogi pokraczą się, rozkaraczają, rozlewają na boki, bobrzy płaskoogon - by jeszcze bardziej ucudacznić i bez tego śmieszna postać - telepie się nad zadkiem śmiechptaka.

— Jedźteź — wypowiada z namaszczeniem jogin. Cedzi gorzkie zgłoski, sylaby - żyletki. I wzmaga się w karaczanowatym ptaszorku, rozrasta , rozkrzewia się... hiperpopęd. Panseksualny. Międzygatunkowy.

Oto młody cwaniaczysko, zmieniony w bezrasowe zwierzę, ptaka bez łacińskiej nazwy, jedyny w swoim rodzaju, cudaczny egzemplarz, wydziwiony do imentu, śmiech-telny jak sto czortów, dostaje megachcicy; wredny, skopany czarownik obdarza go niekojącym się, niemożliwym do opanowania popędem. Chucią nad chucie.

Mija długa jak wieczność sekunda i gaśnie łajścitwa, parszywe światło.

Rozgląda się, nieco skołowany post-Darek, ptaszysko casanoviczne. Rąk - nie ma, a przynajmniej nie czuje, dłonie gdzieś wcięło, przedramiona - spiórzały, nogi - gołe, na dupsku - ani śladu po dżinsach, martensy się rozpłynęły, zresztą - po co buty na... łapach...

Potrząsa głową, niczym parskający koń. Drżą w nim resztki dusznej i parszywej energii. Mutującego czaru. Ciągle nie jest świadomy, że to, co zaszło nie jest siakimś zwidem, wymysłem, nie zdaje mu się. Że został - najzwyczajniej, o ile można w takim wypadku mówić o jakiejkolwiek zwyczajności - zaczarowany. Że przeistoczenie jest realne i dotyka, dotyczy go.

Przełyka ślinę, skupia wzrok na... kałużach, tworzących się na szosie małych rozlewiskach.

Jeziorka barwione na czerwono blaskiem tylnych świateł rozbitej mercedesiny. Granatowa landara - ciągle dyndająca z "pyskiem" w krzaczorach.

I - chuć. I CHUUUUUUĆ, popęd, mega-hiper - ultra potrzeba, by kogokolwieczek, męskiego, żeńskiego, jakiejkolwiek płci, by kobietę, kozę, faceta, psa, transwestytów z dziewiętnastu na raz, gejów z ośmiu, kraby, termity, by z cały pułk crossdresserów dopaść, wykochać. Beznamiętnie i absolutnie nie czule.

Aby nie usiłując się bawić w konwenanse, nie pieprząc głupot, lukrowanych słówek, nie tracąc cennych chwil na ą, ę, na frazesy, zachęty, zanęty, dopaść kogokolwieczunio i zrobić swoje. Jak najbrutalniej. Spuścić z krzyża gorącą, kipiącą energię, łajścitwę nasienną. By wydymać. Nie "wykochać". By odbyć, odbębnić stosunek - tę konieczność fizjologiczną.

Teraz, już natychmiast! Zwierzę - nie zwierzę, jakkolwiekforemne, bylekształtne, żywe, czy dogorywające - nieważne. Topmodelka, lisica, bezzębny borsuk, czy dogorywający parkinsownowiec, wataha lolito-lesbijątek, dorodny buhaj, jałówka, jeleń, trzy cuchnące capy, piżmowół, jak, otyła księgowa, dziewięcioletni chłopiec, knurek, małż zasklepiony w skorupie, żółwica, paru rosłych dresiarzy.... nieistotne - kto, jakiej płci, czy gatunku. "I want it all - and I want it now!" - jak śpiewał podobny chutliwiec, Freddie Mercury.

Kopy, kanki, całe wiadra, kobiałki czego- i kogokolwiek, płci bezznaczennej, mogą być i poddani nullifikacji, nieheteronormatywni beznormalsi, osoby po trzecim, albo i siedemdziesiątym piątym zabiegu, operacji, korekcie, ucięciu, doszyciu, ponownym odchlastaniu skalpelem newralgicznych części składowych.

Całe hałdy się marzą, zwaliska samobieżnych genitaliów, sztolnie, tunele bezosobowe, pokobiece, klejnoty fruwające i wilgotne, fallidła w wiecznej erekcji, tyłki, waginy nie przypisane do konkretnej osoby, dyndające sobie a muzom, poślady słodko frunące w przestworzach, języki, gardła gorące i chętne spotkać się z jego (zmalałym!) przyrodzeńskiem, śluzodziurki, spermonośne źródła, orgiastyczne świątynie, gdzie wyznaje się, czci przenajczystszą chuć, celebruje seks, ów najgrzeszniejszy i najbardziej potrzebny każdemu sakrament.

Śnią się w jednej chwili bachanalia, urynalia, skatofilskie pochody, blowjobiczne procesje, dilda pół-albo i więcej metrowe w rozdygotanych słoniach obsesjonariuszy, megaseksualna epoka orgazmu, Niebo i Piekło, tu, teraz, na Ziemi, zwierzęta i ludzie - co za różnica; pornole kręcone w czasie rzeczywistym, rejestrowane w oczach, mózgach, wszechpornografia, zbrukanie, rozseksualizowanie każdej żyjącej istoty, od płetwala błękitnego po pantofelka, kopulacje z mrówkami, gwałty zbiorowe w termitierach, pasiekach, wydymane pszczoły, licealistki, katabasy, mniszki, pancerniki i łuskowce, rozdziewiczone wilczyce i klępy, słoności buzujące w pyskach szynszyli i chomików.

Obłęd w obłędzie. Mania, obsesja, zafiksowanie, kompletny szmergiel.

Rozgląda się ptaszor. Zimnica, deszczyca. Wcięło gdzieś Hindusa, kolo z hondy też się zmył.

Pustynia, do tego - wodnista. Rozpływająca się. Bezseksie, kraina niewyżycia. Buzujące hormony, nie do zaspokojenia inaczej, jak...

...no przecież nie sięgnie, nawet dziobem, co dopiero "nibynóżkami". Skrzydłem - nawet nie ma sensu próbować.

Coraz bardziej dociera do eks-Darka, w co wpadł. W co został zbrodniczo wrzucony. Oto strącił go ze skały przeklęty mag, jednocześnie - zamknął w klatce. Biedaczysko roztrzaskał się o skały. I został uwięziony w pułapce. W niespełnieniu.

Ból. To przygina do ziemi, wdeptuje w asfalt.

Musi... on musi kogoś, byle szybko...Już, po prostu JUUUUŻ!

Ręce. Szerokie jakieś, choć małe. Krótkie. Ramiona - jakby zbiegły się w praniu, w ogóle - cała postura siakaś taka sfilcowana, podlilipuciała, przetopiona i wlana do za małej formy.

Ale nic to, nie czas żałować róż, gdy płonie... wybucha, eksploduje, zatraca się w człowieku, czy kim tam już się jest, gdy pierwotny kształt i wszystkie inne kształty nikną w głębinach lawy, rozpuszczają się. Jak jestestwo zostaje ugotowane, w ukropie jest, kipieli, pod skórą drży się, malignuje, gorącoźródli, wylewa się i znów w siebie wcieka...

Ustać po prostu niepodobna, taki dygot bije z zewnątrz, targa hipertermia niepowstrzymywalna...

Rozpiętość. Ramion. Skrzydeł. Do pionu, do lotu. Co się nie da, co się nie da, przez nogę - i dalej mogęęęę...

Pflef. Bęc. Dupa - dosłownie - zbita. Siadło się za drugim i trzecim razem, dosyć boleśnie na płaski kuper, klepnęło ogonem w szosę.

I jeszcze jeden, i jeszcze... Leci się, oderwało przyciężkawe zadzisko od ziemi, frunie, fruuuunie nasz eks-Daruś w poszukiwaniu kogo- czegokolwiek do wykochania. Nie ma co stać na deszczu jak ostatni palant, niewydarzony samospermiarz skazany przez swą osobowość unikającą na dożywotni brandzel.

Trzeba wszbić się - i przed siebie, gdzie ślepki poniosą...

Dyt, dyt, dyyyt... - słychać tętno, tętent wręcz. Gorąca krew, rozgorączkowany, bordowy fistaszek wznosi się, to znowu opada, poleży chwiluńkę - i z powrotem jest w pionie, gotowy na przygody, chętny poswawolić!

Mury, siakiaś brunatna zabudowa. Szarość nad szarości i beżem pogania. Papowe, płaskie dachy, okolony paskudnym murzyskiem... mur wewnątrz muru. Dziedziniec otoczony zasiekami. Więzienie, jak Boga kocham - więzienie...!

I czuje w mikronozdrzach samczą woń piżma, ciężkiego potu, kleistość nasienia, i widzi rozbuchanych z wściekłości, bo niezaspokojonych, złych na cały świat i gotowych zrobić krzywdę (dogłębną i bez lubrykantu!) każdemu, kto się nawinie, schuciałych pakerów.

Imaginują się ciała skłute kolkami, garusze muskulatury usiane cętkami znaków, buńczucznych haseł, kobiecych imion i postaci, otribalowane bicepsy, torsy, na których prężą się wydziargane lasencje, pyski wilków i pitbulli, twarze Jezusów i Janów Pawłów Drugich.

I pragnie od razu - o ironio - on, z dziada - pradziada - heteryk, podrywacz, wyrywacz, jednym słowem - jebaka, do bólu hetero, brzydzący się do tej pory nawet głupim analem; i marzy, mdleje wręcz z podniecenia Darpotaszor, na myśl o homoorgietce, wybolcowaniu przez wszystkich razem i każdego z osobna, o byciu poniżanym, cwelonym.

Kołysze się podczas lotu, dygocze z ekscytacji. Zniża się, kołuje nad spacerniakiem.

Następne częściHorrowód (II/ II)

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Kocwiaczek 06.11.2020
    ze ulewa/że
    NMieważne/ to tak specjalnie czy miało być nieważne?
    ze niemiłosiernie /że
    zwierzecość/ ę
    Śmiech-telny / świetne to :D
    pod płetwala / od

    ...no przecież nie sięgnie, nawet dziobem, co dopiero "nibynóżkami"./ padłam ze śmiechu?

    Oj, powiem ci, że masz fantazję. Przyciągnął mnie tytuł, a treść nie zawiodła. Istny horrorowód! Mało kto umie tak operować słowem. Świetne słowotwory, ciekawie wplecione neologizmy, nieco slangu i po prostu tona myśli, zlepku wyrazowego, no i czegoś takiego nie wiem... twojego? Czytam już któryś twój tekst i muszę przyznać, że jesteś intrygującym indywiduum. Podoba mi się jak piszesz i co piszesz. Pokręcone to wszystko, ale właśnie dlatego takie inne, nieszablonowe i wysmaczkowane :D Czekam na cz.II. Ciekawe czy Daroptasiorro coś wykuka:D
  • Kocwiaczek 06.11.2020
    A i zapomniałam – małe nu-nu za dywiziki, ale to łatwo sobie zmienisz:)
  • Florian Konrad 06.11.2020
    dziękuję serdecznie za zajrzenie, koment. poprawię literówki jak się uporam z całością, obiecuję.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania