Poprzednie częściHorrowód (I/ II)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Horrowód (II/ II)

Są! Ledwie widoczni przez mgłę, co zasnuwa ślepka, przez omamicę chutliwogenną. Cienie właściwie, spocone, w zielonkawych kombinezonikach - uniformikach, agresywne, dyszące samczością postacie.

Ląduje na wybetonowanym placu, preejakulacyjny, rozgrzany do czerwoności, rozbuzowany daroptak.

Okrzyki, że ej, popatrz, jaki śmieszny ptaszor, że sio, no, fruń stąd, spadówa, już, leć, spierdalaj, poszedł!

Zdziwienie. Niedowierzanie. Jak to? - przechyla głowę podbaraniały pingwinolot.

—Eeej, co jest, czemu wy... No zaraz, zaraaa... - kołuje się w dziobatym łbie.

Jakieś twarde i owłosione ręce, łapy kosmate, półbetonowe, zbrojone, chwytają go. Uścisk, gorzej, niż żelazny. Niewymykalność, zero szans obrony, ucieczki. Cudoptaszor w kleszczach.

Rechot zezwierzęconych garuchów. Jeden krzyczy wyraźnie: "Do mnie, Czesiek!".

I zostaje podrzucony, wzbija się mimowolnie w górę, bezwładny, otępiały postDarek. Ciągle nie może zatrybić, co się dzieje. Uderzenie, w grzbiet i potylicę. Cios, nagły, niespodziewany. Z depa, z rozpędu. noga zwyrodnialca w białym, przybrudzonym adidasie koooooopie, wykopuje w powietrze w powietrze ptaka-pokraka. Za mało czasu, by się ratować, zamachać skrzydłami.

I drugi cios. I następne wybicie. Grają nim w piłkę, skurczysyny.

Bęęęę, bęęęę - niesprężyste, bezwładne ciało, raz za razem jest podbijane na wysokość ponad metra. Nie zdąża spaść (i dobrze, boby się całkiem rozkwasił, chutliwiec, roztrzaskał o beton spacerniaka). Ciągle jest w górze, bę, bęę, bęęę. Zośka, worek gorącej kaszy, albo koralików, kauczukowa piłeczka z zepsutym mięsem w środku, plażowa piłka pełna kości i popiołu, ścinków, drzazg, opiłków i wszelakiej maści syfu. Do tego - rozbuzowana bez przerwy, na ciągłym nerwohaju, pobudzone do granic możliwości zwierzę bez gatunku, panseksualizator, któremu marzy się bezustanna orgia, śluzenhaus - pałac o lepkich ścianach i podłodze, wilgotnej terakocie i glazurze, panelach na suficie. Oklejony od zewnątrz i w środku półpłynną solą. Z mężczyzn i kobiet.

Który chciałby toczyć, dzień w dzień, boje osamicze, pojedynkować się ze słabszymi, zadziobywać konkurentów, zadrapywać na śmierć rywali. I triumfować, wpijać szpony w pokrwawione ciała skatowanych wrogów.

A tu (ucudaczniona, zmieniona w paranoiczną bajkę) rzeczywistość skrzeczy: jest dokładnie na odwrót - to on, zwierzęcy amant, jest wdeptywany w beton, to nad nim się znęcają samce alfa.

Krzyk jakiś,z góry, z wieży strażnika, że ej, co robicie, zostawcie go w tej chwili! Znaleźli sobie, kurwa, zabawkę! Już, odstąpić, dosyć tego dobrego, kurwa, chłopaki, to nie piłka, to stworzenie żywe, powariowaliście?!

Puszczają klamry, żelazne okowy, wyrywa się biedulek spod adików, wyczołguje spod nóg.

Znów - śmiechy, drwiące.

— Pieprzysz tam - bocian. Toż to marabut!

— Co?

— Taki grenlandzki, drapieżny... Z zoo musiał spierdolić. Na foki poluje na wolności...

— No, też widziałem na Animal Planet...

— ...żuraw, ale z ogonem jakimś - jakby bobrzym...

Nachylają się z uwagą, kwadratowe pyski.

— Nie dotykaj, bo ugryzie. Jad ma w dziobie...

— Pierdolisz...

— No serio. I w pazurach. Toksynę taką paraliżującą układ nerwowy. Człowiekowi krzywdę może zrobić, jebaniutki. Nie zabije, ale będziesz leżał ze dwa dni i jęczał, wił się w konwulsjach, tak boli. Podobno.

Wiele innych słów pada. Teorie się rodzą, foliaryzmy, hipotezy, bzdetualia. Zgrzytają pożółkłe zęby więźniów.

Groźny on jest, afrykański, albo i z samej Australii! To marabut! Gdzie tam - krzyżówka gęsi z dziobakiem! Ubić, zanim ugryzie! Zobaczysz - zaraz wyszczerzy kły i cię dziabnie, Lechu! Zajeb gnoja!

...rozprostować obolałe skrzydła... bierze się rozbieg... Dwa kroczki wystarczą...

I leci, były Darek, niegdysiejszy cwaniak, król lokalnych dyskotek, remiz, telep, telep, telep - macha, ile ma sił. Majtolą nadłamane pióra, bezwładnie kołysze się puchnący, nadłamany ogon.

Byle dalej, uciec, wyżej, od nich! Choć kusi, zniewala wręcz, męski zapach. Chociaż ciągle budzi w chuj wielkie pożądanie, chuć nie do ogarnięcia.

Leci krzywo, powietrze zdaje się być połamane. Wiatr - to witki ceramicznej trzciny, łozy z porcelany, wierzbowe, sztuczne gałęzie z plastikowymi baziami.

Smaganie. Chłostka. Chłostuś. Obraz nie chce się dać widzieć, ucieka sprzed oczu, jakby był płochliwym stworzonkiem. Czas i materia, jej cztero- pięciowymiary, logika, myśli postanowiły, jak na złość, być nieskładne, roztrzepane. Zachciało im się rozwiewać w smużynach owego wiatru made in Ćmielów.

Mozolenie się. Wymachy "ramion". Coraz wolniej. Eeech, eeech...

Fplefp! Zmordowany parominutowym lotem ptaszor, zmęczony ciężarem własnego ciała Darek poddaje się, pikuje. Pada z plaskiem w samym sercu rynku, na bruk. Obija podgalaretowaciały kuper o kocie łby.

Zaraz - odwracają się w jego stronę łby. Ludzkie.

Zaciekawienie, co tak pacnęło, plusnęło, jakiż to glutotwór zwalił się z nieba, rymnął z przestworzy. Co za dziwolążysko, ochłap genetyczny, żywy - chyba - bioodpad wyrzucił Pan Bóg z laboratorium w niebiesiech, jakiegoż to stwora przepaskudnego nie dopuścił do produkcji seryjnej, co za model jednostkowy, przedprototyp skasował?

Zapach perfumek. Cytrusiastych. Aż w nozdrza się wbija, drażni je, łaskocze, gilgoli głęboko w środku. Drapie w podniebienie.

Samicza woń, bez wątpienia. Adolescencyjna. Wyrastająca dopiero, centymetr nad ziemię, kiełkująca z niebytu. Młodolistna, lęgnąca się. Bezowocna. Z czystego nektaru, woń kobieciuleńciulek.

Zaciąga się jednym z najmilszych zapachów, krew zaczyna buzować w żyłach. Spomiędzy piór nieśmiało wystawia wystawia spiczastą główkę czerwone ryjątko, ptaszek ptaszulca.

Dyt, dyt, dyyyt - tętni krwisko.

Dłup, dłup, dłup! - bije rozkołatane serce.

Dwie dziewczyny, młodziutkie, nachylają się gotującym się od środka, rozbulgotanym napaleńcem.

— Na policję dzwoń, Kamila — mówi jedna z dziewczynuś, góra - czternastoletnia.

Blond kumpela, niewiele starsza pyza w różowiastej bluzie z Lady Gagą (choć z twarzy to bardziej szczerzący się w głupawym uśmiechu Sinatra) odpowiada, że coś ty, jeszcze opieprzą, ze zawracamy im dupy bzdetami, do straży miejskiej trzeba, albo od razu po animalsów, do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, niech przyjadą ambulansem, albo — po co się szczypać — przyleci lotnicze pogotowie ratunkowe dla zwierząt, jest coś takiego w Polsce, chyba, no jak — musi być; już szukam numeru, czekaj, wpisuję, gówno, Karolina, nic, zero wyników… żyje? Sama szukaj. Biedny bocianek… Żyje chociaż? Oddycha? Rusza skrzydłem! …jakie podrygi przedśmiertne? Nie pierdol. Konwulsje? Twoja stara, chyba, ma konwulsje, obczaj, kuźwa, ze wstaje, otwiera oczy, kretynko!

Mężczyzna wyrasta jak spod ziemi, odsuwa szczylutki. „Zostawcie” i „zostawcie” mówi, dość szorstko, bo może, NA PEWNO jest połamany. Z takiej wysokości łupnął, że nie ma szans — musiało coś pójść, najpewniej w kręgosłupie. Zdechnie, nie wyżyje, z takich urazów zwierzęta nie wychodzą, nawet, jakby weterynarz usztywnił grzbiet, listewkami, czy założył specjalny gorset — będzie tylko cierpieć, bo zwierzę to zwierzę nie przetłumaczysz, że ma leżeć grzecznie i się nie ruszać, nie przemieszczać, że musi czekać, aż się zrośnie, zagoi… Będzie szarpał się, szamotał, zaraz spróbuje wstać i całe składanie na nic. Lepiej skrócić mu męczarnie, wykazać się humanitaryzmem i dobić, o — tak, jednym, zdecydowanym ruchem przez łeb. Oczywiście pod okiem kogoś — dobrze mówiłyście, dziewczynki — z lecznicy dla zwierząt, animalsa. Albo i pozwolić mu, niech sam…

Dźwiga się powolutku, sptaszony Darek. Lustruje facia zmętniałym wzrokiem, z góry na dół. Przystojny, skurczysyn, opalony, przypakowany... i aż bije od niego samczość, seksualna energia, słona akwawita.

Adonis, nieco po czterdziestce, model po prostu - a głupi, jak dziurawy gumofilec.

— Pokażę ci, chuju, dobijanie — myśli ptaszydło. Pionizuje się.

I nagle czuje, pokraczydełko, jak tajemna siła, wręcz - najdosłowniej - pcha go w kierunku facia - skracacza cierpień; niewidzialne łapy, energia chutliwcza przyciąga niezgrabotę, karaczanowate ciało ptakoluda do ciała zwierzobójcy - teoretyka.

Kładzie dziobaty łeb u stóp eutanazjasty, wysuwa język. Ślini się, eks - Darek, potrząsa kuprem. Dziewczyny - w śmiech, gdy odtańcowuje niczym szaman siakiś indiański proszący o deszcz, swój dens godowy, gdy zaczyna odprawiać kiwaj - tany zanęcicielskie. Każda część jego ciała - a najbardziej dziób - rozgrzewa się. Bardziej, niż do białości.

„Daaaaaj, no wyciągnij, rozsuń suuuuwak” — skomli niewerbalnie były cwaniaczek, dyskotekowy wyrywacz dupencji, mistrz gadki, bóg Tindera, do bólu heterycki Darek. Gdzieś z tyłu głowy pojawia się smutna, gorzkawa refleksja, że „Co ja do cholery odwalam, przecież to facet, chłop, tfu, męż-czyz-na, po kiego pcham dziób do jego fiuta; nie ja pcham, samo się pcha, jakiż bezwolny jestem, bezwładny, jakaż to siła nieopanowana mną kieruje, steruje, jaką kukłą, manekinem pozbawionym możliwości samostanowienia jestem…”

Ale to przechodzi, zostaje zaraz zmiecione, stłamszone. Ustępuje miejsca zgoła innym myślom.

Obejmiuchy. Tulaski. Przytulidła. Skrzydłami. Głaskanie się, sapanie, cichuteńkie.

— Krrr... kłap! Kłap! Mlask!

Wysunięty język.

— Possę, proszę, chociaż czubeczek wystaw... — szeptałby roznamiętniony Darek, gdyby tylko mógł.

Coraz więcej ludzi wokoło. Przechodnie przystają, by obserwować niecodzienne zjawisko: oswojony łabędź - nie łabędź karłowaty łasi się, więcej - pcha na człowieka, obejmuje skrzydłami jego udo. Wygląda przy tym jak tresowany.

Śmiechy, wyciągają się komórki. Amatorscy filmowcy rejestrują, jak... no nie! Co on - zwariował?! Ty - patrz - gdzie mu chce pchać dzioba? Hahahahahaha! Ja pierdolę, Artek! Zoba! Ha ha ha!

...jak zostaje najhaniebniej odtrącony, publicznie, na oczach rozrechotanej gawiedzi odepchnięty, jak noga obuta w beżowego trepa kopie... miłość. Chuć zmaterializowaną, skumulowaną w spiczastodziobym ciałku.

Odkopuje, chamidło, bezceremonialnie, jak rzecz, paskudną, gnijącą, jak padlinę, jak zdechły przedmiot! A eks - Daruś mu chciał zrobić... Niewdzięcznik pieprzony! Wprost niewyobrażalne, trudno uwierzyć, by istniał aż taki sukinsyn, ktokolwiek, nawet najbardziej zbezczelniały osobnik mógł się dopuścić AŻ TAKIEGO przejawu nieuzasadnionej pogardy...!

On do niego z miłością, pożądaniem, z dziobulem, przytulidłami, a ten - kopa! Niczym psa.... e, gorzej potraktował. Jak wściekłego szczura...!

I ten rechot, szyderczy, nagrywających ludzi. I to nie dające się znieść upodlenie, gorycz odtrącenia, niemożliwa do objęcia rozumem pogarda… faceta, dziewczyn, świata całego, który znarowił się, zdziczał, zdziwaczał i zapadł na wściekliznę, przestał być miłym miejscem, zmienił się w obóz pracy, koncentracyjny, gdzie żadnych przyjaciół, ani — tym bardziej — przyjaznych dusz, ciał, kogokolwiek, z kim można by się pomiziać, pomigdalić, rozładować gniotący popęd, zrzucić z siebie choć odrobinę balastu… Nikogo, kto wspomógłby, choć dobrym słowem. Ani jednego przyjaciela, sami kapo, nadzorcy z nahajami. Piekło na ziemi…

Biegnie, czy raczej człapie, rozpędza się, przeciska, kiwa, slalomuje między stopami ludzi, mija buty, koła rowerów, samochodów, hipsterskich, elektrycznych deskorolek i hulajnóg. Ucieka, poniżony do granic możliwości, były Darek. Ciągle ma ochotę na seks, nie może się uporać z chucią, stłamsić jej, zdusić, podkurować się, skierować myśli na inne tory.

Przypomina mu się "Malowany ptak" Jerzego Kosińskiego, jedna z niewielu książek, jakie w życiu przeczytał (tę akurat - za namową siostry; nawet spodobała mu się fabuła, ściślej: brutalne, naturalistyczne opisy, aura beznadziei, klaustrofobiczny klimat wojennej wszechtragedii, czyhającego wszędzie zła, grozy, od której nie sposób uciec, skryć się, zaszyć choćby w mysiej dziurze, czy norze króliczej).

Oto czuje się jak bohater wspomnianego dzieła. Hiperzgnojony. W ultraczarnej dupie. A przecież mogło być tak pięknie, z niewdzięcznulcem, albo którymkolwiek z napotkanych ludzi, płci obojętnej: kabaretki, pończoszki, rajstopki na szponiastych nóziach, makijażyk, szmineczka na dziobku, obcasina wbijająca się w tyłek, szpileczki na i w kuprze. Deptany po grzbiecie, po skrzydłach, po miejscach położenia receptorów o szczególnej wrażliwości, przebrany za kobietę, sodomizujący i sodomizowany pelikano — tukano — bóbr, jechany na ostro, na dwa, trzy, pięć batów (o ile to w ogóle możliwe!), gwałcący chihuahua i ich właścicielki, buldożki angielskie, dogi, rottweilery, koty — obojętnie, czy rasowe, mogą być i poczciwe burasy — dachowce…

On - niczym myśliwy na wiecznym polowaniu; nie czający się, ale otwarcie, jawnie, na bezczelnego, na widoku, tak przy wszystkich - gotów wygarnąć ze swej maluśkiej jednorurki, trysnąć, kapnąć dość energicznie, chlapnąć do nierozpoznanego - bo i po co? - celu.

Łowca, któremu obojętne jest, jaką ofiarę dorwie, drapieżnik - rex, co nie przejmuje się kształtem, gatunkiem, któremu obce są tego typu żałosne dylematy.

On - (krzywołapy) wojownik, co nie bawi się w konwenanse - przychodzi jak po swoje.

Z drugiej strony - on - skrajny romantyk, upraszający, łaszący się, spragniony uczuć, a - ciul tam z uczuciami! Dystopiczny, poliamoryczny, kopulocentryczny macho, którego w tak bezczelny i arogancki, nieczuły sposób odtrącono. Nieszczęsny sierotulek odkopnięty, potraktowany z buta, gdy chciał jedynie przywrzeć, przytulić się, spić nieco czułości, gęstoty miłosnej, poradować się, poswawolić, życia poużywać, pocelebrować...

Za co, ZA CO żaden, nawet najparszywszy, najbardziej zmenelały żul, zżulały menel w ostatnim stadium alkoholizmu nie raczył nachylić się i objąć...

Kuleje, kuśtykoli były Darek, usiłuje zmieszać się z chodnikiem, drogą, pulsującą, rozedrganą masą nożysk, zatopić, wpaść, wniknąć w tłum, tkankę miasta, weżreć w jego strukturę jak kleszcz, przebić twardą skórę i zapuścić kłujkę...

Pochłaniają go bramy, pomazane przez chuliganów, zasyfione przez pijaków, zaciapane durnowatymi naklejkami przez wlepkarzy, cuchnące kocimi, ludzkimi fekaliami klatki schodowe dawnych kamienic, rudery, sutenery zamieszkane przez sutenerów, ruiny bez dachów i okien, ziejące czernią, popożarowe gnieździtwa lumperii, pałace przerobione na przedszkola i zakłady pogrzebowe, krematoria przerobione na hotele i wykwintne restauracje, jadłodajnie prosektoryjne, butiki w dawnych koszarach, piwniczne izby, gdzie gżą się zdziczałe punki, koty, neofaszyści, księgowi, czy inne urzędasy na gigancie, strychy — meliny pełne uciekłych od żon nobliwych garniturowców, podziemia nocnych klubów, barów dla motocyklistów, nieczynnych od późnego PRLu supersamów, peweksów.

Wkręca się, były Daruś, w tryby nieznanego miasta, zostaje przez nie zmielony. Schadza nogi, zdeptuje błony między palcami, stępia pazury. Męczy się nieludzko, niezwierzęco, podczas peregrynacji nie wiadomo gdzie.

Cały czas szuka, tęskni, pragnie. Ciągle odbija się od muru obojętności. Ludzie wydają się źli, w większoś… nie — wszyscy są aseksualni, dotknięci niechęcią i niemocą. Każdego cechuje impotencka wrogość.

Przeganiacze pieprzeni, tylko by głaskali, robili focięta, tępe, komórkowe łby! Ciemniacy nie dostrzegający piękna hedonizmu, prostolinijni durnie co nie wiedzą, że dano im tylko jedno życie ("drugi raz nie zaproszą nas wcale" - jak pisała jedna poetka). Że trzeba balować póki się może, wyciskać swój los, a zwłaszcza swoje ciało, jak cytrynę, eksploatować do granic, a nawet dalej. Głębiej. Mocniej. Do bólu i jeszcze, ponad ból, poza pieczenie, szczypanie, strach.

Ponad to trzeba się wznieść, do cholery! Hedonizm powinien być nakazanym ustawowo obowiązkiem, a jego zaprzeczenia - wszelakie wstrzemięźliwości, abstynencje seksualne, śluby czystości, zakony, stany duchowne, kapłaństwa, durne obrzezania kobiet - zakazane pod karą śmierci, podobnie, jak... wszystko inne. Bo fizyka, chemia, motoryzacja, wybory prezydenckie, tuning, dekoratorstwo, designerstwo, etc., bo cała masa tym podobnych nieistotnostek, kompletnych pierdół została wymyślona chyba wyłącznie po to, by odciągnąć rodzaj ludzki od kwintesencji bytu, od meritum. Setki tysięcy bzdecitw powszechnie uważanych za ważne powstały, aby przekierować uwagę ludzi, by oderwali się jedni od drugich, usiedli przed telewizorami, komputerami, wzięli w dłonie pady, joysticki, telefony, piloty, książki, zamiast - jak natura przykazuje - najpoczciwiej się pieprzyć. Gzić. Kopulować.

Wojny, przemysł zbrojeniowy, filmowy, szerzej - rozrywkowy, karuzele, kreskówki, wierzenia, terroryzm, moda ISIS, koncerty, opera, filharmonie, giełda, zdrapki, kasyna, Lotto, wyścigi konne, samochodowe, skoki narciarskie na igielicie...

...a wszystko po to, by człek z człekiem mniej się kochał. By zatracił swą fizyczność, chował ją pod koszulą i marynarką, pod sukienką, zamykał w garniturze i spodniach, w majtach i staniku, niczym w klatce, traktował jak niebezpiecznego więźnia, dzikie zwierzę. Aby wypuszczał jedynie po zmroku, gdy nikt nie widzi, łaskawie pozwalał na zrobienie kilku kółek, krugom, krugom - i z powrotem, won do celi. Na łańcuch. Do ciemnicy, leżeć!

Ani myśleć o wyciągnięciu bez pozwoleństwa, za dnia! Porządek musi być, normy zachowane, kultura i sztuka, a nie porubstwo z rują! Orgietki to se można - ale w domciu, pod pierzyną, z własną ślubną i przy zgaszonym świetle, w dodatku - nie za często, bo to tylko męczy, siły witalne odbiera; a człowiek musi potem do pracy, dniówkę wyrobić, co najmniej przez osiem godzin być na chodzie, zdatny do użytku, a nie - jak flak, wypompowany, bez energii, ze spuszczonym powietrzem, nielotny!

Seksy grupowe — niemodne od Starożytności (hippiesi próbowali reaktywować ten zgubny i społecznie niepożądany trend, potem — E. J. James i chyba jej polska odpowiedniczka, niejaka Lipińska Blanka, na szczęście się nie przyjęło, po krótkotrwałym zachłyśnięciu się książkami wspomnianych pań — ludzie wrócili do codzienności, dali się zdominować przez szarość, zanurzyć w pospolitość; nie w głowach im sadomasieństwa — grupowe, czy nie).

Ech... co zrobić... - człapie to tu, to tam, poniewiera się bez celu były Darek. Niegdysiejszy król życia. Teraz - zwierzę z piecem węglowym w mózgu i drugim, zamiast serca. Ofiara złośliwego czaru. Wynaturzeniec pozbawiony gatunku. Stwór, twór, a nie istota. Cudak z plemnikami powkręcanymi w łańcuch DNA. Samobieżny wulkan, gejzer. Dziwoląg rozpłodowy.

Zawędrowało się, jurniasowi, do parku. Złaził niemal wszystkie uliczki w mieście, na koniec zaniosło go tutaj: nad staw. Sadzawkę właściwie, sporą kałużę, błotne rozlewisko - rozchlapisko, osyfiony ze wszystkich stron, cuchnący zieloną, pokrytą rzęsą glutenwodą, stawulec. Przebrzydliwisko.

...i to w dużym, bądź co bądź europejskim mieście, nie na żadnej Czukotce, czy w innym Kazachstopolu Zajutlandzkim. Takie błotnisko szlamopaćkalne! Co na to miejska Komisja Nadzoru Estetyki, prezydent, wojewoda, komisarze unijni, gdzie sanepid? Zasypać ścierwisko, wylęgarnię dżum, stęchlizn, pleśni, krętków chorobotwórczych, wykostkować, albo trylinkami wyłożyć!

...kobieta. Głaz, szary i diabelnie ponury. Postać, od patrzenia na którą można zachorować na manię altruistyczną, dostać galopującej chęci pocieszania smutnoty, obejmowania monolitu i głaskania, jakby był szczeniaczkiem.

Babina w bliżej nieokreślonym wieku, plus - minus osiemdziesiąt - dziewięćdziesiąt lat, zgarbiona, przykucnięta nad syfenwodą. Schyla się, wyciąga dłoń z kościstymi paluchami, grabi toń. Mamrocze coś, w spękanych wardżyskach kłębią się słowa. Wełna. Bawełna. Brudne kłaki.

— Choććć... taś, taś, taś... — woła, dość wyraźnie, babka. Wabi nieistniejące kaczki. Żadne szanujące się zwierzę nie mogłoby obrać za swoje środowisko życia podobnego bajormulidła. Pustka w "stawie", glony, pleśniuchy i nic poza śmieciami. Ani jedno serce nie bije w parszywych wodach, ani pół ryby nie uświadczyć.

Polska, kraj w Unii Eurpejskiej i NATO, a gorzej tu, niż w przyczarnobylskiej strefie wykluczenia, gdzie - bez trucicielskiej, dewastatorskiej działalności ludzi - przyroda odrodziła się, odzyskała kontrolę nad porzuconym terenem. Gdzie zieloność, zwierzyna, prawdziwki, maślaki, pszczoły, ptastwo śpiewające, niedźwiedzie, lisy, rysie, mrówki...

Tutaj - szlamentown, miasto ulepione z dearomatycznego błocka, kraina plastiku, aluminiowych puszek po piwsku, petów, foliówek. Syf, człowieczy.

Zatrzymuje się, były Darek, chyba pierwszy raz w życiu (na pewno pierwszy od czasu przemiany) nachodzi go refleksja. Ma przemyślenia, jebaniutki, głębsze niż rozkminianie, o czym nawijał Słoń w najnowszym kawałku, albo od kogo by tu skołować fetę, bo "nie ma towaru w mieście" - jak niegdyś śpiewał Kazik Staszewski; odkąd zgarnęli Mafiego - posucha w chuj, bryndza straszna.

 

Zastanawia się, kaczpelikan, ile jeszcze czasu zostało naszej matuchnie Ziemi, nim całkiem się podda, umrze pod zwałami toksycznych śmieci, nim przyroda...

 

Chuć bierze górę. Nie ma co myśleć jak powiedzeniowy indyk o niedzieli, dumać o sprawach, na które się nie ma wpływu, zamartwiać się rzeczami niezależnymi od siebie, jak tu... baba. No baba po prostu! Czytaj: ewentualna seks - partnerka. Baba - i nikogo w pobliżu!

 

Szybko! Tylko dureń traciłby czas, czekał nie wiadomo na co, może na kolejne ciosy, kopniaki, drwiny, przejawy skrajnej pogardy, odrzucenia; jedynie idiota i kompletny masochista chciałby znaleźć się na miejscu bohatera "Malowanego ptaka", pragnął, aby przesadzona fabuła knigi stała się rzeczywistością, jego udziałem.

Podczłapuje cichaczem, kolebiąc się na boczęta, podkiwuje do alzheimerówy. Fu. Bije od niej tym samym, czym od "stawu". Lepka starość, spleśniała woda, płyn pokryty zieloną rzęsą. Przeciwieństwo czystości. Antysterylność. Paskudnictwo.

Bhglegh! Fle! Phfle! Tfuuu! Nie myje się, babula, pewnie już nie kontaktuje, więc nie czuje bijącego od niej - bynajmniej nie podniecającego - zapachu. Choroba zmieniła ją w zaniedbane higienicznie, niepodmyte zwierzę. Babę borową. Dzikuskę. Odcywilizowała ją demencja, wykluczyła niejako z kręgu ludzi.

Były Darek i była kobieta.

Tfuuu - krzywi się znowu, zakrywa skrzydłem nozdrza, pierzasty amant.

Ja to mówią - lepsza taka, niż żadna, na bezrybiu i rak - ryba, potwór - nie potwór...- wiadomo.

Kobieta. Partnerka. Inna osoba, z którą można... Nieważne, czy okaże się chętna. Może będzie trzeba użyć środków przymusu bezpośredniego, pobawić się w brutalniejszą wersję mitu o Ledzie i Zeusie przemienionym w łabędzia, wskoczyć na staruchę gwałtownie i wziąć właśnie - gwałtem, zdominować, pokazać, kto tu rządzi, jest facetem, zmusić do uległości.

Cichusieńko podtapuje do waniającego babiszcza. Podkrada się, karaczan - dominator, pokrak - zdobywca, płaskoogoniasty, bobrowaty ptaszor, jedyny w swoim rodzaju odmieniec.

— Choooćććcie, cip, cip, cip, taś, taaaaś... — skrzeczy się wiedźmulcowi.

I wskakuje na jej grzbiet, pchany siłą odśrodkową, omamicą popędziczną, psychopatoseksualną, eks - Darek. Zatapia pazury w grubej kurcie babki, trzepocze skrzydłami. Wysuwa się, początkowo różowiasty, coraz bardziej czerwieniejący, wreszcie - bordowy "kolec". Miękki i pocieszny, ostro zakończony pryszczyk. Pypek. Ero - guzek.

— Griik! Hrik - rik - iriiik! — skrzeczy po ptasio - norwesku, gardłuje w para - ludzkim języku półprzytomny z podniecenia zwierzak.

No już, dawaj, otwieraj się, rozbieraj, zrzucaj tę szmatę szmatławą, zbroję, kaftan bezpieczeństwa krępujący ruchy, pokazuj, co masz najpiękniejszego, mężczyzną jestem! Samcem! Dominuję cię! Uległa masz być, korna, potulna, jak owieczka na prochach uspokajających, samicza, a to znaczy w pełni oddająca się we władanie, poddana woli pana nad panami, guru, twego mistrza, mastera! Jak za dawnych czasów: mężczyzna to mężczyzna, wojownik, woj, siłacz, mocarz, którego spocone muskuły lśnią w słońcu, to władca życia i śmierci, od którego wyroków nie ma odwołania i z którymi się nie dyskutuje! Jedyne co można, to poddać im się na całego, paść i niżej się pokłonić, zgiąć, przyjąć dogodniejszą pozycję, by było wygodniej cię dosiadać, wypełniać esencją. Masz być posłuszna jak kamedułka, co złożyła śluby milczenia, przysięgła nie otwierać mordy inaczej, niż podczas... jęków... w spazmach...

Odwraca się, siwowłosa "pani". "Pan". Zwierzę. Zły duch. Mag. Jogin. Czarnoksiężnik hinduski.

Świdrujący wzrok, dwa czerwone węgielki płoną w głębi oczodołów.

Siwe, rozszerzające się ku dołowi, para - ibsenowskie bokobrody. Bokodzioby.

Spiczasty, gęsto uzębiony dziobulec w pierwszej chwili sprawia wrażenie sztucznego, elementu maski steampunkowego doktora plagi.

Po półsekundowym szoku orientuje się, dawny Daruś - mercedesiarz, że to nie przebranie; osoba, którą wziął za staruszkę nie jest przebrana za średniowiecznego medyka noszącego w dziobatej masce wonne zioła, w ogóle, kuźwa mać, nie ma na sobie kostiumu! On - ona - ono naprawdę tak wygląda!

Zastyga w bezruchu, z groteskowo rozczapierzonymi skrzydłami, ptasi Casanova. W żyłach zamarza krew - lawa.

Szok termiczny, od środka. Kostnienie. Zlodowacenie ogólnoustrojowe. Ki czort... ?

A to właśnie - chyba - czort. Takie przynajmniej sprawia wrażenie.

Uśmiecha się, kłapimorda, sardonicznie.

— Raśśśś, taśśśś... — syczy demon, wystawia rozdwojony jęzor.

— Dośrodkaptak! Do - środ - ka - wlooot!

I rozpala się, gorąca, brudna kula, magia łajścitwy, i orientuje się eks - cwaniaczek, że przywarł do łuskowatej (sic!) kurtki - wężowej skóry stwora, brodatej baby jogińskiej. Ani się ruszyć!

Dziurki. Dziureczki. Wlotowe. Czarne, połyskliwe ciało indyjskiego, czy może pakistańskiego demona staje się ażurowe. Perforowane. Prześwitujące na wylot.

"Up, up, up" — zdają się mówić, niemo, "wargi", dziurki wlotowe. Cały składa się z otworów, wagin - nie wagin, pysków - nie pysków, gardzieli jadowitodziobych, polijęzykich, cholerny jogin, którego parę (-naście? -dziesiąt?) godzin wcześniej miał nieszczęście spotkać Darek.

I wciąga go w głąb, niemal gołodupy asceta, pochłania każdym z otworów. Zasysa, niczym odkurzaczydło przeogromnej mocy, "wardżyskami".

Początkowo, oszołomiony, próbuje się bronić, przeciwstawić nieludzkiej - dosłownie! - sile, odruchowo spina się cały, kaczoDarek.

Szybko jednak orientuje się, że jakikolwiek opór na nic się zda, że wszelakie wysiłki, jęki, ewentualne prośby o zmiłowanie (choć nawet nie ma jak, ani czym błagać, bo straciło się możliwość mówienia, łajścitwa odebrała zdolność wydawania artykułowanych dźwięków - a weź tu uproś kogoś kwako - gdakaniem, wykłap dziobem o litość!) są bardziej, niż daremne.

Że trzeba - koniecznie - poddać się, dać pochłonąć. Że nic, tylko się puścić. W głąb, z górki na pazurki. W ciało, męskozwierzęce. W śniadą krew.

Przymyka oczy, ptaszor. Rozluźnia mięśnie. I mieli go, przeżuwa, zjada, najliteralniej - pożera - łajścitwiarz. Ubersamiec.

Sieć tuneli wiodących w przepaść. Na złamanie karku. Labirynt ślepych uliczek, z których każda prowadzi na zatracenie. W noc, śmierć, lodową szczelinę, prosto do krateru czynnego wulkanu. Droga prowadząca na strzępy - że tak się, mało składnie, omijając prawidła logiki, wyrażę.

Darek, rozdrobniony, jakby wpadł, czy raczej został wciągnięty, pożarty przez żywą maszynkę do mięsa, Darek wyciekający przez jej sitko, biegnący tysiącami ulic naraz. Męskich, żeńskich i zwierzęcych, jednocześnie. Drogi to postacie, mają smak, płeć, zapach, tunele są obdarzone osobowością. Każdy z nich w równym stopniu pragnie go, ma ochotę pożreć, wykochać, stłamsić, zdławić, przeżuć, przeorać, zmiażdżyć, co zrobić mu dobrze, doprowadzić do finału, ekstazy, orgazmu, spazmów.

Myślące ścieżki, piwnice obdarzone intelektem, samoświadome tunele. Miejsca mocy, zaczarowane. Wiodące na manowce rozwarstwionego, ale szczęśliwego post - Darka.

Żałosny zapalczywuś, agresorek w ramach pokuty dochodzi, dobiega, przyczołguje się nad brzeg wewnętrznego jeziorka.

Ciało łajścitwiarza kryje w sobie rozlewisko, nie różniące się zbytnio od tego w centrum miasta, nad którym doszło do spotkania. Porwania. Pochłonięcia.

Wcieka, poli - Darek, wieloma otworami, malutki taki, przypominający robaka, pełzakowaty, dżdżowniczy, gąsienicki, serpentynowaty, orgiastyczny, Darek - główka z witką, pozbawiony jakiejkolwiek formy plem - nikt, bezDarek.

Wycieka do kałuży, skapuje w mętną toń. Jest wieloma kroplami naraz.

Ostatnie, co czuje - to radość, triumf. Oto przybiegł jako pierwszy i jedyny na metę, zdołał ukończyć hiperultramaraton, przelecieć ciemne drogi, podziemia, przeniknąć ciągnące się setki milionów kilometrów korytarze. Jego rozpędzone ciało przecięło czerwoną wstęgę z napisem META.

Nie posiada się ze szczęścia, dumny, jakby uzyskał wszystkie stopnie naukowe naraz, w ciągu sekund, zapisał się w historii nauki złotymi zgłoskami, w dodatku - caps lockiem. Majuskuliskami ozdobnymi.

...światła przygasają. Roztrzaskane czoło wrasta w kierownicę.

Plastikowa aureola. Uświęcenie. Chłód, drzewo, rozbity mercedes. Niebo odbijające się w ślepych reflektorach "okularnika". Przełamana w połowie landara. Cisza. Brak prądu. Milczące głośniki.

Zwierzak zapędzony na drzewo przez drapieżnika, dygoczący ze strachu samczyk alfa.

Wieczór. Wytracony pęd. Zwierzątko boi się, że uśnie, straci równowagę i runie z najwyższej gałęzi, wprost pod łapy krwiożerczej bestii.

Dość wiekowy samochód, poobijany z każdej strony, jakby brał udział we wrak race, czy innym demolition derby. Przód wżarty w pień. Zdarta kora.

Lepka ciecz, gorący płyn, który nie gęstnieje.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (33)

  • Kocwiaczek 07.11.2020
    boby/ bo by
    nadłamane i nadłamany/x2
    wystawia/napisane 2x po sobie, może miał być przecinek?
    ze wstaje/ że
    ze ma leżeć/ że
    męż-czyzn-na/ a nie męż-czy-zna?
    niewdziecznulcem/ę
    prze pijaków/przez
    sutenery zamieszkane/ przecinek pomiędzy
    wrogość. P/ zagubione P :)
    prostolinijni durnie co nie/ przecinek przed co
    porubstwo/ chyba ó, chociaż to słowotwór
    Hmm... gdzie w Grey'u lub u Lipińskiej był grupowy? Przeoczyłam? Może dlatego, że Lipińskiej się czytać nie dało i po pierwszej części dałam sobie spokój. Ale tobie chyba chodzi o chęć przezwyciężenia nudy w łóżku, a nie sam grupowy, hm? W tym kontekście, tak?

    Łaaa... o co biega w tej końcówce to ja nie mam pojęcia:) To mu się śniło, czy jak? No i co z kierowcą "bolidu"? Co mu zamiast nogi wyrosło? Mam niedosyt. Nie myślisz o małym post scriptum? :D Ale trzeba przyznać, to jeden z najbardziej porąbanych tekstów, jakie miałam przyjemność przeczytać. Oczywiście w pozytywnym znaczeniu. Hihi, fantazję to ty masz, super sprawa i na pewno kosztowało wiele pracy. Sypiesz słowami jak z rękawa. Świetne, klimatyczne, śmieszno-gorzkie i takie no, ostro pogmatwane. Jakby sen, albo pisane na fazie. Podobało mi się:D Ta inność i nietuzinkowośc. Chętnię zajrzę do ciebie ponownie. Tak sobie tylko myślę, że tekst lepiej byłoby podzielić na cztery, bo objętość może odstraszyć – Nie mnie:D Ja pochłonęłam szybciuteńko;) Pozdrowienia i dzięki za możliwość przeczytania :)
  • Florian Konrad 07.11.2020
    dziękuję. niedługo - może dziś - biorę się za sugestie :D boby - to nie błąd :D Zawaliście mnie rozczula to, że ktoś tak pochlebnie pisze o mojej klecinie, o sklecidłach florkowych :D literówkowiczem jestem strasznym, wiem sam :D A zakończenie... czyżby cała historia z ptaszorem to jedynie majaki przedśmiertne kolesia, który roztrzaskał się w meśku? może tak, może nie. sam nie wiem. ja to tylko napisałem :D Pisane nie na fazie, chyba niestety :D na trzeźwo, jak niemowlę :D choć niemowlę raczej nie pisze :D Pozdrawiam jak najserdeczniaściej.
  • Florian Konrad 07.11.2020
    Podzielić na większą ilość części? ależ to nie jest długie opowiadanie :D Właśnie celowo nie chciałem go szatkować bardziej, bo wyszłyby filety :D Zajęło mi to 30 kartek rękopisu A4. ale rozumiem - jak na internetowe standardy wydaje się długie. Wyjaśnianie bardziej... hmmm... to byłoby już raczej nadjaśnianie :D Jeszcze raz - najserdeczniej dziękuję za zajrzenie i komentarz.
  • Florian Konrad 07.11.2020
    https://pl.wiktionary.org/wiki/boby
  • Kocwiaczek 07.11.2020
    O, dobrze wiedzieć :D
  • Florian Konrad 07.11.2020
    porubstwo- dobrze napisałem, to wyjątek :D
  • Kocwiaczek 07.11.2020
    Też dobrze wiedzieć:) I ja się czegoś nauczyłam przy okazji :D
  • Florian Konrad 07.11.2020
    Florek bawiąc uczy, ucząc bawi :D Poprawiłem z tą Lipińską
  • Kocwiaczek 07.11.2020
    :)
  • Florian Konrad 07.11.2020
    Kocwiaczek dziękuję jeszcze raz za wskazanie baboli.
  • Kocwiaczek 07.11.2020
    Florian Konrad nie ma za co. Nie zapomnij jeszcze o dywizikach:)
  • Florian Konrad 07.11.2020
    Kocwiaczek a tu już odpuszczam, bo nie wiem, w którym miejscu co ma być
    :D
  • Florian Konrad 07.11.2020
    trochę pozmieniałem w poprzedniej wklejce
  • Kocwiaczek 07.11.2020
    Florian Konrad generalnie dywizy łączą wyrazy. Na przykład tutaj:

    pelikano — tukano — bóbr

    Raczej powinno być pelikano-tukano-bóbr.

    A tutaj:

    trzeba - koniecznie - poddać się

    Już raczej powinny być pauzy lub półpauzy.

    Ale trzeba przyznać, że masz tego tyle, że rzeczywiście idzie się pogubić :D
  • Florian Konrad 07.11.2020
    Kocwiaczek naprawdę? te długie myślniczule w tym miejscu?
  • Kocwiaczek 07.11.2020
    Florian Konrad tak sądzę, bo to nie jest połączenie wyrazów. Ale dla pewności looknij do wujka Google:D
  • Florian Konrad 07.11.2020
    Kocwiaczek https://www.ekorekta24.pl/myslnik-pauza-polpauza-i-dywiz-lacznik-czym-sie-roznia-i-jak-je-stosowac/
  • Kocwiaczek 07.11.2020
    Florian Konrad No to by mi się zgadzało

    "Łącznik (dywiz) zaś nigdy nie ma spacji wokół siebie." Czyli powinny być pauzy lub półpauzy.
  • Florian Konrad 07.11.2020
    Kocwiaczek a jakbym zostawił tak jak jest.,...?
  • Kocwiaczek 07.11.2020
    Florian Konrad troć możesz :) wola autora:)
  • Kocwiaczek 07.11.2020
    Toć*
  • Florian Konrad 07.11.2020
    Kocwiaczek ale męż-czyz-na - bez spacji?
  • Kocwiaczek 07.11.2020
    Florian Konrad, jeśli chcesz to tak zaakceptować to męż-czy-zna będzie ok.
  • Kocwiaczek 07.11.2020
    Zaakcentować*
  • Florian Konrad 07.11.2020
    Kocwiaczek okej. dziękuję. Nie, żebym twierdził, że "liczy się treść, a nie forma", ale... pomimo niedoróbek - to chyba nie jest zły tekścior? :D mi się podoba :D :D
  • Kocwiaczek 07.11.2020
    Florian Konrad przecież napisałam, że świetnie się czyta :D każdy ma jakieś babole, mniejsze czy większe. W końcu jesteśmy tutaj po to by się uczyć, prawda? No i zbierać opinie. Kazda jest cenna. Nie jesteśmy profesjonalistami, więc można nam wybaczyć błędy. Zresztą profesjonaliści mają swoich kolektorów.
  • Kocwiaczek 07.11.2020
    Korektorów* A my tylko innych użytkowników :)
  • Florian Konrad 07.11.2020
    Kocwiaczek Oj tam, ja się nie uważam za kompletnego amatora, za kogoś, kto sie uczy, pierwsze kroczęta stawia :D pisuję to i owo od 1992, a na serio, tak całkiem - od 1998 roku (wtedy pierwsza powieść)
  • Kocwiaczek 07.11.2020
    Florian Konrad, a mi tam ciężko powiedzieć. Cały czas się uczę:)
  • Florian Konrad 07.11.2020
    Kocwiaczek jak prezydent Andrzej D. :D
  • Kocwiaczek 07.11.2020
    Florian Konrad jak przynajmniej krótkopis :D
  • Kocwiaczek 07.11.2020
    Jam*
  • Florian Konrad 07.11.2020
    :D

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania