Poprzednie częściHrabia Ghuli [1]

Hrabia Ghuli [3]

"Choć krwi nie potrzebuje,

 

Serce me twą krwią się raduje,

 

Tęsknię wciąż czując to samo,

 

Zapach twych włosów, piękna damo!"

 

~ Wiersz dla Lubej, Kutrub, Hrabia Ghuli

 

***

 

Raz uwolnione emocje, długo buzowały między splotami mięśnia w ciele Kutruba. Samemu nigdy nie był pewien, czy jest to właściwość przyrodzona, a więc antyczna i w zgodzie z dawno zatartym planem stworzenia, czy też cecha nabyta. Sztucznie wywołana niekończącymi się dniami, tygodniami, miesiącami, latami wreszcie, spędzonymi w przepastnych komnatach zamku Hongweur Zachrd.

 

Miotał się więc, niby ta mucha draśnięta wiotką nicią pająka. Nienawidził takich stanów, zawieszeń nad przepaściami rozmyślań, rozdarć między uczuciami konno rwącymi jaźń. Miotał się i zagryzał wargi.

 

Czuł zmęczenie, chciał czym prędzej udać się do łożnicy i zasnąć. Lecz co znów mogło mu się przyśnić? Kolejny majak? Koszmar o obłoczkach srebra i strasznej bo okrutnej, masce z ziejącym okiem cyklopa. Ozór cierpł mu zaklinowany skurczem między dziąsłami, napięty jak mechanizm wnyków na mgnienie przed okaleczeniem młodej sarenki. Pobudzony krwią całkiem młodych elfów, rozbudził w sobie głód ponad najmniejsze progi wymagane do egzystencji. Chciał więcej, chciał działać choćby i zaraz. Znów wylecieć w kirową noc, przysłonić szatą jeden księżyc, a w blasku drugiego opić się rozmiażdżonym udźcem jakiejś nadobnej niewiasty.

 

Sfera serca łomotała dziko, choć szczelnie była okryta płatem płuca, szarpie ścięgien li spirale nerwów niby obdarzone własną wolą wyrywały się w spazmach. Umysł jednak wciąż był kamiennie statyczny, osnuty miazmatami wyczerpania, protestował przed jakimkolwiek ruchem. Całym tym rozbieganiem i jednoczesnym jego wyhamowywaniem, zdawał się Kutrub zacierać nieprzyjemne zdarzenie mające miejsce zaledwie parę chwil temu. Zajmując się sprzecznymi namiętnościami w swej głębi, nie chciał nawet spoglądać na niezaprzeczalny fakt, na przełom jaki dokonał się bezlitośnie nagle.

 

Wyłamał swój palec, ciało jego bowiem już nie podążało za mocą.

 

Lecz kiedy to się tak naprawdę stało? Czy koszmary orzące mu w duszy osłabiły go na tyle? Czy jakaś klątwa go opadła? Skostniał może przez bezruch jak maligna przykuwający go do wrót Krainy Snu. Mętlik królował w wyniosłym czerepie od zaokrąglonego czuba po ukośną potylicę. Trzeba zjeść porządniej! Mus wyspać się solidniej! Skrzeczały migotliwe myśli, przekomarzające się ćmy sparzone na ogniku świecy.

 

- Absurd, nonsens, furda - syczał bez ustanku, jak w transie sadząc długie kroki przez gęsty mrok korytarza. - Ileż to niby spałem? Kiedym, ostatnio spotkał się z tym śmiertelnikiem... dekadę temu? To zaledwie trzepot rzęs! Czym się zamartwiać? Coś się stało? Nic! Otóż nic! Żałosny kacyk przyszedł i załkał! Trzeba przypomnieć im... tak... przypomnieć czemu zwą mnie Hrabią Ghuli. Wypuszczę je więc, tak! Zaleje ich lawina krwawego błota, szpony i kły. Na niedolę, szpony i kły!

 

Z chropowatych ścian spoglądały na niego wyblakłe obrazy w rozpadających się ramach. Ustawione rzędami, zawieszone na rzeźbionych w gargulce haczykach, kombinacje najróżniejszych farb przedstawiały portrety, być może. Przetrwałe próbę czasu skrawki dzieł dawały wiele miejsca dla domysłów, tam cięciwa do rozcięcia skóry złożona na policzku, tu oko pod ogorzałą morzem powieką zmrużone nad lunetą. Gdzieś indziej jeszcze, poszatkowane pleśnią, kontury dwóch głów z intymnego bliska ujętych w akcie miłosnym. Ongiś pielęgnował szlachetną pasję do malarstwa, jednak dawno już zapomniał w jaką to izbę cisnął swe pędzle a sztalugi.

 

Wtem, grom z jasnego nieba. Oprzytomniał jakby, bowiem przypomniał sobie o innym swym zajęciu, poezji. Wspomnienie to było znacznie łatwiejsze niźli to o porzuconych płótnach. Wszak landszafty i insze alegorie tworzył wyłącznie dla siebie w lepkich od ciemności zaciszach. Wiersze natomiast, przeznaczone były na odczyt dla jego jedynej Lubej.

 

***

 

Zszargane nerwy ujął w karby, niby upartego osła wytrzaskał bykowcem, to jest zadusił, stłumił ich dżdżownicowe wiercenia w sercu. Bez reszty oddał się tak dawno nie odwiedzanym wierszom.

 

Pochylony łukowato nad potężnym biurkiem dociążonym do posadzki z płyt granitu, artystycznymi okuciami objętymi patyną, szaleńczo skrobał piórem. Zadawał zakurzonemu pergaminowi okrutne cięcia zostawiające po sobie rozległe strugi atramentu. Arkusz krwawił obficie, lecz dzielnie przyjmował rozdygotane razy, chłosty a sztychy. Dumnie wręcz prezentował okrytym szarym bielmem oczom, zamaszyste litery na kaligraficzne węże się składające.

 

Zdawało się, iż scenie nie było końca. Zapał Kutruba, gdyby tylko popielne ciało posiadało taką magię, wyrwał by się w mrok komnaty pod postacią ognistych żmijów a błyskawic nietoperzowych skrzydeł. Fizyczność pergaminu jednak nie potrafiła dotrzymać kroku rządzy twórczej Hrabiego.

 

Miejsce na arkuszu skończyło się. Osuszony do cna kałamarz spadł na podłogę i roztrzaskał się w dźwięcznej kawalkadzie szkła. Pióro rajskiego ptaka zgięło się w pajęczych palcach. Kutrub zadrobił paliczkami obu dłoni, ostrożnie, jakby mógł samym dotykiem w niwecz obrócić pergamin, uniósł go.

 

Najpiękniejsza z wszystkich

 

Wróć, wróć błagam

 

Najdoskonalsza z wszystkich

 

Zakrwaw, zakrwaw błagam

 

Choć raz jeszcze

 

Jeden, jedyny raz

 

Odpowiedz na me wołanie

 

Martwy żar wzburzył delikatny spokój Kutruba. Iluzja opanowanych emocji prysła wlot, chociaż pan na zamku nie doczytał choćby i do połowy wiersza. Palce rozszarpały pergamin jak ghule truchło bawoła wydzierające sobie z pysków. Zgniótł poszarpane skrawki i cisnął je za siebie, w ciemność. Gdzieś tam, po kątach komnaty walały się nieprzeliczone inne, zniszczone elegie.

 

- Nie nie nie... to nonsens! Maskarada udająca prawdziwą poezję! Okropny doppelganger, gremlin! - zawodził wzburzonym, rwanym głosem a jednak wciąż skamieniałym, przygniatanym zmęczeniem.

 

Odchylił się na potężnym krześle z nogami imitującymi łby hydry, i skrzypiąc stawami nakrył lico dłońmi. Tak szczelnie jakby chciał się udusić, choć wiedział doskonale iż było to niemożliwe. Kościane pazury docisnęły się do skóry, wierzchni naskórek został poruszony, złuszczył się nieelegancko. Zęby zazgrzytały i niczym rycerze na turnieju kopiami swe konie przebijający, kły takoż ugodziły w dziąsła. Być może to on zakrwawi? Chociaż troszkę bólu poczuje? Nie.

 

Rzec by można, iż Kutrub załkał. Jednak uczynił to głosem bezbarwnym jak nagrobna płyta u szczytu kurhanu.

 

- Dlaczego uciekła? Jakie podszepty nią powodowały? Przeto tutaj... ze mną mogła mieć wszystko! Byłaby hrabiną! Na niedole, wszystko bym jej ofiarował! Co do ostatniej monety i klejnotu z kazamat zamku. Każdą cegłę mego domostwa, każdą piędź ziemi w mej domenie!

 

- Ośmielę się zasugerować, iż powodem ucieczki był fakt, że wziąłeś ją siłą. Panie - zaskrzeczało nagle z tyłu.

 

Grymas oburzenia wykrzywił trupie lico. Prawa ręka wystrzeliła w górę, wygięła się jak hak i utrafiła czającego się intruza. Pod strop uszło chaotyczne trzepotane skrzydeł i anormalny pisk, ni to kuroliszka ni syreny.

 

Nabitego na szpony Hrabiego, sępa Kchwirusa otaczał buzujący opar ulatniającego się ze skwierczeniem gazu. Kiedy Kutrub uderzył ścierwojadem o blat biurka, posypały się malachitowe pióra i czarne pierze, karmazyn łba stracił koloryt a wól u podstawy szyi opróżnił się. Sługa z nadmiaru boleści zwymiotował na wpół strawionymi gryzoniami i zlepkami much.

 

- Licho i czort! - wybluzgał Hrabia Ghuli.

 

- Błagam! Panie! Litości! Panie! - zagdakał Kchwirus wiotczejąc, ciemniejąc li jakby rozmywając się w falującym powietrzu.

 

Kutrub strząsnął złego ducha ze swej dłoni, truchło poleciało w prostej linii na ścianę gdzie rozpękło się o puste ramy okradzione z obrazów. Resztki ptaka obróciły się w proch, syczący od wirującego oparu.

 

Hrabia oklapł na krzesło niby opadając z sił. Przyklepał leniwymi ruchami fałdy szaty. Wciągnął powietrze. Odczekał aż płat płucny zadrży. Wypuścił powietrze rozchylając trójkątne skrzydełka orlego nosa.

 

Spojrzał na przybity u ściany regał. Tam, w gąszczu wymyślnych kałamarzy, stosików papierzysk li niewiadoma skąd przybyłych figur szachowych, stał słój. Mały a zgrabny, zapełniony po korkowe wieko mętną, pod światło białawą, konserwującą tkanki galaretą. I tam właśnie, za szkłem i alchemiczną mazią, trwało w bezwiednym zawieszeniu oko.

 

Piękne, najpiękniejsze. Krągłe, bezsprzecznie soczyste. Bordowe, w cierniowej koronie żyłek, miało wspaniały pektorał bursztynowego przebarwienia u doły tęczówki. Źrenica zaś... jak ta przepastna studnia nocnego nieba, jak okular teleskopu skierowany w wolny od gwiazd skrawek firmamentu. Oko udawało że stoi na zwiniętej w spiralę u spodu słoja żyłce nerwów, obrzucało Kutruba oskarżycielskim wzrokiem i wyglądało przy tym zniewalająco uroczo.

 

- Wybacz luba, wybacz - wyszeptał poprzez drętwiejące usta.

 

Koszmarne wizje stanęły przed nim jak żywe.

 

***

 

Psiarnia, tudzież ghularina, znajdowała się tuż pod parterami zamku. Jak mrówcze królestwo, kanały korników, rozlewała się meandrami w pradawnej skale na której cały ciężar Hongweur Zachrd spoczywał. Krużganki klatek, norowiska wylęgarni, groty wybiegów a nad to, długie zawoje kawern i przejść porzucone w bagno niepamięci.

 

Na nowo wstrząśnięty emocjami Kutrub, zaszedł w jeden z kilku pawilonów gdzie z rzadka odbywało się dokarmianie jego poddanych. Ehoa, jak zawsze wiedzący kiedy to mistrz będzie potrzebował jego posługi, już na niego czekał. Golem rozstawił tuż przy oświetlonej koksownikami balustradzie, wygodny fotel, jeszcze wygodniejszy podnóżek li stoliczek z kielichami czarnej krwi, stężonej a przegniłej do postaci parodii mlecznego kożuchu.

 

Stała tam też jakimś cudem przytaszczona dwukołówka o oście uginającej się pod zwałem rozdętych trucheł. Bawolec i bawół, młode ich i starsze egzemplarze. Dwójka zebr i oryks o połamanym porożu. Na to rzucone pełne otwartych złamań, trzy gazele. Czarna chmara pulsujących na martwym mięsie much i białe sznury larwalnych korali dawały najwyższej wagi świadectwo, iż padlina była wyśmienitej jakości.

 

Kutrub pochwalił garbiącego się jak portowy dźwig Ehoę wymowną ciszą. Podszedł śpiesznie do stoliczka i nawet nie usiadłszy, wyżłopał aż dwa kielichy. Odetchnął z wielką ulgą. Zadowolony zoczył że sługa zniknął na chwilę w mroku i wrócił kuśtykając ze podrapaną amforom pachnacą słodkawym rozkładem.

 

Obrócił się do krawędzi, oblizując się z juchy spojrzał za balustradę.

 

Bezmyślne mrowie ghuli kotłowało się dotąd w mokro sapiącej a lubieżnie dyszącej ciszy. Kiedy jednak kaprawe guziczki oczu co bardziej spostrzegawczych trupojadów ujrzały popielne lico pana na zamku, podniósł się zwierzęcy wiwat. Kutrub delektował się tą prymitywną muzyką ruszając wskazującym palcem lewicy niczym dyrygent batutą.

 

Z trzaskiem drewna i łomotem ciał, porwał z dwukołówki nadętego gnilnym naparem bawoła. Bez najmniejszego trudu wyrzucił zwierza wyłamując potężną nogę ze stawów. Bawół poleciał pod powałę i rozbił się o kamień. Wybuchł burą mgiełką i brudnym deszczem. Jak na rozkaz, szyki ghuli zaharcowały rozdziawiając błyszczące zbrojownie paszcz. Bawół zniknął śród bałwanów pieniącego się śliną morza.

 

- Jedzcie! Moi kochani, bądźcie silni! Będziecie mieć bal! Dawno już nie bawiliście się w katowski topór, ale już czas by ci żałośni śmiertelnicy przypomnieli sobie czemu należy się mnie bać! - zagrzmiał tonem silącym się na tryumfalizm, Kutrub.

 

Długi łyk stęchłej juchy. Dwie gazele na raz spadły w czeluść. Urywany śmiech, głuchy i raczej odruchowy niż poparty prawdziwą radością. Zebra w ślady bawoła trzasnęła o strop, biel i czerń w mig stopiły się w mętny rubin by potem zniknąć na wieki wieków w kałdunach poddanych Hrabiego. I znów, śmiech. Tym razem wzniesiony na lichym rusztowaniu dawnych wspomnień. Momentów co ugrzęzły w torfowisku przeszłości.

 

- Wyruszycie o pierwszym brzasku, wraz z pianiem kuraka. Mordujcie bez wytchnienia, jeno żywych! Na umarłych przyjdzie pora. Szarpcie, prujcie, gryźcie i duście! Składajcie skrzek w obrąbanych korpusach, zjadajcie otroki na oczach ich rodzicieli! Zdobądźcie mury Perkalgardu i rozpętajcie tam krwawy chaos! - zakomenderował gniewnie z, istotnie, nienawiścią w głosie.

 

Złapawszy dorodnego oryksa dziurawiąc mu łeb szponami, wystawił go za balustradę. Potrząsał chwilę, uderzał nim o śliską od jaskiniowego mchu ścianę. Rozjuszył tym ghule, zawsze głodne, zawsze spragnione. Czas cały zdesperowany by zapchać swe jadaczki. Każdym grymasem na rozpruwanych kłami pyskach, błagające o dokładkę martwego ciała.

 

Kociokwik niemożebny. Tłok jak w sercu hutniczego pieca. Ghule jęły skakać, drzeć szponami skałę, włazić jedne na drugie i formować efemeryczne, gwałtownie obalane w pisku drabiny. Wtem zamajaczył w dusznym tłumie wyjątkowo dorodny osobnik. Większy od niejednego pobratymca, skostniały na grzbiecie, kolczasty w kłębie. Patriarcha setek spłodzonych na swe podobieństwo poczwar, samiec alfa i herszt watahy.

 

Z rozgorączkowanym rykiem wyskoczył rozrzucając kończyny jak ropucha. Uchwycił się śliskiej ściany szponami zagiętymi niczym czekany. Falując prostokątnymi segmentami szerokiego korpusu, wspiął się ku balustradzie w dwóch pionowych susach. Rozwalając jeden z koksowników w burzy iskier, przeturlał się po podłodze. Powstał stając na dwie tylnie łapy, wyczekiwał konsekwencji, badał teren kwiecistym kinolem. Grube uda, podwójne kolana i nieparzysta, duża ilość stawów rozgięły nogi na boki, napięły je szykując do ponownego skoku.

 

Kutrub spochmurniał, przewrócił oczyma i upuścił oryksa w przepaść.

 

- Wracaj - rzucił zmęczony.

 

Ghul zachrzęścił szarpiami łysej skóry na psyku, łeb mu się zapadł w kilku miejscach odsłaniając dołu zębów. Wibryssy sterczące z łokci zachybotały, masywne graby przyozdobiły się czarnymi żyłami rozpychającymi się w tkance.

 

Skulony przy dwukołówce Ehoa wyjęczał coś nieartykułowanego. Biedak zapomniał pierw nabrać powietrza i odpowiednio ułożyć tchawic w swym obrzydliwym ciele. Położył po sobie wielorakie ręce, zakwilił przestraszony do cna.

 

Ghul przypadł do ziemi. Skrzesał mżawkę śliny z mielących wokół ozora siekaczy.

 

- Leżeć - rozkazał Kutrub.

 

Ghul nie usłuchał.

 

Rzucił się, poszybował wręcz, dopadając golema. Rozbił cielskiem burtę dwukołówki, szponami rozparcelował kobyle nogi Ehoy, w jeden gnieciony zaskoczeniem oddech zagryzł sługę opijając się napędzającą go czarną żółcią.

 

Hrabia Ghuli przewrócił oczyma i jednym ruchem szponów ukrócił swawole rozcinając poddanego na dwoje.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania