Sarita ~ Rozdział Pierwszy ~ Wachalja ~ 1 ~ Zakazany Owoc

Rozdział Pierwszy: Wachalja

 

1. Zakazany Owoc

609 rok po wymarciu smoków, Nastel, stolica królestwa Zagoer

 

Wachalja to kwiat piękny,

lecz przede wszystkim magiczny.

Uwodzi głęboką zielenią i fascynującym kształtem.

W swoich czarach wykorzystują go wszyscy,

ale największą mocą obdarowuje wachalja grzeszników i cudzołożników.

~ 57 PWS, Flaurence „Trzynasty Krąg”

 

Obserwował ją, kurczowo zaciskając dłonie na misternej, balkonowej balustradzie, rzeźbionej w zawijające się niby węże róże, tulipany i wachalje, połyskujące metalicznie nieskażonym, zupełnie czystym srebrem. Odkąd przekroczył bramy pałacu, widział już więcej bogactw niż sam byłby w stanie kiedykolwiek uzbierać, nawet, gdyby jak lis obdarzony był szesnastoma żywotami. Pomijając malowidła i arrasy, wykonane bez wątpienia przez mistrzów i warte fortunę, pomijając sprowadzane zza morza, wykonane przez nieznanych, ale równie uzdolnionych maestrów, dywany i rzeźbione w kości Gigantów statuetki, pomijając też wywieszane na ścianach skóry mitycznych stworów, choćby wymarłych przed wiekami, podobnych do słoni, ale znacznie większych i pokrytych łuską bestii, wystarczało samo w sobie srebro. Czyste srebro. Nieskażone. Nie miał nawet pojęcia, że tyle go jeszcze zostało na świecie. Puchary, zbroje, zegary, okiennice, balustrady, nawet cholerne ramy pieprzonych obrazów. Zagotowało się w nim. Jego ziomkowie umierali, a tymczasem tu, w tym miejscu, tak wiele srebra marnowano do tak trywialnych celów. Do celów estetycznych, mających za zadanie połechtać królewskie ego.

Zerknął na nią ponownie. W dole, na rozległym, kolistym placu, wśród starannie przystrzyżonych krzewów, zadbanych rabat i ciągnących się koliście alej kwiatów i drzew ze wszelakich gatunków, siedziała, a właściwie półleżała, ona. Młoda księżniczka. Tak podobno ważna i niezwyczajna, choć on nie dostrzegał w niej, póki co, niczego niezwykłego ponad niespotykaną u ludzi barwę włosów. Półleżała u stóp nieaktywnej, kamienistej fontanny, porosłej mchem i, nadto jak zdołała ją wypełnić wczorajszej nocy mżawka, zupełnie pustej. Ale bynajmniej nie była to fontanna niezadbana. W tym, jak porastał ją mech, w jego rozmieszczeniu i w wyrastających zeń kwiatach, zwłaszcza wachalii, czuć było rękę ogrodnika, zdecydowanie uzdolnionego. Osobiście gardził tym typem człowieka, który w poszukiwaniu piękna usiłował, jak tylko mógł, ukrócić panowanie natury. Powinszować gustu i wyczucia, a przede wszystkim skrywanego, ale oczywistego lęku przed chaosem, którego to chaosu nie sposób przecie w natłoku życia uniknąć. Ten zaś ogrodnik zdecydował się wejść z chaosem natury w komitywę i efekt, jaki osiągnął, okazał się zdumiewający. Zapierał dech w piersiach.

Cały zresztą ogród, cały plac był podobny. Drzewa owszem, formowały równe i równoległe aleje, ale posadzone zostały w takich od siebie odstępach, że bardziej przywodziły na myśl prawdziwy, naturalnie wyrosły las, aniżeli szachrajstwo człowieka. Pnącza zwisały swobodnie z kamiennych altan, fontann, nie wszystkich wygasłych, i posągów, ale zwisały tam, i w takim natężeniu, w jakim powinny, gdyby o ich rozmieszczeniu decydować miały żywioły, nie zaś ogrodnicze narzędzia. Kwiaty stanowiły misterne zdobienie, formowały piękny, niemający wszakże kształtu obraz, tak jak działo się to na łąkach czy w druidzkich, bądź elfickich ustroniach, nie tak, jak bywało na maestrowskich arrasach.

Dziwne, ale bardziej od wszelkich bogactw i od pałacowego przepychu, jaki przecież winien był wywierać na nim, młodym wiejskim chłopaku, wrażenie, imponował mu ten właśnie, zjednoczony z naturą ogród. Srebro, klejnoty i dzieła mistrzów, wywoływały w nim odruchy wymiotne. Przyprawiały o mdłości. Nakazywały, z jednej strony, uciekać, z drugiej zaś, walić w pizdu złożone obietnice i również uciekać, ale po tym, jak już podpali się całe to gniazdo zła, niechaj spłonie, i niech szlachcice wrzeszczą a służebne dziewki mdleją. I byłby to może zrobił, ale uspokajał go ogród. Chłodził nerwy. Spowalniał rytm rozszalałego serca. Studził buntowniczą iskrę i poczucie niesprawiedliwości. Przywodził na myśl elfie miasto, Elle’re’ven, które widział tylko raz w życiu, i to jakże dawno, ale które to wspomnienie było dla niego jednym z najcenniejszych.

I przede wszystkim, nie chciałby skrzywdzić jej. Księżniczki. Nie wiedział dlaczego. Nie znał jej przecież ani trochę. Właściwie, to powinien był jej nienawidzić. Teraz była młoda, owszem, ale niechybnie kiedyś ona to wydawać będzie wyroki śmierci na jemu podobnym, a nawet, być może, na niego samego, jeśli zdarzyłoby się, że bunt rozszerzył się aż po królestwo Zagoer, a ona siedziałaby już w tym czasie na tronie, nie półleżała niczym senna kotka u podstawy fontanny. Mimo to nie darzył jej wcale nieprzychylnym uczuciem, wręcz przeciwnie. Na jej widok serce stawało mu w gardle jak u zbaraniałego z miłości kretyna, a ciało rozgrzewało się gwałtownie, dłonie pociły. Była młoda, młodsza od niego o wiele lat, ale tu wcale nie chodziło o pożądanie. Przede wszystkim, nigdy nie pozwoliłby sobie na pożądanie księżniczki, czy nawet szlachcianki, i to nie ze względu na szacunek do takiego pochodzenia, takiej krwi, lecz przez wzgląd na pogardę do takiego właśnie rodowodu, takiego tytułu. Nadto, nie odczuwałby też nigdy pożądania wobec osoby o tyle od niego młodszej. I rzeczywiście, choć oddałby w tamtym momencie wszystko, żeby z nią porozmawiać, żeby jej dotknąć, żeby ją przytulić, to nie było w jego pragnieniach niczego zdrożnego. Kochał ją, a przynajmniej był niebezpiecznie temu bliski, bo znał ją zbyt krótko, obserwował zbyt krótko, pół godziny zaledwie, żeby kochać prawdziwie, bliższe prawdy jest więc, że zakochiwał się w niej, ale miłością czysto braterską.

Jak zostało już powiedziane, księżniczka półleżała u podstawy wygasłej fontanny. Pozycją ciała przypominała syrenę, wylegującą się na wystającym ponad taflę morza głazie. Skryte pod białą jak śnieg, falbaniastą suknią nogi spoczywały w gęstej trawie, i tylko obute w czarne trzewiczki stopy wyłaniały się spod skraju owej sukni. Talia zaginała się na kamiennym wzniesieniu, plecy wyginały w zgrabny łuk, wyraźne kształty naprężonych i nieomal stykających się ze sobą łopatek przebijały się przez cienki materiał. Z krótkich, przyozdobionych koronką ramiączek wyłaniały się ramiona, spoczywające na brzegu fontanny. Ręce zginały się w łokciach, tak, że dłonie, spoczywające jedna na drugiej, i odziane w sięgające do trzech czwartych przedramion, ciemne, jedwabne rękawiczki, uformowały coś na kształt wygodnej poduszeczki, na której księżniczka oparła bok głowy. I patrzyła. Patrzyła wprost na niego, milcząc wszelako, nie poruszając się, nie dając, oprócz wpatrzonych w niego, głęboko szmaragdowych oczu, żadnego znaku że go zauważyła. Albo, że dostrzegła, jak bardzo on zafascynował się, zauroczył wręcz, nią. Jej gęste, proste włosy w odcieniu intensywnej, ostrej, ciemnej zieleni, w odcieniu kwiatów wachalii, spływały po jej plecach jak wodne kaskady. Na czubku jej głowy, zatknięty we włosy, tkwił imponujący, podobny do wianka, srebrny diadem. Srebro, oczywiście, było najzupełniej czyste i lśniło w słońcu niczym drwina, ale on nie zdołał już się tym przejąć. Zbyt był pochłonięty jej delikatną, piękną twarzą, bladą, niemalże zbyt bladą, o nieco niezdrowej cerze, ani trochę niezarumienionej. Jej prostym, drobnym noskiem, jej wygiętymi w podkówkę ustami i uroczymi dołkami w jej policzkach. Księżniczka.

Księżniczka. Ta z pewnością pochodziła z bajki.

- Casadei - rozległ się za jego plecami donośny, ziębiący iskrami sypiącymi się z lodowego ogniska, to jest, z serca generała Fellena, głos - Przestańże się gapić. Jesteśmy obserwowani. Nic z tego dobrego, jeśli królewski szpicel uzna, że wykazujesz niezdrową fascynacje jaśniepanną księżniczką.

Wciąż możesz wisieć, Casadei.

- Wciąż możesz wisieć, Casadei - mruknął cicho i z goryczą Casadei, słynny na całe królestwo Mahhelete, nadpobudliwy i nieostrożny, ale charyzmatyczny młody buntownik, za którym poszło wielu, który wielu zamordował, którego pseudonimy, a miał ich dwa, uosabiały jednako lęk, wstręt i podziw - Zaraz to powiesz, prawda? To się robi nudne, Fellen. Ta sama groźba, powtarzana po wielokroć przestaje...

- Nie. Mylisz się. Nie powiem. Ta sama groźba, powtarzana po wielokroć, nie przestaje robić wrażenia. Wręcz przeciwnie. Wrzyna się w mózg ofiary jak paskudny robak, okropny pasożyt. I po pewnym czasie nie trzeba już groźby powtarzać, bo powtarza się sama. Nie musiałem tego mówić, ale wcześniej mówiłem już wystarczająco często, żebyś teraz sam o tym pomyślał. Dlatego tym razem nie powiem.

Casadei z rozdrażnieniem zabębnił długimi, smukłymi palcami o balustradę. Westchnął, odwrócił się, i spojrzał na generała Fellena. Mężczyzna siedział na taborecie, paląc fajkę trzymaną w jednej dłoni, w drugiej trzymał małą książeczkę, czytając ją po raz kolejny. Casadei nie wiedział, co to za książka i jaka jest jej treść, bo choć potrafił czytać, i choć wiedziony ciekawością byłby już dawno do niej zajrzał, to Fellen nigdy się z nią nie rozstawał. Albo ją czytał, co robił przynajmniej kilka razy dziennie, albo też trzymał ją w jednej ze swoich kieszeni. Kieszeni miał w swoim wojskowym, brunatno złotym uniformie bardzo dużo, i pełne były dziwacznych, być może w części i magicznych przedmiotów, z którymi Casadei z chęcią by się zapoznał. Zawsze dobrze byłoby zdobyć trochę haków na Fellena, który niestety, w obecnej chwili miał buntownika w garści. Co się jeszcze tyczy owej tajemniczej książeczki, to samo spojrzenie nie mogło niczego dać, bo ani na przedzie, ani z tyłu, nie wygrawerowano tytułu, ani nazwiska autora. Oprawiona w wilczą skórę, nie większa niż dwa na sześć cali, z pewnością ważna, nic więcej Casadei nie mógł stwierdzić. Fellen niby obnosił się z nią zbyt ostentacyjnie, żeby zawierała jakieś przewrotne, potencjalnie szkodliwe dla właściciela treści, ale nigdy nie wiadomo. To mógł być podstęp. Casadei wiedział doskonale, że żeby skutecznie coś ukryć, najlepiej jest trzymać to coś na wierzchu.

- Takie są fakty. Wciąż mogę wisieć - rzekł Casadei, wpatrując się w ogorzały, niewymowny, brodaty i naznaczony bliznami profil Fellena - I wciąż nie za bardzo rozumiem, dlaczego jeszcze nie wiszę. Jaki masz w tym cel, generale? Jaki cel ma mości król? Czyżby chciał się podrażnić ze starym Garbusem? Wykorzystać mnie do tego? Ale ja się nie dam wykorzystać. Wolę wisieć, jeśli muszę.

Fellen zatrzasnął książeczkę, schował do kieszeni. Zimne, czarne oczy wpatrywały się teraz w jego oczy. Casadei zadrżał. Generał odgarnął z czoła niegdyś ciemne, teraz już zgoła wyblakłe, choć wciąż gęste pasma włosów. Uśmiechnął się, uśmiechem sadysty i popaprańca, jakich Casadei znał wielu, spośród których wielu miał za przyjaciół i wieloma dowodził. Ale uśmiech Fellena nie pozostawiał złudzeń.

Casadei opuścił głowę, jak zrugany pies.

Wciąż nie rozumiał, jak Fellen to robił. Skąd się brała ta porażająca, dominująca aura?

- Będziesz wisiał, Casadei. Ale dopiero kiedy ja tak powiem.

Gwałtowny podmuch rozwiał długie do ramion włosy buntownika. Fellen mrugnął, odwrócił głowę, sięgnął do kieszeni po swoją ukochaną książeczkę. Paznokcie wbiły się w nadgarstki, wnętrzności skurczyły, Casadei przymknął powieki. Czuł na sobie jej wzrok, jeszcze bardziej wyraźnie, niż moment wcześniej, kiedy sam na nią patrzył. Kiedy krzyżowały się ich spojrzenia. Było tak, jakby milcząco czyniła mu wyrzuty, że nie odpowiedział. Nie odszczeknął, jak zwykł był to robić.

Co mogła wiedzieć, ta cholerna smarkula? Co z tego, że księżniczka?

- Jego Miłość, Król Eaelage, wraz z Królową Małżonką, gotów jest was przyjąć, generale Fellen - służący przerwał gęstą jak mydliny w oczach ciszę, odsuwając kotarę i wchodząc na balkon.

- Idziemy, Casadei.

Ale zanim poszedł, Casadei po raz ostatni odwrócił głowę. I zaniemówił.

Księżniczka stała, z założonymi na piersiach rękoma, wpatrując się w niego z zadartym do góry podbródkiem. Szeptała, i choć dzieliło ich od siebie kilkadziesiąt stóp, choć on stał na położonym wysoko balkonie, ona zaś wciąż tam, w dole, przy nieczynnej fontannie, to jakimś niewytłumaczalnym sposobem, Casadei usłyszał jej szept.

- Velencia Amor - wyszeptała niezwyczajna księżniczka o włosach barwy wachalii - Jego książka.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania