Sarita ~ Rozdział Pierwszy ~ Wachalja ~ 2 ~ Rozprawa z Królem

2. Rozprawa z Królem

609 rok po wymarciu smoków, Nastel, stolica królestwa Zagoer

 

(...) lecz zanim umarł, mściwy smok

podarował rycerzowi sztabkę srebra, uprzednio zatrutą.

I wraz z ostatnim oddechem, gad zionął ogniem wypalając ze świata całe jego złoto,

a kiedy rycerz wrócił, król nie miał mu czym zapłacić,

bo jego skarbiec świecił pustkami.

Dlatego chciał rycerz królewnę na żonę,

ale ona odrzuciła go, bo twarz jego pokryły krosty i inne oznaki paskudnej choroby.

I umarł rycerz w męczarniach, przy miejskiej studni,

kiedy usiłował zaspokoić pragnienie,

a srebrna sztabka wypadła z jego martwych dłoni wprost do wody (...)

~ 468 PWS, Anonim „Baśń Historyczna”

 

Zachwiał się, ciężko wpadł barkiem na ścianę. Pech chciał, że trafił na zakrywającą wgłębienie kotarę. Dyszał. Uniósł głowę, zgarbiony niby dźwigający na barkach ciężar wieku starzec. Jak przez mgłę widział plecy Fellena i sługi maszerujących raźno na spotkanie z królem. Chwycił się za serce, na moment tylko, czując przez chwilę jak się rozpływa, nogi mu wiotczeją a mgła przesłania umysł. Nagła słabość podkreślona przez jakże intensywny rytm serca.

Velencia Amor.

Szybkim ruchem wbił sobie otwartą dłoń pod żebra. Zacisnął zęby. Ból nie wydusił z niego najcichszego nawet jęku. Rozwarł powieki, powoli, niepewnie, ale mgła już znikła, a serce uspokoiło się. Tylko czoło paliło go jak rozżarzone węgle. Chyba miał gorączkę.

Nieważne, nie było czasu na słabość. Wyprostował się, potrząsając ramionami, jakby usiłował strząsnąć z siebie coś lepkiego i nieprzyjemnego. Powtórzył ten ruch kilkukrotnie, potrząsając także głową, nie tylko ramionami, a gdyby ktoś spojrzał wtedy w jego piękną, ponuro spuszczoną twarz, niechybnie uciekłby z krzykiem.

Zza przetłuszczonych strąków złotych włosów wyłaniały się drapieżnie przymrużone, brudno złote oczy. Szczęki zacisnęły się mocno, gotowe ugryźć każdą rękę, jaka wyciągnęłaby się ku niemu, przegryźć każdą szyję, kąsać po równo wszystkich i wszystko. Nos zmarszczył gwałtownie, w pogardzie, zdobiące policzki piegi wyostrzyły, przypominając drobne, rozżarzone słońca. Palce rozmemłały powietrze, uniosły, jak ostre noże przejechały od brody w dół szyi, pozostawiając za sobą czerwone pręgi. Krew zmieszała się z brudem pod paznokciami, krzepła szybko, ale kilka kropel spłynęło aż do nadgarstków, a wtedy szorstki język wysunął się spomiędzy zaostrzonych na wojnie zębów, oblizał karmazynową posokę.

Ryk narastał w jego piersi.

- Lew z Casadei - zmiarkował gdzieś z boku głos.

Lew z Casadei gwałtownie obrócił twarz, włosy przesłoniły mu widok, ale zobaczył i usłyszał dość. Nie spodziewał się nikogo i zareagował instynktownie, tak jak zrobiłby to każdy drapieżnik. Ugiął nogi w kolanach, odskoczył, dłonie zagłębiły się w kieszeniach obszernych, płonących czerwienią spodni, ale nie znalazły w nich dwóch wysadzanych brylantami noży, wyskoczyły więc natychmiast, ustawiając się miast tego tak, aby chronić twarz, i aby w razie potrzeby wystrzelić do ciosu niczym sprężyny.

Kotara zatrzepotała, na krawędzi pojawiła się nagle pomarszczona, upierścieniona dłoń, odsuwając drgającą wciąż materię i ukazując siedzącego we wgłębieniu długobrodego starca. Mędrca. Czarodzieja, być może. Uśmiechał się kpiąco, odziany był w długą, szarą szatę. Włosy i broda, śnieżnobiałe, przesłaniały większą część jego oblicza, widoczne były tylko oczy. Błękitne, porażająco mądre oczy. Także wargi, wyschnięte i spierzchnięte, jakby starzec nie widział wody od wielu miesięcy. Siedział, wyciągnięty swobodnie, na kamiennej ławie. Białe plamy znaczące miejscami jego dłonie wskazywały na jakąś chorobę skóry.

- Spotkania z księżniczką potrafią być dezorientujące - rzekł stary, kiwając ze zrozumieniem głową, oczu nie spuszczał jednak z twarzy Lwa - Żeby to odczuć, nie trzeba się wcale do niej zbliżać. Wystarczy złapać... tę szczególną więź. Niektórzy są na to wrażliwsi od innych. Bardziej podatni. Chociaż nie spodziewałem się, że akurat ty, Lwie, buntowniku, będziesz jednym z takich. Ale powinienem być mądrzejszy. Najwidoczniej było w tym coś więcej. Coś więcej niż tylko ludzki upór poprowadziło cię na stoki Amme i pozwoliło ci zwyciężyć nad Saghalr.

Lew zadławił się własnym rykiem.

Stał jak ogłupiały, milcząc, wpatrując się w nadętego starucha.

- Pocisz się, Lwie - kontynuował tymczasem mędrzec - I gorączkujesz. Jesteś osaczony, przyparty do muru. Zapomniałeś już, jak to jest mieć wiatr we włosach. Poczciwy Fellen obciął twoją grzywę i owinął wokół szyi, jak obrożę. Nie możesz zabijać, a przecież tylko do tego się nadajesz.

Nieprawda.

- Nieprawda? - zadrwił starzec, wstając i postępując dwa, wolne kroki, nie spiesząc się - Nie, nie czytam w twoich myślach, Casadei, upadły Lwie, poskromiony Królu. One są po prostu wypisane w twoich oczach. Masz się za więcej niż tylko rozzuchwalonego ponad miarę wieśniaka. Za męczennika, być może? Chciałbyś być męczennikiem, Casadei? A może Królem? Jest coś w tych plotkach? Możliwe, że coś w nich jest. Niedobrze. I dobrze zarazem. Niebywałość pomnożona przez przeznaczenie może dać zadatki na doprawdy zaskakujące wydarzenia. Nie domyślasz się nawet. Pytanie, czy to dobrze dla księżniczki. I czy spodoba się to królowi.

Stary był naprawdę wysoki. Lew z Casadei sam nie należał do niskich, ale był raczej przeciętnego wzrostu. Teraz, żeby wciąż spoglądać w twarz czarodzieja, musiał wysoko zadrzeć głowę. Sam nie wiedział, kiedy cofnął się aż pod przeciwną ścianę, kiedy oparł się plecami o zimny marmur. Starzec przytłaczał. Dominował.

- Zabijesz mnie, Lwie z Casadei?

Błękitne, mądre oczy...

 

***

 

- Uklęknij, Casadei. I nie podnoś się z klęczek.

Więc pozbawiony iskry buntownik opadł na kolana. Bez słowa. W głowie wciąż mu wirowało, gorączka wciąż rosła, przejmując go chłodem. Mimo to, nie drżał. Nie okazywał, w żaden sposób, targających nim uczuć. Przed nim wciąż wirowała para błękitnych oczu. W duszy wciąż rozbrzmiewał szept.

Zabijesz mnie, Lwie z Casadei?

...także...

Velencia Amor.

Tętent ciężkich butów i stukot obcasów, kiedy królewska para przechodziła obok niego. Kątem oka widział jak Fellen wyprostował się niby struna. Teraz obaj byli psami. Obaj musieli okazać posłuszeństwo i szacunek wobec królewskiego majestatu. Ale tylko jeden z nich musiał klękać.

Niestety nie był to gnoju wart generał.

- Królu... - skłonił się Fellen - Królowo... - jeszcze jeden ukłon.

- Daruj sobie, generale - rozbrzmiał stanowczy, głęboki głos. Głos króla. Głos jakże inny od głosu Garbusa. Chociaż Casadei nigdy Garbusa nie słyszał, ale wielokrotnie, spoglądając na jego paskudny portret, który mimo to wciąż trzymał na widoku, wyobrażał sobie, że jego głos mógłby być raczej skrzekliwy, żabi, być może nawet z lekka piskliwy, z pewnością nie nadobny i władczy. Ale cóż, nie każdy król musi być chyba takim groteskowym potworkiem jak Garbus?

Casadei przechylił lekko głowę. Nie po to, żeby spojrzeć na króla. Wcale a wcale nie ciekawił go wygląd króla. W końcu każdy król był niczym więcej niż pchłą, którą kiedyś on, Lew z Casadei, zdepcze z odrazą pod butem. Patrzył w ogień, w płomień świecy wetkniętej w stojący u podstawy tronu kandelabr, i ten ogień powoli wypalał sprzed jego oczu obraz tamtych innych, błękitnych. Im bardziej blakły, tym silniej odradzał się w nim nieposkromiony buntownik. Potrzeba jeszcze tylko iskry. Jednej iskry. Wystarczy, żeby wystrzeliła z płomienia tamtej świecy i opadła w takiej odległości, żeby mógł ją pochwycić. Wtedy wybuchnie.

Ryk narastał w jego piersi.

- Nie mamy czasu na formalności - podjął król - I nie występujemy publicznie, nie ma więc potrzeby odgrywać tu szopki. Ty i ja, Fellen, od lat jesteśmy przyjaciółmi. Dlatego... w obliczu poddanych mogę od ciebie oczekiwać pewnej etykiety, ale tu, w alkowie Zagoer, wśród przyjaciół i bez świadków, mów mi proszę Eaelage, mojej małżonce zaś Melle. Ją wszakże też znasz i darzysz odwzajemnioną przyjaźnią.

- Oczywiście, Eaelage... - mruknął Fellen - Ta mowa powitalna, którą raczysz mnie przy każdym naszym spotkaniu, jest wszakże jedyną przyczyną, dla której teraz nie klęczę. Powtarzane po wielokroć słowa wbijają się do głowy i odnoszą skutek, nieuchronnie. Trudno mi jednak zapomnieć o mojej pozycji, oraz o wszystkim, czego ci zawdzięczam, przyjacielu. O moim własnym życiu.

Skurwysyn... - pomyślał Casadei, a w jego złotych, wpatrzonych w płomień oczach, zadrgały ciemne jak onyks plamki - Drwi ze mnie! Upomina jak psa!

Ryk szarpał się pod jego sercem.

- Oczywiście, rozumiem... rozumiem, generale... cóż jednak. Czas nam chyba przejść do rzeczy. Przyprowadziłeś do mnie Lwa. Dobrze. Wstań, chłopcze. Śmiało, wstań.

Wstań, chłopcze.

Zapragnął nagle pozostać na kolanach. Lecz iskra wciąż jeszcze nie zdołała go podpalić.

Więc Casadei wstał posłusznie.

Król był w istocie figurą królewską. Nieco otyły, choć nieznacznie, pochylał się na tronie, opierając brodę, porośniętą ciemnym, krótkim, gęstym zarostem, na wnętrzu dłoni. Na jego głowie spoczywała połyskująca, srebrna korona, wysadzana klejnotami. Bystre, zielone oczy taksowały oceniająco postać powstającego z klęczek buntownika. Nie sposób było stwierdzić, jakie też myśli biegały po głowie tego mężczyzny o surowym, nieprzeniknionym obliczu. Twarz miał poznaczoną zmarszczkami, ale też, co Casadei skonstatował z zaskoczeniem, bitewnymi bliznami. A więc król Zagoer nie był pyszałkiem. Potrafił walczyć.

Królowa, z drugiej strony, nie robiła zbyt dobrego wrażenia.

Była jak gdyby... rozlazła. Spoczywała na swoim tronie niczym wylegująca się w budzie stara suka. Była gruba. Zdecydowanie ponad przeciętną. Warstwy tłuszczu piętrzyły się na niej jak warstwy lukru na torcie nowożeńców. Odziana w przepastną, lnianą suknię, zakrywającą całą jej imponującą postać, przywodziła na myśl pękate trufle. Ni mniej, ni więcej. Jej twarz skryta była w mroku, Casadei nie mógł więc stwierdzić, jak wygląda, albo czy na niego patrzy. Ale z jakiegoś powodu miał wrażenie, że królowa bacznie, i nieustannie, obserwuje go. Że analizuje każdy jego ruch.

- Czy wiesz, czym jest księżniczka, chłopcze? - zapytał król.

Casadei spojrzał na niego, oszołomiony. Nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Czy dobrze zrozumiał.

- Czym jest księżniczka? - powtórzył osłupiały.

Głowa zaczynała mu pękać, a chłód zdał się z nagła po wielokroć mocniejszy. To już nie była zwykła gorączka. Jasna cholera. Co się z nim działo? Wariował. Albo może już oszalał? Nic nie miało sensu, a przynajmniej on w niczym nie dostrzegał już sensu. Czyżby tak właśnie objawiało się szaleństwo? Niezrozumieniem rzeczy prostych, lub w gruncie rzeczy, banalnych?

Nie... - wyszczerzył się nagle Lew z Casadei, ukazując w porażająco drapieżnym uśmiechu zębiska wystarczająco ostre, żeby przegryzać prastare królewskie rodowody - Gdyby tak było, byłbym oszalał już dawno. Nigdy nie zdołałem pojąć tych uległych szumowin. Nigdy nie zrozumiałem tych obrzydliwych dygnięć i paskudnych ukłonów.

Naprężył mięśnie. Ugiął kolana, wsunął do kieszeni spocone, rozedrgane dłonie. Nie było w nich noży. Trudno. Wystarczą mu pięści. Dostrzegł błysk lęku w oczach króla. W zielonych oczach. Były zielone, ale nie szmaragdowe. Nie jaśniały tym samym blaskiem co oczy księżniczki.

Świst powietrza, z boku. Rozproszył się myślą o tych dużych, niewinnych, roztkliwiających oczach. Nie miał już szans na świadomą obronę. Na szczęście, ciało zareagowało odruchowo. Wykręciło się gwałtownie w zgrabnym uniku, który poprzez piruet, przeszedł natychmiast w atak. Pięść Lwa zabębniła w twarz Fellena, satysfakcjonujący, jakże rozkoszny trzask towarzyszył zderzeniu kłykci buntownika ze skronią generała. Nie było jednak czasu, żeby nasycić się tym uczuciem. Klinga generalskiego ostrza świsnęła natychmiast, nie bacząc wcale na to, że głowa jej właściciela wciąż jeszcze podążała ku nieuchronnemu spotkaniu z posadzką. Lew odskoczył, ostrze przecięło materiał jego jedwabnej koszuli i, samym koniuszkiem, nadszarpnęło skórę, tuż pod żebrami. Nieznacznie, taka rana właściwie nie liczyła się, była zbyt płytka, żeby mieć w pojedynku jakiekolwiek znaczenie. Mimo to, wystarczyła, żeby polała się krew. Wystarczyła, żeby nadszarpnąć wrażliwe Lwie ego.

Kandelabr stojący przy tronie zadygotał, świeca rozbłysła, ostatkiem sił usiłując zaprezentować własną potęgę. Nawet byle ogień, powstały z wosku, miewa swoje ambicje. Niewystarczające. Płomień zgasł, ale ostatnim tchnieniem wypluł z siebie iskry. Dla potomności.

Jedna z nich poszybowała łukiem i nagle, była tuż przed oczami Lwa.

Wyciągnął rękę, zacisnął pięść na mającej właśnie zgasnąć iskrze.

Nie. Jeśli oszalałem, to jest problem świata, nie mój. Niech wszyscy zdychają.

Lew z Casadei ryknął potężnie.

Wyrzucił przed siebie lewą nogę, łydką podciął Fellena, który po ciosie w skroń niby stracił równowagę, ale byłby już ją prawie odzyskał, gdyby nie ten manewr. Lew z Casadei pamiętał, jak wybitnym wojownikiem był generał Fellen. Nie mógł więc ryzykować. Miał cel, nagle tak oczywisty, nie pojmował jak mogło mu to wcześniej umknąć. Grzmotnął pięścią w tył głowy padającego na glebę Fellena. Uśmiechnął się półgębkiem. Oto odpłata za tamtą gorzką porażkę.

Kiedy generał Fellen padł, powietrze uszło z jego płuc, krzyczący wniebogłosy król rwał sobie włosy z głowy, a Lew z Casadei odwrócił się już od pokonanego przeciwnika i biegł. I był już w połowie drogi. Pozostało już tylko jedno.

Zabić królową.

Skoczył, wyciągając z kieszeni spodni dwa sztylety. Wcześniej ich tam nie było, ale teraz się pojawiły. Ponieważ ich potrzebował, zapewne. Oraz, ponieważ zaprzestał swej zdrady. Opamiętał się. Przestał spółkować z władzą. Jak w ogóle mógł to zrobić? Ale to nieistotne. Teraz już nic się nie liczyło. Oprócz krwi królowej, którą niebawem miał rozlać, przecinając jej spuchnięte gardło.

Ciął, rycząc, ten ryk wydobył się z głębin jego duszy.

Trysnęła krew, wprost na jego twarz. On zaś stał ponad umierającą królową, uśmiechając się zdradziecko, paskudnie, rozkoszując widokiem rozpłatanej szyi. Dyszał, jak zawsze po wyczerpującej walce. Fizycznie, nie powinien był się aż tak zmęczyć. Niewiele zrobił, ponad krótki, wesoły taniec z generałem, i jakże szybkie, jakże banalne porachowanie się z bezbronną królową.

Drgnął nagle.

Z nienaturalnie pulchnej twarzy królowej wpatrywały się w niego oczy.

Błękitne oczy. Mądre oczy.

Zabijesz mnie, Lwie z Casadei?

Lew po raz wtóry zadławił się własnym rykiem.

 

***

 

- Zabił mnie - podsumował z niejaką dumą w głosie mędrzec.

Casadei zachwiał się, upadł. Nie był tam, gdzie, jak mu się zdawało, być powinien. Siedział na posadzce, coś mokrego spływało po jego policzkach. Łzy? Dlaczego? Podniósł głowę. U jego boku stał, wciąż wyprostowany jak struna, generał Fellen, bez śladu ich pojedynku na twarzy. Nie miał nawet siniaka... przecież Casadei uderzał mocno? Powinien był zostać...

Na tronie siedział król. Siedział, spokojny, zimny, władczy. Nie krzyczał, nie panikował, nie rwał włosów z głowy. Obok niego, na sąsiednim tronie, królowa... nie było królowej. Siedział tam, uśmiechając się jak wariat, ów przeklęty po stokroć starzec, mędrzec, czarodziej o mądrych, błękitnych oczach.

Casadei czknął gwałtownie, spazm przeszedł przez jego ciało. Wsunął dłonie do kieszeni. Nie znalazł w nich ostrzy. Czy to był sen? Casadei podniósł rękę. Nie chwycił się za czoło. Powstrzymał się. Nie okazał słabości przed wrogami. Otaczali go. Cholera. Nie miał już gorączki. Nie bolała go też głowa. Ponownie nic nie rozumiał. Spojrzał na kandelabr. Świeca paliła się spokojnie, nie przejmując się zupełnie tym, jak bardzo skołowany był Lew z Casadei.

- Przeszedł test? - rozległo się pytanie, wyrywając buntownika z oszołomienia.

- Śpiewająco - odparł starzec siedzący na miejscu królowej, cholerny oszust o mądrych, błękitnych oczach... Casadei czuł do niego nienawiść tak wielką, że przyćmiewała nawet niechęć, którą Lew darzył Fellena. Wyłącznie wściekły płomień żądzy mordu, jaką Casadei czuł względem Garbusa, był większy i bardziej znaczący od tej nienawiści, którą znienacka obdarzył mędrca - O tak, królu, poradził sobie bardzo dobrze. Od samego początku wahał się przed zaakceptowaniem iluzji, którą weń wszczepiłem, dlatego też musiałem go tutaj przyprowadzić. Gdybym dalej upierał się przy tamtej nieszczęsnej wnęce, dawno byłby roztrzaskał i moją iluzję, i zapewne mój nos. Nie był pewny co zrobić, kiedy na mgnienie ukazałem mu rzeczywistość przemieszaną z oszustwem, ale tylko przez moment. Szybko się zorientował. Znalazł jeden ze sposobów, być może najlepszy, na wyrwanie się z iluzji. Skupił się na jednym, bardzo wyraźnym bodźcu, i czekał, aż tenże się rozwieje, wypali. I zrobił to instynktownie. To naturalny talent, Eaelage, o tak, naturalny talent. Z chęcią wziąłbym go na nauki, gdyby nie był ci potrzebny, królu. To jest talent. O tak, to jest naturalny talent. Trzeba mieć dar.

- Oszukałeś mnie? - wyrzęził Casadei - Oszukałeś?

- Oczywiście, że cię oszukał - wtrącił się znienacka król, przerywając ostry, zacięty pojedynek na spojrzenia, jaki rozgrywał się między Lwem i mędrcem - Oczywiście, że to zrobił. Ja mu kazałem. To wszystko od samego początku była mistyfikacja. Chodziło o to, żeby ustalić, czy się nadajesz. Odpowiedz mi teraz na pytanie, chłopcze. Zdałeś test, powinieneś się więc domyślić odpowiedzi. Powiedz mi... kim jest księżniczka? Czym jest córka mojej siostry? Czym jest Sarita?

Czym jest Sarita?

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • MKP 3 miesiące temu
    Ciekawe, fajnie napisane, przemyślane. Narracja daje trochę informacji, ale nie za dużo i trochę w przemyślanym chaosie. Lubię takie teksty👍
  • Wachalja 3 miesiące temu
    Dziękuję, bardzo mi miło :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania