Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Indykalaktyczny – część 1

Moje życie zaczęło się wcześniej niż ta opowieść. Jednak początek tej historii, to początek mojego prawdziwego życia.

***********************************************************************************************

 

Wraz z zamknięciem dużego zakładu produkcyjnego, w moim mieście, który zatrudniał ponad połowę mieszkańców – druga ponad połowa dojeżdżała z reszty województwa – nastały smutne i posępne dnie. A co gorsza, bardzo długie dnie. Po utracie pracy, wielu dorosłych popadło w marazm. Jedni ukojenia zaczęli szukać zwyczajowo w flaszce wódki, drudzy wyjeżdżali. Ci bardziej zdecydowani, oraz częściej nie radzący sobie z rosnącymi problemami, robili w swoim życiu krok naprzód – przez gzymsy, balkony, parapety.

Negatywna stagnacja, rozprzestrzeniająca się wśród byłych pracowników, zaczęła odciskać piętno również na młodych. Dorośli czując bezsilność oraz świadomość bycia niepotrzebnym sprawiali, że każde radosne zachowanie dzieci – zabawa, śmiech itp. – były szybko tłumione przez butwiejący ogląd na rzeczywistość. Tak bywa, gdy człowiek przekłada zakładowe funkcjonowanie, nad życie rodziny. Oraz stan naoliwienia tokarki nad własne szczęście.

Ja, w przeciwieństwie do wielu moich rówieśników miałem – wówczas – trochę więcej szczęścia. Moja matka pracowała w szkole, jako nauczycielka biologii, natomiast ojciec był inżynierem – piastującym jakieś kierownicze stanowisko, w dziale zajmującym się projektowaniem wirników dla samolotów pasażerskich. Więc jako osoba z wiedzą i znajomościami, został wyrzucony na bruk nieco później niż cała reszta.

Ojciec przebywając na bezrobociu, nic a nic, nie przejmował się całą sytuacją. Gdy spędzaliśmy czas wolny w domu, zawsze opowiadał mi ciekawe historie i przekazywał część swojej wiedzy, tej którą akurat byłem w stanie pojąć. Zawsze powtarzał, że całą przydatną wiedzę gromadzimy sami. A szkoła służy tylko do wydawania nieistotnych papierków, którymi możemy się pochwalić przed innymi – że przeszliśmy przez podobną, odmóżdżającą, rozklekotaną maszynę.

Po pewnym czasie matka zaczęła denerwować się na ojca. Wypominała mu, że tylko siedzi w domu i papla godzinami przez stację radiową z innymi radio świrami.

Podczas któregoś sobotniego obiadu matka stanowczo oświadczyła ojcu, iż ten musi prędko znaleźć sobie pracę – ponieważ ona zarabia za mało, by utrzymać naszą trójkę z nauczycielskiej pensji – odłożone zaskórniaki ojca były już na wyczerpaniu. Ojciec przeżuł kotleta, popił kompotem i odpowiedział spokojnie, że po poobiednim papierosie zadzwoni do paru znajomych i popyta. To wystarczyło by uspokoić matkę – wiedziała, że ojciec nie rzuca słów na wiatr.

Po skończonym obiedzie udałem się do swojego pokoju, zza łóżka wyciągnąłem małą, mieszczącą się w dłoni „Filozofię w buduarze”. I przed zabraniem się do ponownego czytania markiza, sprawdziłem czy aby na pewno zamknąłem dobrze drzwi do pokoju.

Często tak robiłem, ponieważ skrzydło drzwi które broniło wejścia do mojej samotni, nie posiadało żadnego zamknięcia – czy to na klucz, zasuwkę, skobel, czy co tam jeszcze człowiek wymyślił.

Słabo dociągnięte potrafiły same się otworzyć.

Gdy Dolmance uświadomił Eugenię, że nie tylko jej cipa jest przydatna, zza drzwi dobiegł do mnie okrzyk radości matki. Na szczęście fiut zdążył opaść, gdy rodzice zapukali i weszli do mojego pokoju. Matka z radością i łzami szczęścia migoczącymi na twarzy, obejmowała ojca w pasie, natomiast głowę wtulała w jego bark. Wyglądało to tak, jakby chciała go podnieść i przebić ojcowską głową sufit. Tatko znalazł nową pracę. Dużo czasu mu to nie zajęło, zresztą nie dziwię się – z taką wiedzą i znajomościami, mógł mieć nie tylko każdą pracę, ale i każdą rodzinę.

Ojciec, gdy tylko skończył papierosa, poszedł do swojej szafki. Z szuflady wyciągnął notes w niebieskiej skórzanej okładce. Przewertował kilka stron, przejechał dłonią po brodzie. Podszedł do telefonu i wykręcił jakiś numer ze swojego kajetu. Powiedział nam, że zadzwonił do swojego starego przyjaciela z czasów studiów – Marcina. Ów kolega, mieszkał i pracował już od dłuższego czasu w Ameryce. Gdy dowiedział się od taty, że ten szuka pracy, ucieszył się niezmiernie. Akurat firma - dla której pracował kolega ojca – szukała specjalistów w dziedzinie, którą specjalizował się mój rodzic. Koncern, który zatrudnił tatę, bardzo blisko współpracuje z armią amerykańską, więc załatwienie wizy dla ojca nie stanowiło żadnego problemu. Tatko, musiał się tylko spakować i wyjść za drzwi. Całą resztą, wraz z dostarczeniem go na miejsce, zajął się nowy pracodawca.

I pojechał. Przez dwa lata czasem dzwonił, czasem pisał. Regularnie wysyłał matce pieniądze. Również otrzymywałem drobne kwoty. Przemycał dolary, dla mnie, w wymyślnych schowkach – domyślał się, że się domyślę że tam są – pod wkładkami w bucie, w podwójnych kieszeniach, zwijane w rulon i wkładane w obudowy długopisów itp. Wiedział, że matka zabierze mi pieniądze gdy się o nich dowie – w końcu ona także wydzielała mi kwotę, na moje potrzeby z wysyłanych przez ojca pieniędzy. Oczywiście matula otrzymywała większe sumy – na utrzymanie domu, siebie, mnie. Część mamony odkładałem, część przepuszczałem z kolegami, resztę wydawałem na kupowanie elektroniki, narzędzi, książek. Niczego nam nie brakowało.

Po dwóch długich latach ojciec oznajmił telefonicznie że wraca. „Syn z wygnania” powraca do ojczystej ziemi – z której wielu chciało chętnie spieprzyć, przywiązując się łańcuchami do podwozi ciężarówek. Wieści o powrocie ojca szybko rozeszły się po osiedlu, a raczej po tym co z osiedla zostało. W pewnym momencie, wydawało mi się, że nawet dzwony w pobliskim kościele zaczęły częściej rozbrzmiewać – jakby tutejszy proboszcz chciał nam przypomnieć o wieloletnich zobowiązaniach finansowych ojca, wobec kościelnej tacy. Gdyby tatko był wierzący, może by dokonało się jakieś poruszenie w jego sercu. Ale zawsze powtarzał, że jest na to zbyt mądry, by sterczeć przed drewnianymi ołtarzami i wznosić modły do grasujących w nich korników.

Nastał dzień powrotu. Ojciec wylądował. Czekaliśmy na niego w podnieceniu. Nie trudno było go rozpoznać spośród tłumu ludzi, który napływał z odprawy. Zawsze był trochę ekscentryczny. Widocznie pobyt w Stanach bardziej uwypuklił te cechy. Większość, po kilku miesięcznym pobycie u Wielkiego Wuja, wracała z kowbojskimi kapeluszami na głowach. Ale nie mój ojciec.

Ponad rzeką czupryn i teksańskich kapeluszy, sunął spokojnie, ogromny pióropusz indiańskiego wodza. Mrowie pyszniących się indyczych piór, dominowały nad wąsaczami i mimozami. Pstrokata hawajska koszula, z ciemnym konturem nagiej surferki i fanaberyjnymi kwiatami zdobiła tors ojca. Spodnie – à la McHammer. Na stopach kowbojki z ostrogami. Jego ramię podtrzymywało ogromny srebrny magnetofon, z którego na cały regulator leciały w tłum dźwięki – jakiegoś peruwiańskiego ulicznego grajka.

Nikt ze służb lotniska, nie czepił się ojca. W domu nam wytłumaczył, że jego firma prowadzi negocjacje (przy udziale rządu amerykańskiego) nad warunkami transferu technologii z ruskimi, i zwyczajnie obsłudze lotniska kazano się odpierdolić od ojca. Więcej nie może nam powiedzieć. Do domu dojechaliśmy, całą rodziną oraz z wszystkimi bagażami, rządowymi limuzynami. Czułem się niczym nomad – na wyjątkowo suchej pustyni – któremu pokazano zamrażalkę.

Po powrocie do domu moje emocje zaczęły opadać. Dostałem za zadanie rozpakowanie paczek przeznaczonych dla mnie, co wielce mnie ucieszyło. Natomiast rodzice ruszyli do swojego pokoju. Słyszałem wszystko, co ze sobą wyprawiali. Myślałem że rozniosą w puch wersalkę, na której się pieprzyli – łagodniej nie można tego nazwać. Gdy wyszli z sypialni, po pewnym czasie, pomyślałem że szkody są o wiele poważniejsze – niż tylko rozruchana wersalka – oznajmili że, kupujemy nowe mieszkanie. Ponieważ to lokum, według ojca, do niczego się już nie nadaje. Okazało się również, że ojciec przyjechał jedynie na dwa miesiące i musi wrócić po Nowym Roku. Powiedział także o możliwości zabrania nas ze sobą. Ba! Możliwość, konieczność.

Trzy tygodnie przed świętami bożonarodzeniowymi, byliśmy już w nowym mieszkaniu. Matka przez krótki czas piała z radości – jak wiele teraz możemy załatwić dzięki protekcji i wstawiennictwa wysoko postawionych osób, dla których pracuje jej mąż.

Pewnego dnia, ojciec oznajmił że chce świąt amerykańskich. A nie tych brudno-smutno-alkoholowych, polskich niby świąt. Pomimo, że sam nie wierzył, obchodziliśmy święta ze względu na mamę, i pewnie na mnie – chociaż oboje już dawno nie byliśmy w kościele. Kilka dni przed wigilią, ojciec wsiadł do auta i ruszył na wieś. Przyjechał po kilku godzinach. Gdy przyszedłem, ze szkoły do domu, czekała mnie nie mała niespodzianka – kolejna odkąd wrócił papo – był nią ogromny indor, w klatce wystawionej na balkon.

Wiedziałem, że amerykanie jedzą indyka na święto dziękczynienia, i odbywa się ono o wiele wcześniej niż święta bożonarodzeniowe. Skoro ma być po amerykańsku, na bogato, bez przeklętego karpia – nie sprzeciwiałem się. Dokarmialiśmy obficie indyka na balkonie, ten o dziwo rósł każdego dnia, których przed sobą miał nie wiele. Nie wiedziałem, że indyki mogą mieć przyrost dobowy w tempie bambusa.

Polubiłem indora, te jego ogromne krwisto-karmazynowe korale, ten bogaty pióropusz rosnący wokół jego dupy, a indor polubił chyba mnie. Z każdym rzucanym okruchem, indor przyglądał mi się co raz baczniej, lustrował mnie swoim spojrzeniem. Gdy kończył wwiercać się swoim okiem – na zmianę, to lewym, to prawym – w moją głowę, szybkimi ruchami porywał kawałki chleba rzucane mu na płytki balkonowe.

Ojciec obudził mnie nad ranem. Zjedliśmy razem, we dwóch, śniadanie. Zdziwiłem się gdy podał mi kawę, matka nigdy mi nie robiła – uważała że jeszcze jestem za młody na takie używki.

Podczas picia kawy ojciec powiedział, że chce zobaczyć czy zmieniłem się na tyle, by sobie poradzić z nową rzeczywistością – która czeka na mnie za Oceanem. Odrzekłem, że doskonale znam nie tylko rosyjski, ale i angielski i całkiem nieźle francuski. Pochwaliłem się moją pasją do elektrotechniki – oraz jak wielkie, według mnie, poczyniłem w niej kroki. Ojciec odpowiedział uśmiechem. Pociągnął łyk kawy. Odparł, że nie chodzi o moją wiedzę, tylko o moją zdolność podejmowania i egzekwowania celów i obowiązków. Nie rozumiałem, o co dokładnie może mu chodzić, ciężko jest nadążyć za tokiem rozumowania dorosłych – zwłaszcza wtedy, gdy jeden z nich siedzi naprzeciwko ciebie w samych majtkach i indiańskim pióropuszem na głowie.

Odkleił wzrok od panoramy miasta, przeniósł spojrzenie na mnie, po czym usłyszałem najbardziej poważnym tonem, jaki było mi dotychczas słyszeć.

– Chcę, abyś zabił indyka –– odparł stanowczym tonem, niczym żelazny list. Wpatrywał się we mnie świdrującym spojrzeniem, aż byłem w stanie dostrzec w jego oczach srebrzyste błyśnięcie. Lekko wzdrygnąłem się z tego powodu. Musiał to zauważyć, gdyż oderwał ode mnie wzrok. Przeniósł spojrzenie na kubek i oparł się plecami wygodnie na krześle.

– Synu –– kontynuował –– świat, do którego chcę ciebie zabrać, jest całkowicie odmienny od tego socjalistycznego zadupia. Wiem, że przeraża cię moje żądanie, ale bez tego nie zrobisz kroku do przodu, sprawiając że będzie ci łatwiej. Zabrzmi to absurdalnie, lecz tam nie będę mógł was chronić jak dotychczas. Ty będziesz musiał zaopiekować się matką. Ona jest zupełnie inna niż my. Jest delikatniejsza. A tamten świat, kieruje się silną ręką i prawem. Prawem, które może naginać i egzekwować tylko silny człowiek. Pamiętaj, że ludzie są zdolni do zła – więc także i Ty jesteś. Aby móc zmierzyć się z okropnymi doświadczeniami, które mogą cię spotkać, musisz stworzyć własną filozofię zła. I to jest cholernie ciężka rzecz, którą trzeba zrozumieć. Ale lepiej to zrozum. Ponieważ wtedy lepiej odnajdziesz się w świecie – kończąc, nachylił się w moim kierunku, i poklepał mnie po kolanie.

Nawet nie wiem kiedy, i jak znalazłem się na balkonie. Stałem nad indykiem trzymając żelazny tłuczek do mięsa, z niegasnącymi w mojej głowie słowami o stawaniu się mężczyzną i tworzeniu jakiejś filozofii. Ojciec w tym czasie zniknął gdzieś w kuchni. Pewnie nie chciał być świadkiem jatki, jaką miałem urządzić indorowi.

– ” Co za kutas” –– pomyślałem. Dotarło do mnie, jak po mistrzowsku wystrychnął mnie na dutka. Zabawił się w Indianina, który przyniósł zgłodniałemu pielgrzymowi zapasy, by ten mógł przetrwać zimę. Noż kurwa, Święto Dziękczynienia w Boże Narodzenie, w polskim bloku na siódmym piętrze. Ładnie to sobie wymyślił. A teraz stoję sam, na balkonie i mam zatłuc fanaberie ojca tłuczkiem. Nic. Trzeba się streszczać, inaczej będę tak stał do pierwszej gwiazdki.

Rzuciłem indorowi trochę chleba. Ten spojrzał na mnie, i zaczął wcinać. Otworzyłem klatkę. Złapałem indyka za szyję, tuż pod nasadą czaszki. Przycisnąłem do posadzki i wydarłem z klatki. Biedne ptaszysko zaczęło panicznie machać skrzydłami oraz mięsistymi łapami. Pióra uderzały energicznie o pręty barierki balkonowej. Szponiaste nogi to ślizgały się po płytkach, to wczepiały się w pręty klatki. Pióra wypadały z ciała, by pod wpływem zawirowań powietrza – wywołanymi trzepotaniem skrzydłami – zacząć unosić się wokół mnie. Niektóre opadały na parapet, by wzbudzone szamotaniną znowu wzbić się do góry. Inne lądowały za balkonem, gdzie noszone między-blokowymi prądami, roznosiły się po osiedlu.

Wzniosłem tłuczek wysoko nad głowę. Spojrzałem na indyka, by zabić go precyzyjnym ciosem w głowę, już za pierwszym razem. Balkonowa posadzka miała posłużyć mi za kowadło.

To co miałem zrobić, było okrutne, ale nie jestem pieprzonym sadystą. Nie chciałem by cierpiał. Indyk przekręcił głowę, teraz jednym okiem wpatrywał się w niebo. Nie, nie w niebo. We mnie. Zatrzymałem na chwilę cios, zawahałem się. I stało się:

– Gul, gul. Nie zabijaj mnie Adasiu. Gul, gul –– wyrwało się z dzioba Indyka. Zgłupiałem. Kurwa.

– Gul, gul Adasiu. Proszę wstrzymaj się. Mam ci coś ważnego do przekazania –– powiedział ponownie Indor. Osłupiały zwolniłem uścisk na szyi już Indyka, nie indyka. Cholera, za jasno i za wcześnie jeszcze, aby zwierzęta zaczęły mówić ludzkim głosem.

– Gul. Adasiu. Dziękuję. Gul, gul. Teraz słuchaj uważnie gul, gul. Mam ci coś ważnego do powiedzenia – kontynuował Indyk, rozmasowując sobie obolałe miejsce na szyi. –– To co widzisz, co ciebie otacza, kogo znasz nie jest prawdziwe. Gul. –– „No co ty, kurwa, nie powiesz” pomyślałem.

– Ludzie których poznałeś, których kochasz, nie są tymi za kogo się podają. Gul, gul,gul. To wszystko ułuda. Gul, gul. Musisz poznać prawdę i tylko ja gul, gul, mogę ci w tym pomóc gul, gul. Długo cię szukaliśmy gul, gul. Na szczęście udało nam się ciebie znaleźć w porę gul, gul.

– Długo jeszcze ci zejdzie z tym indykiem, Adam?! –– dobiegło mnie wykrzyczane zapytanie ojca z kuchni. Wyjrzałem głową nad parapet, by zajrzeć przez okno do środka. Zauważyłem, wijącą się na progu kuchni czarno-srebrną mackę. Był to tak samo dziwne i niepokojące, jak rozmowa z gadającym Indykiem.

– Już, już. Dam mu tylko dokończyć jeść i z nim skończę. Daj mi pięć minut –– rzuciłem do ojca. Przykucnąłem obok Indyka. –– Co tu się, kurwa, odpierdala ?! –– wyszeptałem w stronę ptaka. Ten nakrył mnie skrzydłem, jakby chciał przed czymś mnie ukryć.

– Istota która, gul, gul, jest w kuchni, to nie twój ojciec, gul. Nigdy nim nie był. Ten gul,gul, świat został zaatakowany. Istnieje jeszcze szansa by mu pomóc gul, gul. Istota która podaje się za twojego ojca gul, gul, chce ciebie uwięzić i wykorzystać do nieopisanego zła gul, gul, gul.

– Nie wiedziałem, czy mam uwierzyć gadającemu Indorowi, czy rozwalić mu łeb. Może kawa, którą wypiłem – w końcu prawdziwa brazylijska – tak działa na młodych ludzi. I matka miała rację, zawsze mi jej odmawiając. A ojcu kompletnie się od nadmiaru kawy pojebało. Kto wie ile jej wypijał, tam u jankesów.

– Skup się człowieku! Gul ––Indyk skrzydłami złapał mnie za ramiona i lekko potrząsnął. Widząc, że nie za bardzo reaguję, otrzymałem soczystego i pierzastego liścia na policzek.

Ocuciło mnie to, ponieważ pióro ze skrzydła podrażniło mi lewe oko. I tak, stercząc w kuckach pocierałem piekącą gałkę oczną, na siódmym piętrze, w bloku, w objęciach indyka. Pięknie.

– Posłuchaj mnie Adam. Gul, gul. Musimy stąd jak najszybciej uciekać. Nie jesteś tutaj bezpieczny. Gul, gul –– powtórzył spokojnym, ale zdecydowanym tonem Indyk.

– Dlaczego niby mam ci uwierzyć? Jesteś tylko ptakiem, ptaki nie gadają ludzkim głosem –– broniłem własnych bastionów pozostałej logiki.

– A komu, jak nie mi? Weź się zastanów. Ile znanych ci osób, albo osób o których słyszałeś, dobrowolnie wróciło ze Stanów do Polski? Przecież tam się zostaje do końca życia. Popatrz na Podhale, prawie wyludnione. A dziewięćdziesiąt, ponad procent, wyjechało stamtąd z wizami ważnymi na trzy, cztery miesiące. Nikt nie wraca. Co do gadających ptaków, słyszałeś może o papugach?

– Ale mój ojciec pracuje dla korporacji, która przeprowadza transfery technologii. Jego coś takiego nie obowiązuje jak ważność wizy – nie chciałem poddać się łatwo argumentom ptaka.

– I ty w to uwierzyłeś? Mamy środek zimnej wojny. Lada moment ruscy z amerykańcami mogą zatłuc wszystkich atomówkami. A ty, wierzysz bajkom o transferze technologii między nimi!? Weź siebie posłuchaj.

– No, no, jaki mądry indyk mi się trafił. Oczytany –– wyciągnąłem dłoń w kierunku głowy Indora, by go poklepać po łbie. Ten szybko się uchyli i dziobnął mnie w palce.

– Wiem więcej, niż ci się wydaje. Gul, gul. Także to, że trzymałeś egzemplarz de Sade za łóżkiem. I to, gul, gul, że otrzymywałeś pieniądze od ojca, poukrywane w różnych skrytkach, w paczkach które tobie nadawał. I to, że poparzyłeś sobie łokieć – wkładając go, gdy byłeś mały, gul, gul – do żeliwnego garnka na frytki. Oraz to, że zanim pojawiłem się na tym balkonie, gul, gul, gul – tamto coś przebywające w kuchni pożarło twoją matkę. Gul, gul –– przerwał łamiącym się głosem Indyk.

– Teraz to pojechałeś. Przecież moja matka śpi w sypialni rodziców –– odpowiedziałem, przekonując się co do pewności, że najprawdopodobniej mam zwidy. Może zbyt długo siedzę na tym balkonie i przez zwiększone ciśnienie krwi po kawie, oraz wysokość i niską temperaturę zaczynam mieć omamy.

– Oni się nie bzykali! Gul, gul. Adam! Tamten potwór zeżarł wtedy twoją matkę, gdy ty rozpakowywałeś prezenty.

– W takim razie, kto śpi w sypialni, jeśli nie ona?! –– touché, pomyślałem. Byłem ciekawy, jakimi argumentami posłuży się nielot. Przecież doskonale widziałem, jak matka zasnęła na kanapie przed telewizorem. Widziałem jak ojciec bierze ją na ręce, i zanosi do pokoju. Sam, otwierałem im drzwi.

– Ciało twojej matki zostało wchłonięte, czytaj pożarte. Jeśli cokolwiek z niej zostało, to gnije w starym mieszkaniu. Twoja matka nie żyje. A ta tutaj, to jej mizerna kopia – która myśli, działa i mówi tak jak zażyczy sobie tego jej pan. Powiedz jak dużo z nią rozmawiałeś po powrocie ojca – tutaj zapędził mnie w kozi róg – mało, albo w ogóle zgadza się? Ten potwór po pożarciu ofiary potrafi stworzyć jej wierną kopię, ale tylko fizyczną. Bez wspomnień, bez pamięci. Jest wiernie oddana temu, kto ją stworzył. Kończmy te pogaduchy, robi się co raz bardziej niebezpiecznie. Bardo nakazał tobie mnie zabić, czyli nie chce dłużej zwlekać. I my też nie możemy.

– To co? Mam cię walnąć w łeb? –– może powinienem tak zrobić, może wtedy wszystko wróci do normalności, pomyślałem.

– Nie, nie wróci do normalności –– odparł Indyk, jakby czytając w moich myślach. –– I nie czytam gul, gul, w twoich myślach. Masz wszystko na gębie wypisane. Gul, gul. Zrobimy tak – podjął Indyk – wejdziemy natychmiast na barierkę. I teraz się skup. Skoczymy, obaj w tym samym momencie...

– Kpisz ze mnie. No, kurwa. Co mam myśleć. Gadający ptak, w dodatku nielot, przekonuje mnie do rzucenia się na głowę z siódmego piętra. To nie dzieje się naprawdę – pomysł z wyskoczeniem trochę mnie otrzeźwił, ale nie sprawił że przestałem słuchać konspiracyjnych pomysłów Indora.

– Dzieje się. Uwierz w to. Gul, gul. Słuchaj, bo to ważne. Gul, gul. Gdy tylko skoczymy przez barierkę, złap mnie od razu za łapy –– rzekł Indyk wpatrując się we mnie jednym okiem, chcąc sprawdzić czy wszystko zrozumiałem.

– To jest nienormalne, coś mi musi być, może zapomniałem zakręcić klej, który używam do klejenia modeli… – starałem się jak najszybciej ocucić i zracjonalizować sytuację, w której się znalazłem. Zanim zacznę naprawdę mocno panikować.

– To nie klej. Dawno wywietrzał. Gul, gul –– znowu przeczytał mnie Indyk.

– A to, skąd niby wiesz do cholery?! –– zdenerwowany na Indyka podniosłem lekko głos, ale nie na tyle, by usłyszał mnie ojciec. Ale by była wtopa, jaki wstyd, gdyby przyszedł na balkon i zobaczył mnie w kwitnącej psychicznej zapaści. W sumie, to jego wina. On kazał zabić indyka. Ja nie chciałem. To pewnie reakcja obronna mojego mózgu, może to przez adrenalinę. Może jestem za bardzo wrażliwy, i to mnie przerosło? O, matko! A jeśli przez to, nie pojadę z nim do Ameryki? Poczułem lekki ból, na środku mojej głowy. To Indyk dziobnął mnie w sam jej czubek, gdy skulony zaczynałem odpływać myślami.

– Gul, gul. Nie mam wyjścia. Powiem ci, skąd tyle wiem o tobie. Po części cię śledziłem. Lecz większość informacji, które posiadam, pochodzą od twojego prawdziwego ojca.

– O, Boże –– jęknąłem –– gdzie on niby jest teraz, co?

Indor wyeksponował swoje czerwone korale, wypiął pierś do przodu, ogon nastroszył niczym...indyk.

– Ja nim jestem Adasiu. Gul, gul –– odparł Indyk, ocierając sobie dziób pazurem, jakby ocierał ptasią łzę. Albo zwyczajnie oczyszczał sobie dziób, z resztek chleba.

Zatkało mnie całkowicie. Jednak nie dane mi było przetrawić tej informacji. Ponieważ w tym samym momencie usłyszałem, głośne, tępe, uderzenie – dochodzące od strony mieszkania. Spojrzałem przez lewe ramię. I zobaczyłem w oknie, na którego szklanej tafli widniało pęknięcie, odrażające monstrum. Mój ojciec, jeśli jeszcze mogłem tak go nazywać, kiwał się z lewa, na prawo. Powolne i rytmiczne ruchy na boki umożliwiał mu, niesamowicie obślizgły i umięsniony wężowy ogon – którego jak sięgam daleko pamięcią wstecz, mój ojciec nie posiadał.

Nagim torsem naparł na szybę, wściekłość bijąca z jego gadzich oczu przepalała mnie do cna. Aura nienawiści która dawała się odczuć, wyraźnie informowała mnie, że do żadnej Ameryki w najbliższym czasie się nie wybiorę. Jak również, że za moment pół-ojciec, pół-pomiot z najnędzniejszych czeluści piekielnego szamba odgryzie mi głowę.

Wtem, zaczęły otwierać się drzwi od pokoju rodziców. Groza i lęk jednocześnie opanowały mnie bez reszty. Za chwilę z sypialni wyjdzie moja matka i zginie z ręki, a raczej od szponów ojca. Chciałem krzyknąć. Indor, który wskoczył na barierkę balkonu, usadowił się za moimi plecami i zatkał skrzydłami moje usta gotowe do ostrzegającego krzyku. Pióra podrażniły mi gardło, nie wiem czy chciałem odkaszlnąć, czy zwymiotować jednocześnie –– ale ani to, ani to mi się nie udało. Cała moja uwaga nagle skupiła się na drzwiach, przez które wyszła ona.

Zza drzwi najpierw wysunęły się piersi, ogromne i foremne, chirurgicznie hollywodzkie. Następnie zaczęła wysnuwać się reszta postaci. Pół-człowiek, pół-wąż, nie inaczej. Głowę miała nienaturalnie odchyloną do tyłu, jakby była trzymana na złamanej rurce od mopa, owiniętej cienką plastikową folią. Gdy całkiem wypełzła z sypialni, zaczęła unosić swoją głowę. Długie czarne włosy, powoli, przesuwały się do przodu. By zasłonić ramiona, obojczyki, piersi.

Nie dojrzałem twarzy, ponieważ jej głowa, szybko przechyliła się ku piersiom. Włosy opadły i zasłoniły jej nagi tors. Nie mogłem oderwać się od tych hipnotycznych ruchów, stałem jak słup soli. Ostatni kosmyk włosów nie zdążył opaść z jej ramion, gdy szybko wyprostowała szyję. Fale włosów nadal zasłaniały dalej twarz. Zaczęła unosić ręce, dłonie minęły nienaturalnie cudowne piersi i dotarły na wysokość skroni. Odgarnęła kosmyki, zakrywające jej twarz. Odrętwienie, a może czar, który mnie zamroził nagle się ulotnił. Eks-matka, wężowa kusicielka miała ryło ojca.

Od tego momentu wszystko nabrało innego tempa. Poczułem jak coś ostrego wbija mi się w łopatki i szarpie do tyłu . Sweter który miałem na sobie podciągnął się do góry i naparł na grdykę. Plecy wygięły się w łuk, stopy oderwały od balkonu. Receptory w moim ciele zaczęły rejestrować i przesyłać do mózgu informacje o położeniu barierki ochronnej, na którą naciskałem swoim ciężarem – krzyż, pośladki, uda, zgięcia kolan. Gdy moje łydki przekraczały granicę, wyznaczoną przez bukową barierkę, zobaczyłem jak potwór – zwany przez Indora „Bardo” – rzuca w moją stronę spojrzenie wyrażające niedowierzanie z przebiegu sytuacji, oraz złość z powodu straty ofiary – na którą się zaczajał i którą prawie złapał. Jego ramiona właśnie kończyły zamykać przestrzeń, w której powinienem się znajdować.

Jeden z butów, zahaczył zapiętkiem o balustradę, zsunął się z mojej stopy i spadł po drugiej stronie. Stronie która winna zapewniać bezpieczeństwo.

Spadałem w dół, razem z Indykiem który kurczowo trzymał mnie swoimi indyczymi pazurkami. Okna mieszkania zniknęły z mojego pola widzenia. Odnotowałem jeszcze powoli niknącą w górze barierkę balkonu. O dziwo, panowała wokół mnie cisza, jakbym wpadł w pustkę, nie czułem w uszach szumu powietrza – które powinno teraz szaleć w moich małżowinach podczas tego szaleńczego lotu w dół.

Bardo oplótł końcówkę ogona wokół prętów barierki i przewiesił się za balustradę – okazał się cholernie szybki – próbując desperackim atakiem sięgnąć mojej nogi. Na szczęście – o ile tak, w ogóle można nazwać moją sytuację – byłem już poza jego zasięgiem. Jedynym efektem było zsunięcie się z głowy kreatury, pióropusza z indyczych piór. Z jego gardła wydarł się wściekły ryk – nie wiem czy powodem było kolejne fiasko pojmania mnie, czy też utrata nakrycia głowy.

– Wybacz, nie miałem innego wyjścia gul, gul, gul, gul ,gul, gul –– dobiegł mnie głos Indyka zza mojej głowy. Nie odpowiedziałem nic, na jego słowa. Wgapiałem się w widok nade mną. W oddalające się siódme piętro, dyndającego demona, w spadający tuż nade mną dekadencki pióropusz i wyskakującą z balkonu niegdyś-moją-matkę-obecnie-wąż-z-ryjem-mojego-ojca.

 

Na dachu przeciwległego bloku, stały dwie niskie postacie, które z zainteresowaniem śledziły całość wydarzeń – odgrywających się w mieszkaniu na siódmym piętrze, pod numerem czterdziestym ósmym. Odziane były w szarawe płaszcze, z kapturami zasłaniającymi ich głowy. Nawet gdyby ktoś wszedł na dach i stanął obok tej dwójki – nie zobaczyłby nic ciekawego, oprócz papy, kominów, anten, ptasich odchodów i kilku brązowych butelek po piwie – wypitym przez kominiarza.

Pierwszy z nich beztrosko huśtał się na piętach i palcach swoich stóp. Odezwał się wesoło do towarzysza.

– No, no. Kto by pomyślał, że chłopak tak dobrze sobie poradzi, przeciwko Bardo. A wiem, Ja –– odparł Fesu, wskazując na siebie palcem, przy czym zachichotał radośnie. –– Anasazi dobrze wykonuje swoje zadanie, nieprawdaż Nyja?

– Wstrzymałbym się na twoim miejscu, chłopak jeszcze nic nie pokazał. Jak na razie wszystko zawdzięcza Anasaziemu. Który, delikatnie mówiąc, nie jest chyba w zbyt dobrej formie –– o ile kiedykolwiek jakąś posiadał. Jak sam widziałeś, chłopak ostatnio nie skąpił mu chleba –– zarechotał. –– Natomiast mój Bardo nie powiedział ostatniego słowa. Spójrz – wskazał brodą wyskakującego z balkonu sługusa wężowej bestii.

– Mówię ci, ten człowiek będzie moim najlepszym wojownikiem –– odparł optymistycznie kiwający się obserwator.

– O ile przeżyje. Anasaziemu, z tego co pamiętam, przytrafiło się kilka wpadek, za które musiałeś słono zapłacić. Drogi Fesu –– odparł Nyja, zasłaniając usta rękawem, by stłumić swój śmiech.

– Przyznam, miał ostatnio gorszy czas, ale bardzo cenię go, jak to mówią ludzie, za niesztampowe podejście do tematu. Ufam, że chłopak sporo namiesza w jego towarzystwie –– Fesu odpowiedział głęboko przekonany o swojej racji.

– Ty tak na poważnie? Chcesz zrobić z niego swojego czempiona? Zabawny jesteś. Ale jak chcesz. Pamiętaj, nie daję taryfy ulgowej –– odparł stanowczo Nyja.

– Nie liczę na żadne fory, tym razem moje będzie na górze. Tym razem będzie to coś więcej, niż jakaś drobna chryja w świecie ludzi. Zobaczysz –– rzucił Fesu, który na powrót wrócił do oglądania walki w skupieniu.

– Zawsze mnie czymś zaintrygujesz, może dlatego że działasz nazbyt pochopnie i za bardzo ufasz swoim zabawkom –– skwitował Nyja i jak jego kompan wrócił do śledzenia sytuacji.

 

Koniec części pierwszej.

Następne częściIndykalaktyczny – część 2

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • ania_marzycielka 03.05.2019
    Bardzo wciągające i ciekawe :) W niektórych momentach bardzo się uśmiałam, a w niektórych byłam trochę przerażona i zaskoczona wydarzeniami :) Czekam z niecierpliwością na następną część. Całość jak najbardziej oceniam na 5. Pozdrawiam :)
  • Ogonisko 04.05.2019
    Cieszę się, że przypadło do gustu. Dzięki za przeczytanie. Wkrótce umieszczę kolejna część. Mam nadzieję że się spodoba:) pozdrawiam :)
  • yanko wojownik 04.05.2019
    Pożyczę sobie na noc, do przeczytania offline, bo online zawsze mnie coś rozprasza przy dłuższej treści.
  • Ogonisko 05.05.2019
    Psze bardzo.
  • yanko wojownik 06.05.2019
    Ogonisko, Dziękuję - już oddałem.
    Komentarz do tej części trzasnąłem przez pomyłkę przy drugiej,zamiast przy tej. Nie wiem jak – tj. domyślam się, że przez pomyłkę.
    Zajebiste!
    Wciąga bardzo.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania