ISET - rozdział XV, „Koniec starego porządku”

Rozdział XV - „Koniec starego porządku”

 

Lot na Anahibi powinien być przyjemnością, ale nie tym razem. Od kilku dni baza nie mogła nawiązać łączności z planetą. Próbowano wywoływać ją wiele razy, ale bezskutecznie. Coś musiało się wydarzyć. Po raz pierwszy doszło do takiej sytuacji.

Nie tylko Abz się martwił, ale też wszystkie osoby w bazie. Jeszcze nigdy nie panował tu taki niepokój. Można było snuć domysły, ale istniał tylko jeden sposób, by dowiedzieć się, co spowodowało milczenie w tym odległym zakątku wszechświata – polecieć tam osobiście.

Planeta wciąż znajdowała się na swoim miejscu i dalej wyglądała pięknie. Jak biało-błękitny klejnot na tle czerni kosmosu. Kiedy badacze podlecieli bliżej, zauważyli znaną już im stację kosmiczną. Na oko nic się nie zmieniło, czemu więc nie mogli nawiązać kontaktu?

- Spróbuję wywołać bazę orbitalną – powiedział Abz, na razie ze spokojem, i otworzył standardowy kanał radiowy. - Tu Abzazabi Abzazab Abz z pokładu Odysei, czy mnie słyszycie?

W eterze panowała cisza, więc albinos powtórzył pytanie jeszcze kilka razy. Nikt nie odpowiadał.

- Proponuję polecieć na powierzchnię i zbadać, co jest grane – zadecydował Gareth i zmienił kurs.

- Pałac prezydencki... Muszę sprawdzić, czy mamie nic się nie stało. Pokieruję cię – zaproponował Abz, tym razem bardziej nerwowo.

Major skłonił się ku jego sugestii. Oszacować sytuację najlepiej było w dużym skupisku ludności.

Wlecieli w atmosferę, a sygnały odbierane z satelitów pomagały obrać poprawny kurs. Niebawem w polu widzenia ukazały się oceany i wielkie lodowe pola, a niedługo później zaczęli mijać górskie szczyty. Stopniowo biel zaczynała ustępować zieleni. Kierowali się na południe.

- Przeprowadzam skan atmosfery i powierzchni – powiedziała Joanna, działając przy konsoli.

Większości członków załogi nic nie mówiły dziwne symbole, ale gdy nagle pojawiło się migające czerwone światełko, każdy zwrócił na to uwagę. Uczona użyła laptopa sprzężonego z systemami statku, by dowiedzieć się czegoś więcej.

- Coś zaburza normalny skład atmosfery. Jakiś mikroorganizm w dużej ilości – przemówiła z przejęciem, gapiąc się w monitor.

- Wirus? - rzuciła Hilda.

- To może być wirus – przyznała Polka.

- Pokaż mi to! - Abz zareagował nerwowo. Przesunął ekran w swoją stronę, jakby mając nadzieję, że znajdzie błąd w rozumowaniu swych koleżanek. Długo wpatrywał się w monitor i wciąż wydawało się, że nie wierzy własnym oczom.

Joanna doszła do wniosku, że im więcej jej przyjaciel będzie o tym myślał, tym gorzej.

- To tylko domniemania – powiedziała i zamknęła laptopa. - Nie będziemy pewni, póki nie zejdziemy na powierzchnię.

Wkrótce dolecieli do stolicy i zauważyli, że miasto wciąż istnieje. Strzeliste budowle wyrastały spośród mniejszych, okrągłych. Ulice były słabo widoczne z tej perspektywy, ale Gareth znacznie obniżył lot, by przyjrzeć się szczegółom. Drogi zdawały się opustoszałe, nie licząc licznych wraków pojazdów. Gdy mijali biurowce i fabryki, zauważyli kilka pożarów. Nie wyglądało to dobrze.

- Wystarczy... Polećmy od razu do pałacu... - poprosił Abz z desperacją w głosie.

Zaczynał powoli panikować. Było to widać w jego oczach. Joanna położyła mu więc dłoń na ramieniu, by trochę go pocieszyć, ale on nie zwrócił na nią uwagi. Prawdopodobnie myślami był gdzieś bardzo daleko.

Pałac prezydencki znajdował się na obrzeżach miasta, a nie w centrum, jak można by przypuszczać. Kształtem przypominał igloo, jak większość anahibiańskich domów, ale był znacznie większy. Odyseja wylądowała na podjeździe.

Choć okolica była spokojna i z pozoru wszystko zdawało się w porządku, już uczynienie pierwszych kroków na powierzchni napawało grozą. Skafandry tylko potęgowały to uczucie. Fakt, że badacze potrzebowali ochrony, by poruszać się po tej planecie, uświadamiał, z jak poważną sytuacją mogą mieć do czynienia.

Gareth maszerował jako pierwszy, uzbrojony. Bardzo powoli i ostrożnie wszedł do środka, bo nie miał pojęcia, co go tam zastanie. Gdy tylko znalazł się w holu, zamarł i zdał sobie sprawę, jak kiepskim pomysłem było zabieranie ze sobą Abza.

- O mój może... - wymamrotała Hilda, kiedy weszła do środka.

- Na święte lodowce... - wydyszał albinos i ten jeden jedyny raz nie brzmiało to zabawnie.

Pomieszczenie wyglądało tak, jakby przeszedł przez nie tajfun i znajdowało się w nim kilka ciał. Na niektórych z nich widać było ślady walki i rany szarpane, ale zdarzały się i takie całkowicie pozbawione obrażeń.

Abz oddychał coraz szybciej i głośniej.

- Może lepiej będzie, jak wrócisz na statek? - zasugerował Chen.

- Nie... Wszystko w porządku, wszystko w porządku... - Anahibianin próbował uspokoić oddech i zająć się czymś, by nie myśleć o horrorze, który go otaczał.

Zaczął coś sprawdzać na swoim urządzeniu, a gdy Joanna spojrzała na jego ręce, zauważyła, że całe się trzęsą.

- Hej... może twoja matka zdążyła się ewakuować. Spokojnie... - Joanna chwyciła go za jedną z roztrzęsionych dłoni.

Hilda starała się przede wszystkim skupić na pracy, więc przyjrzała się lepiej ciałom.

- Ci bez obrażeń umarli jako pierwsi. Sądząc po stopniu rozkładu nastąpiło to niedawno. Jakieś kilka dni temu – powiedziała z profesjonalnym spokojem.

Poszli dalej, aż do salonu. Choć nie każdy to okazywał, wzbierało w nich uczucie grozy. Cisza, zakłócana głośnym dyszeniem Abza, widok zdezelowanych pomieszczeń – to wystarczyło, by przyprawić o dreszcze. A świadomość, co jeszcze mogą odkryć, sprawiała że serca waliły im coraz szybciej.

Po raz kolejny Gareth niezwykle ostrożnie przekroczył próg. Tym razem zreflektował się bardzo szybko i jedno spojrzenie wystarczyło, by zareagował.

- Abz, nie wchodź tu! - ostrzegł, ale to nie powstrzymało Anahibianina.

Wszyscy zastygli, gdy ujrzeli postać znajdującą się na podłodze. Prezydent leżała tuż przy powywracanych krzesłach i stole. Na jej ciele nie było widać obrażeń, ale wyglądało na to, że nie żyje, tak jak pozostali.

Stało się to, co prędzej czy później musiało nastąpić: Abz wpadł w panikę. Nic nie powiedział, tylko wybiegł z pomieszczenia.

- Cholera, wiedziałem, że tak będzie. Zostańcie tu – polecił major i rzucił się w pogoń za kolegą.

Szok udzielił się trochę Joannie i Chenowi, którzy dalej stali jak zamurowani. Ale Hilda potrafiła wziąć się w garść i wykonywać swoją pracę bez przerw na przetrawienie przytłaczających informacji. Nachyliła się nad prezydent i nie miała już wątpliwości, że zgon nastąpił kilka dni temu.

- Cokolwiek ich zabiło, musiało to zrobić bardzo szybko. Inaczej wysłaliby jakieś ostrzeżenie. Ale czy to możliwe, by wirus tak szybko zaatakował całą planetę? - Hilda myślała na głos, mając nadzieję, że pomoże to otrząsnąć się jej przyjaciołom.

Chena co innego wybiło z zadumy. Poza drzwiami do salonu wiodło jeszcze przejście przysłonięte srebrną, lekko prześwitującą kotarą. Geolog wyraźnie zauważył za nią jakiś ruch, ale tylko przez chwilę. Nie sądził jednak, że to przywidzenia, zbliżył się więc do wejścia. Robił to bardzo powoli i zwrócił tym uwagę koleżanek.

- Chen? - zdumiała się Joanna.

Azjata zrobił jeszcze kilka kroków do przodu i znowu zauważył ruch. Ostrożnie zbliżył rękę do kotary, by ją odsunąć, choć wahał się i bał. Prawie dotykał już materiału, gdy ktoś nagle wypadł zza kotary i rzucił się na niego. Chen nie miał czasu przyjrzeć się napastnikowi, ale czuł, że ten próbuje przegryźć mu gardło. Na szczęście pole ochronne skafandra to uniemożliwiało. Hilda szybko zareagowała. Mogła użyć broni, ale nie chciała zabić Anahibianina, więc kopnęła go z całej siły, zrzucając go z Chena. Szybko dopadła nieznajomego i wykręciła mu ramię, przytrzymując go w pozycji leżącej. Nie było to łatwe bo mężczyzna szarpał się i rzucał, ale dała radę.

- Podaj mi szybko apteczkę! - krzyknęła do Joanny.

Polka zrobiła to, o co poprosiła ją lekarka, a Chen pomógł przytrzymać Anahibianina. Hilda potraktowała agresora silnym środkiem usypiającym, więc po chwili przestał się szarpać i dyszeć. Nic dziwnego, że miała problemy z obezwładnieniem go w pojedynkę. Mięśni mu nie brakowało. Jego biały strój był ubrudzony krwią, prawdopodobnie nie jego, i przypominał uniform ochroniarzy, których już kiedyś widzieli w towarzystwie prezydent. Hilda uniosła jego powieki, by przyjrzeć się oczom. Zauważyła, że są intensywnie niebieskie i wyraźnie przekrwione.

- Znaleźliśmy jednego żywego. Prawdopodobnie zarażony. - Lekarka skontaktowała się z majorem przy pomocy radia.

- Już do was idziemy. Abz ciut ochłonął. Na komputerze znalazł trochę informacji – odpowiedział Gareth.

Rzeczywiście wyglądało na to, że Abz nieco opanował swoje nerwy, a kiedy zobaczył nieprzytomnego Anahibianina, wyraźnie się ożywił.

- Ib... To Ib! Żyje? - spytał pełnym nadziei głosem.

- Tak, ale musiałam mu coś podać, bo stanowił zagrożenie – wyjaśniła Hilda. - Możliwe, że ten wirus powoduje agresję. To by tłumaczyło te wszystkie rozszarpane ciała. Znasz go, tak w ogóle?

- Tak... To ochroniarz mojej... - Abz urwał. Najwyraźniej powróciła świadomość, co się tu wydarzyło.

- Czego się dowiedziałeś? - Joanna z przejęciem zwróciła się do kolegi, choć wiedziała, że w tej chwili nie będzie mu łatwo o tym mówić.

- Nie miałem czasu, żeby się w to zagłębić, ale... Były ataki terrorystyczne w różnych częściach świata. Użyli tego wirusa... Działa tak szybko, że sytuacja była nie do opanowania... - znowu urwał.

- Musimy go stąd zabrać – powiedziała Hilda, wciąż tkwiąc przy chorym. - Baza jest przystosowana do tego typu operacji. Może znajdziemy lekarstwo. Skoro on przeżył, to muszą być też inny.

- Zgoda.

Dla Garetha nie była to łatwa decyzja, ale nie mógł odmówić pomocy potrzebującemu.

 

- Będziemy niedługo schodzić do lądowania. Mamy na pokładzie osobę zarażoną groźnym wirusem. Należy zastosować najwyższy poziom zabezpieczeń – przemówił Gareth przez radio.

Nikt nie bagatelizował sprawy, a personel bazy zareagował natychmiastowo. Gdy Odyseja wylądowała, sanitariusze byli już w pełnej gotowości.

- Zmienię polaryzację pola ochronnego. Będą mogli wejść na pokład, ale nic się stąd nie wydostanie – powiedziała Joanna i kliknęła coś na laptopie.

Do środka weszło dwóch sanitariuszy w skafandrach ochronnych. Mieli ze sobą łóżko na kółkach, zamykane hermetyczną pokrywą. Umieszczono w nim chorego i szczelnie zamknięto.

- Rozpoczynam proces usuwania powietrza ze statku – rzekła Joanna. - Czysto – dodała po minucie. - Wpuszczam nowe powietrze. Nie wykrywam już wirusa.

Po zakończonej sterylizacji załoga mogła wreszcie opuścić pokład. Natychmiast została przywitana przez profesora.

- Co tam, u licha, się stało? - spytał przejęty.

- Epidemia na skalę planetarną. Na razie nie znamy szczegółów – wyjaśnił Gareth.

Profesor dłużej nie zatrzymywał badaczy. Wiedział, że potrzebują chwili, by się otrząsnąć.

 

Pacjent zdążył się ocknąć, nim wzięto się za kompleksowe badania, ale i tak nie mógł zaprotestować, bo przywiązano go pasami do łóżka. Pozostawało mu jedynie szarpać się i wyć. Jego nieludzkie odgłosy praktycznie cały czas wypełniały izolatkę i mało kto miał odwagę zbliżać się do niego, mimo pasów i skafandrów ochronnych. Wręcz trudno było uwierzyć, że ten Anahibianin był kiedyś istotą rozumną. Na szczęście Hilda potrafiła wykonywać swoją pracę bez cienia strachu, a doktor Suarez szybko oswoił się z nietypowym przypadkiem.

- Dziwne, nie ma podwyższonej temperatury – powiedziała lekarka, patrząc na termometr.

- Ale ma powiększone węzły chłonne – zauważył mężczyzna.

- Zbadaj próbki krwi. Ja spróbuję dać mu wody. Może zrozumie moje intencje.

Hilda chwyciła plastikowy kubek z pokrywką i rurką. Zbliżyła się do pacjenta. Jego zachowanie na razie było niezmienne. Dyszał, warczał i szarpał się, jakby chciał rzucić się na każdego, kto znajdzie się w zasięgu jego wzroku. Na szczęście jego głowa również została unieruchomiona pasem, więc Hilda nie musiała się martwić, że spróbuje odgryźć jej rękę.

- Jesteś spragniony, prawda? To woda. Rozumiesz coś z tego? - spytała lekarka, ale Ib tylko zawył w desperackiej próbie podniesienia się.

- Woda – powtórzyła Hilda i wylała odrobinę płynu na swoją dłoń, by pacjent wiedział, co znajduje się w kubku.

Powoli zbliżyła rurkę do jego ust i po paru stęknięciach oraz morderczych spojrzeniach, Ib wreszcie zaczął pić. Po paru łykach wziął kilka gwałtownych oddechów, a potem pił dalej. Zawsze był to jakiś postęp.

Wyniki badań zostały przedstawione jeszcze tego samego dnia podczas zebrania załogi.

- A gdzie Abz? - spytał profesor, rozpoczynając posiedzenie.

- Jest w kiepskiej kondycji psychicznej. Zaleciłem mu rozmowę z psychologiem. Myślę, że powinien zostać zawieszony w obowiązkach do odwołania – wytłumaczył Gareth.

- Słusznie – przyznał profesor. - Więc na czym stoimy? - zwrócił się do Hildy.

- Mamy do czynienia z bardzo nietypowym wirusem. Rozprzestrzenia się bardzo szybko i wywołuje prawie natychmiastowe objawy. Prawdopodobnie to, po jakim czasie następuje zgon, zależy od genów, bo znaleźliśmy ciała o różnym stopniu rozkładu. Te osoby, które umarły jako pierwsze, prawdopodobnie zginęły do kilku godzin po zarażeniu. U innych nastąpiły zmiany w funkcjonowaniu mózgu, wywołując agresywne, zwierzęce odruchy, tak jak w przypadku Iba.

- Jakieś pomysły czemu tylko jego znaleźliście żywego? - zaciekawił się profesor.

- Przypuszczam, że był najsilniejszy i po prostu nie dał się zagryźć innym. Jestem jednak przekonana, że przeżyło więcej Anahibian. Problem w tym, że wirus zaczyna powodować powolną degradację narządów wewnętrznych, a to znaczy, że musimy się pospieszyć, jeśli chcemy ich uratować. Jeszcze dzisiaj rozpoczniemy testy na organizmach żywych.

- Na organizmach żywych? - zdziwiła się Joanna.

- Na myszach laboratoryjnych i organizmach, które zebraliśmy z obcych planet podczas badań – wyjaśniła Hilda. - Wiem, że nie brzmi to sympatycznie, ale w grę wchodzi los całej planety.

- Proszę zrobić co konieczne, by znaleźć lekarstwo – podsumował profesor i tym samym zakończył posiedzenie.

 

Derks biegł krętym korytarzem, trzymając naładowany miotacz. Nie mógł jednak wycelować w mężczyznę, którego gonił, bo ten co chwilę znikał mu z pola widzenia, chowając się za zakrętem. Nagle wpadli do wielkiej fabrycznej hali. Pod metalowymi platformami biła łuna od kadzi wypełnionych płynnym ołowiem. Pościg się nie zakończył. Rozpędzony mężczyzna zeskoczył na niższą platformę i zaczął biec dalej. Derks bez wahania podążył za nim. Gdy droga się urwała, ścigany znowu wykonał wielki skok, lądując na kolejnej platformie. Niewiele brakowało, a wpadłby w otchłań. Derks również skoczył, ale wylądował ze zdecydowanie większą gracją i nie zatrzymał się nawet na sekundę. W końcu zagonił mężczyznę w kozi róg. Nie sposób był doskoczyć do kolejnej platformy, a pod spodem znajdował się tylko rozgrzany ołów. Mouk wycelował w postać i strzelił. Ta jednak tylko uśmiechnęła się wrednie, a gdy przeszył ją promień, rozpłynęła się w powietrzu.

Klon holograficzny, pomyślał Derks i zawiedziony wrócił do tunelu. Mimo czujności, nie zorientował się, kiedy ktoś znalazł się za jego plecami. Zdał sobie z tego sprawę, dopiero gdy poczuł lufę blastera przyłożoną do pleców.

- Jak ci się podobała moja mała zmyłka? Rzuć broń i ręce do góry – przemówił mężczyzna.

Po zaklęciu w myślach, Derks wykonał polecenie.

- Kopnij ją! - padł kolejny rozkaz.

Niechętnie mouk zrobił, jak mu powiedziano, ale nie zamierzał się tak łatwo poddać. Zebrał się w sobie i zaryzykował. Szybko chwycił mężczyznę za nadgarstek i przesunął się. Strzał prawie go musnął. Jednym ruchem złamał rękę przeciwnika w kilku miejscach i odebrał mu broń. Gdy skierował ją w stronę mężczyzny, symulacja dobiegła końca. Wszystko się rozpłynęło, a Derks został w pustym, czarnym pomieszczeniu z miotaczem w ręku.

Drzwi się rozsunęły i do środka wszedł siwiejący mouk z miną aprobaty.

- Naprawdę zrobiłeś się lepszy – pochwalił.

- Przecież ci mówiłem, Wren – powiedział Derks i wręczył koledze broń. - Była prawdziwa.

- Ustawiona na ogłuszanie. Nowy wymóg. Szef podnosi poprzeczkę. A tak w ogóle, to chce się z tobą widzieć.

- Znowu? - westchnął ze znudzeniem Derks.

Po przygodzie z Planetą Widmo był przesłuchiwany i badany na wszystkie strony. Miał tego szczerze dosyć i chciał już wrócić do czynnej służby.

Szef siedział za biurkiem i trzymał przed sobą pokaźny raport. Gdy Derks wszedł do środka, przełożony zlustrował go przenikliwym spojrzeniem. Był moukiem w średnim wieku, szczupłym i wysportowanym, podobnie jak Derks. Miał czarne, faliste włosy, które nosił rozpuszczone, tak że opadały mu na ramiona. Jeden siwy kosmyk przysłaniał lewe oko.

- Wreszcie przeczytałem do końca ten twój raport – przemówił, gdy Derks zajął miejsce naprzeciw niego.

- I?

- Twierdzisz, że znalazłeś na Planecie Widmo trupa Arkh Khazara.

- Wspominałem o tym jakieś sto razy podczas przesłuchań – stwierdził z sarkazmem Derks i poczęstował się wodą.

- Skąd wiesz, że to nie była część symulacji?

Uwaga była trafna. W tej kwestii odpowiednie argumenty przychodziły z trudem.

- Przeczucie – rzucił Derks po chwili zastanowienia.

- Obawiam się, że przeczucie to za mało, by uznać go za martwego. Zwłaszcza, że Khazar to groźny szpieg. Ale nie martw się. Nie będziesz się już zajmować tą sprawą. Mam dla ciebie ważniejsze zadanie.

Gdy tylko Derks to usłyszał, ożywił się. W końcu o tym właśnie marzył. O nowym zadaniu.

- Mamy podstawy przypuszczać, że na największym księżycu znajduje się tajna baza, w której naomici produkują broń. To byłoby pogwałcenie traktatu. Poważna sprawa – kontynuował szef.

- Rozumiem, że mam to zbadać i zdobyć dowody?

- To nie będzie takie proste. Księżyc należy do naomitów, a oni nie dopuszczają tam obcych. Dlatego podejdziemy do tego od innej strony. Twoim zadaniem będzie zdobyć zaufanie cesarza Kakloga i dowiedzieć się, co knuje.

Skala zadania przerosła najśmielsze oczekiwania Derksa. Nie sądził nawet, że jest ono wykonalne.

- Niby jak mam zdobyć jego zaufanie? Nasze rasy nigdy sobie nie ufały.

- Nie powiedziałem, że to będzie zadanie na jeden dzień. Ale słyszałem, że cesarz ma słabość do mouków, więc to ci daje pewną przewagę.

- Zaraz... Mam go... uwieść? - spytał Derks z takim obrzydzeniem, jakby co najmniej mówił o spożywaniu zwłok.

- Nie, raczej pozwolić jemu uwieść ciebie.

Więc szef mówił poważnie. Derksowi wciąż trudno było to zaakceptować, ale musiał. Szef naprawdę oczekiwał po nim, że zbliży się do naomity tego kalibru.

- Z całym szacunkiem, sir, ale... to jest niegodne – powiedział.

- Co jest niegodne? Powstrzymanie konfliktu zbrojnego?

- Nie... Sposób, w jaki mam tego dokonać.

- Myślisz, że nasi agenci nigdy wcześniej nie robili takich rzeczy, by zdobyć informacje?

Dla Derksa była to bardzo trudna dyskusja, bo wiedział, że nie powinien odmawiać przełożonemu, ale mimo to próbował postawić na swoim.

- Uważam, że nie jestem odpowiednią osobą do tego zadania – stwierdził w końcu.

- Dlaczego?

Teraz Derks poczuł się wręcz zakłopotany i nawet było to widać po lekkim rumieńcu. A w jego przypadku zdarzało się to bardzo rzadko.

- Ponieważ nie mam doświadczenia w tych sprawach – wycedził, celowo unikając kontaktu wzrokowego, choć starał się zachować profesjonalizm.

- Wiem i uznałem, że to będzie twój atut. Kto nie zaufa bezbronnej dziewicy? No... z pozoru bezbronnej.

W Derksie zaczynała wzbierać coraz większa wściekłość. Wiedział, że jako agent jest pewnego rodzaju narzędziem państwa, ale nie sądził, że kiedykolwiek będzie miał zostać użyty w tak poniżający sposób.

- Z całym szacunkiem... - Czy na pewno chciał dodawać „z całym szacunkiem”? - Jestem wojownikiem, a nie prostytutką – ostatnie słowo z trudem przeszło mu przez gardło.

- Jesteś moukiem, agentem w służbie jego królewskiej mości, a to oznacza, że kiedy trzeba walczyć, jesteś wojownikiem, a kiedy trzeba zaskarbić sobie czyjeś względy, to jesteś...

Derks nie wytrzymał. Wstał i trzasnął dłonią w stół.

- Dość tego! Nie wykonam tego zadania! Nie w ten sposób!

- A w jaki?

Trudno było tak nagle wymyślić sensowną odpowiedź. Zwłaszcza na skraju furii. Dlatego Derks zamilkł na chwilę i wpatrywał się w przełożonego, marszcząc brwi.

- Siadaj na dupsku – rozkazał szef, mierząc palcem do niesfornego agenta. - Mówimy tu o największej operacji w twojej karierze. Zostaniesz bohaterem.

- Tak, pośmiertnie!

- Chodzi o to, że cesarz jest naomitą? Stąd te opory? Czyżby zdarzenie sprzed piętnastu lat powodowało u ciebie nieracjonalny osąd sytuacji?

To był chwyt poniżej pasa. Derks nie sądził, że jego szef w takiej chwili wywlecze stare brudy na światło dzienne.

- Nawet nie pamiętam tego zdarzenia. Wciąż mam w umyśle założoną barierę – odparł już nieco spokojniej.

- Doprawdy? Testy psychologiczne zdałeś śpiewająco, a teraz nagle odstawiasz takie cyrki. W tym zawodzie nie ma miejsca na fobie.

- Nie chcę już o tym dyskutować – mruknął Derks i ruszył ku wyjściu.

- Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że sprzeciwienie się rozkazom oznacza koniec twojej kariery?

Na to pytanie Derks już nie odpowiedział, bo był zbyt zdenerwowany. Wyszedł bez słowa.

 

Joanna szukała Abza po całej bazie. W jego kwaterze, u psychologa, w kantynie, na siłowni, wszędzie, ale nigdzie nie mogła go znaleźć. W końcu zaniepokojona zwróciła się do Garetha, a on wpadł na pomysł, żeby sprawdzić nagrania z kamer przemysłowych. Dopiero wtedy odkryli, że Abz wyszedł na zewnątrz.

- Cholera, co on kombinuje? - rzuciła Joanna ze zdenerwowaniem, gdy wraz z Garethem ubierała się w ciepłe rzeczy.

Wyszli na zewnątrz. Było ciemno, prószył śnieg, a temperatura spadła grubo poniżej zera. Zaświecili latarki i zaczęli nawoływać kolegę, rozglądając się po okolicy. Dopiero majorowi udało się zauważyć częściowo przysypane ślady. Poszli szybko wzdłuż nich, aż w świetle latarki dojrzeli ludzki kształt.

- Abz! - krzyknęła Joanna i pognała w stronę postaci.

To był on. Bez wątpienia. Siedział w śniegu i nawet nie drgnął, gdy zbliżyli się jego przyjaciele. Kiedy kobieta poświeciła mu latarką w twarz, odruchowo zmrużył oczy. Nie zamarzł. Przyjaciele poczuli ulgę. Ale kto wie, co by się stało, gdyby przybyli później. Abz nie miał na sobie kurtki, ani nawet butów. Przyszedł na bosaka.

- Co ty wyprawiasz? - spytał Gareth.

- Na mojej planecie była kiedyś taka tradycja, że jak ktoś zawiódł swój lud lub nie miał już powodu, by żyć, to szedł samotnie na lodowiec i pozwalał, by zabrał go śnieg – odparł beznamiętnie Abz.

- Pierdoły! Przecież nie miałeś wpływu na to, co się stało! - krzyknął major.

- Ale tak się skupiłem na pracy, że kompletnie przestałem się interesować tym, co dzieje się na mojej planecie. Może gdybym zorientował się wcześniej... - nagle Abzowi głos się załamał i przeszedł w głośny szloch.

Był to najbardziej rozpaczliwy rodzaj płaczu, z jakim Joanna kiedykolwiek się spotkała. Abz po prostu wyrzucił z siebie wszystkie emocje, które kumulowały się w nim od początku wyprawy. Zupełnie tak, jakby dopiero teraz zapomniał o robieniu dobrej miny do złej gry i dał upust całej swojej rozpaczy. Był to widok tak chwytający za serce, że niewiele brakowało, a Joanna sama zaczęłaby płakać.

- Nie możesz się zabić, bo to w niczym nie pomoże – powiedziała i przytuliła go mocno.

Nawet Gareth potarł go przyjacielsko po plecach. Abz dalej szlochał, ale już trochę mniej.

- Chodź, nie możesz tu zostać – rzekła kobieta.

Chcieli pomóc koledze wstać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa, więc musieli przenieść go do bazy. Natychmiast skontaktowali się z Hildą.

 

Abz przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy. Siedział na leżance w ambulatorium i opatulony kocem, moczył stopy w gorącej wodzie. Mokre od roztopionego śniegu włosy przykleiły mu się do twarzy, a oczy miał przekrwione. Jednak już nie płakał. Joanna siedziała przy nim i pocierała jego owinięte ciało, by jeszcze bardziej go wygrzać. Hilda wyjęła jego stopę z miednicy i zaczęła ją oglądać. Najpierw jedną, potem drugą.

- Odmrożone – postawiła diagnozę. - Ale dobra wiadomość jest taka, że ich nie stracisz. Podziękuj za to anahibiańskim genom i szybkiej reakcji kolegów. Przez jakiś czas nie będziesz mógł chodzić, więc mam nadzieję, że już nie zrobisz żadnego głupstwa.

- Nie zrobię – obiecał Abz, który wyglądał na zawstydzonego swym poprzednim pomysłem.

- Mimo wszystko zatrzymamy cię tu na obserwacji, tak na wszelki wypadek.

- Potrzebujemy cię. Jak w symulacji zaginąłeś, to się nie mogłam pozbierać – wyznała Joanna. - Jak się zabijesz, to tak się wkurzę, że cię zabiję – powiedziała celowo w żartobliwy sposób.

- Przepraszam... - westchnął Abz. - Teraz mi głupio.

- Nie jestem zła – uśmiechnęła się Joanna i pogłaskała przyjaciela po głowie. - Każdy na twoim miejscu mógłby ześwirować. A zresztą... nie mówmy już o tym, najważniejsze, że nic ci się nie stało.

- Co z Ibem? - zwrócił się Abz do Hildy.

- Na razie bez zmian – przyznała lekarka. - Podawaliśmy mu leki, ale na razie jedyne, co możemy zrobić to złagodzić objawy. Jest jednak spora szansa powodzenia. Niektóre organizmy, na których przeprowadzamy testy, okazały się odporne na wirusa, w tym ziemskie myszy. Musimy tylko znaleźć wspólną cechę, która ma na to wpływ. Kto wie, może to coś bardzo trywialnego.

- Jeśli w jakikolwiek sposób mogę pomóc w badaniach, to rób ze mną, co chcesz – wyznał Abz.

- Myślę, że próbka twojej krwi może pomóc.

- Widzisz? Wszystko będzie dobrze – rzekła Joanna i jeszcze raz przytuliła przyjaciela.

Czy rzeczywiście wszystko miało być dobrze? Tego nie mogła wiedzieć, ale teraz Abz najbardziej potrzebował nadziei. Nie tylko on zresztą. Każdemu zależało na tym, by lekarstwo się znalazło.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania