ISET - rozdział XVI, „Odrodzenie”

Rozdział XVI - „Odrodzenie”

 

Abz był już w na tyle dobrej kondycji psychicznej, by móc wziąć udział w posiedzeniu. Ponieważ jednak fizycznie jeszcze nie doszedł do siebie, Joanna postanowiła mu pomóc i pchała wózek inwalidzki, na którym siedział. Dla Anahibianina było to trochę wstydliwe.

- Byłem już ślepy, teraz nie mogę chodzić. Ciekawe, co jeszcze mnie spotka – mruknął Abz.

- Tym razem sam sobie to zrobiłeś – przypomniała mu kobieta.

Gdy dotarli do sali odpraw, okazało się, że Hilda jest już w pełni gotowa do swego wystąpienia.

- Nasze badania wreszcie zaowocowały. Dokonaliśmy bardzo ważnego odkrycia – przemówiła. - Wiemy już, co zabija wirusa. Jest to temperatura. Dlatego wirus nie wywołuje u Anahibian gorączki. Przypominam, że temperatura ich ciała to trzydzieści pięć stopni koma dwa. Zaś wirus ginie w trzydziestu sześciu koma trzy.

- Zaraz – ożywił się profesor. - Czy to oznacza, że...

- Ludzie są na niego odporni? Zgadza się – podsumowała Hilda z uśmiechem i wielkim poczuciem zarówno dumy, jak i ulgi.

Zapanowało jak najbardziej uzasadnione poruszenie. Zaś osobą, która podekscytowała się najbardziej, był Abz.

- Czy to znaczy, że moją planetę i Iba da się jeszcze uratować? - spytał z nadzieją w głosie.

- Myślę, że tak. Gdy wirus raz zostanie unicestwiony w organizmie, nie atakuje po raz drugi. Pytanie jednak, czy nie będzie się bronił przed wywołaniem gorączki. A nawet jeśli się uda... Twój przyjaciel jest bardzo osłabiony. Nie ma potrzeby znacznego podnoszenia temperatury jego ciała, ale i tak nie mamy gwarancji, że jego organizm wytrzyma. Istnieje ryzyko. Nie jest bardzo duże, ale...

- Zrób wszystko. Inaczej i tak umrze – powiedział desperacko Abz.

- To prawda, proszę natychmiast rozpocząć kurację – rozkazał profesor.

Wszyscy byli tego samego zdania, łącznie z Hildą, która przytaknęła.

 

Dla Derksa zaczął się ciężki okres. Na razie został zawieszony w swoich obowiązkach, a to oznaczało, że pozostało mu siedzieć w domu. Coś, do czego nie przywykł. Nuda szybko zaczęła dawać mu się we znaki. Jego sióstr Ormiks był w szkole i Derks nie miał z nim nawet okazji porozmawiać o nowej sytuacji. Właściwie rzadko miał z nim okazję rozmawiać o czymkolwiek, bo w domu był niemalże gościem. Ale teraz mogło się wszystko zmienić. Sam przygotował obiad i czekał na powrót młodszego siostra. Jednak godziny mijały, a ten dalej nie przychodził. Derks próbował się z nim skontaktować, ale bezowocnie. Nastał mrok i wtedy agent doszedł do wniosku, że ma dosyć czekania. Postanowił użyć metod, które do tej pory stosował tylko w pracy. Wyjął z kieszeni urządzenie przypominające składaną, przenośną konsolę i wyśledził sygnał komunikatora Ormiksa. W ten sposób mógł go bez problemu odnaleźć. Opuścił więc mieszkanie, wsiadł na swój soniczny motocykl i po kilku minutach jazdy tunelem był już na miejscu. Znajdował się na ruchliwej ulicy w centrum miasta, tuż przed wejściem do klubu. Cały budynek, łącznie ze spadzistym dachem, przedstawiał podświetlane fale oceanu. Derks wszedł do środka i szybko znalazł się w lokalu, którego większość podłogi stanowił iluminowany od spodu basen, a klienci przemieszczali się między stolikami po szklanych platformach. Zerknął na swoje urządzenie namierzające i zaczął przemieszczać się zgodnie z wytycznymi, aż dotarł do sporego stołu, okupowanego przez międzynarodowe towarzystwo. Tam, pośród przedstawicieli różnych ras, Ormiks wychylał właśnie niebieskiego drinka. Derks prawie go nie poznał. Długie, brązowe włosy młodzieńca sterczały na wszystkie strony. Jego strój nie zdawał się odpowiedni dla ucznia szanującej się szkoły prywatnej. Materiał przypominał biały obcisły lateks. Górna część kompletu miała długie rękawy i golf, ale za to odsłaniała cały brzuch, zaś spodnie zaczynały się tak nisko, że odkrywały wystające kości miednicy. Dla Derksa jednak nie to stanowiło największy problem. Biel? Królewski kolor? Owszem, jego noszenie przez osoby nie należące do arystokracji było już legalne, ale i tak nazbyt odważne w miejscu publicznym. Derks otrząsnął się ze wstępnego szoku i dał znać o swojej obecności.

- Może raczyłbyś włączyć swój komunikator? - oznajmił.

Wtedy Ormiks go zauważył i natychmiast zamarł.

- Nie... nie jesteś w pracy? - wymamrotał.

- Idziemy! - rozkazał starszy z rodzeństwa.

- Ale... stało się coś?

- Tak, stało się. Chodź!

Młodzieniec zgłupiał i zawahał się, ale Derks tak drążył go spojrzeniem, że w końcu dał za wygraną i posłuchał. Podróż do domu trwała krótko. Jak tylko znaleźli się w środku, zdjęli buty i dalej przemieszczali się boso, tutejszym zwyczajem.

- Co się takiego stało? - spytał Ormiks.

- Chyba pożegnam się z pracą – wytłumaczył Derks i wstawił zimny obiad do pieca.

- Jak to? Dlaczego?

- Powiedzmy, że kazali mi zrobić coś sprzecznego z moim systemem wartości.

Niestety Derks nie mógł zdradzać szczegółów na temat swojej pracy.

- Ty mi lepiej powiedz, co robiłeś w knajpie – powiedział z wyrzutem starszy z rodzeństwa. - Nawet nie jesteś pełnoletni.

- Właściwie to jestem od kilku tygodni.

Takiej riposty Derks się nie spodziewał. Jak się chwilę nad tym zastanowił, uświadomił sobie, że rzeczywiście przegapił urodziny siostra. Trochę było mu wstyd, ale nie zmienił swego stanowiska.

- Dorosły jesteś tylko w dokumentach. Jeszcze dzieciak z ciebie. I przebierz się coś w normalnego!

- A co z tym jest nie tak? Dużo osób się tak ubiera.

- W biel?! Pomijając fakt, że równie dobrze mógłbyś sobie napisać na czole: „zgwałć mnie”.

Ormiks przewrócił oczami.

- Zachowujesz się jak nadopiekuńcza matka – mruknął.

- Bo dla ciebie jestem jak...

Derks nie dokończył. Teoretycznie miał spełniać funkcję opiekuna Ormiksa. Ich prawdziwa matka od lat podróżowała jako koordynator misji humanitarnych, a z ojcem nie utrzymywali kontaktu, jak większość mouków. Czy może raczej z ojcami, bo każdy z nich został spłodzony przez innego przedstawiciela ich gatunku. Co też było czymś całkowicie powszechnym w tej kulturze. Dlatego cała odpowiedzialność za rodzinę spadła na Derksa. Sęk w tym, że on nie wychowywał. On tylko zapewniał wikt i opierunek. Czasami nie widział się z Ormiksem całymi dniami, a teraz dziwił się, że ten robi, co mu się żywnie podoba.

- Po prostu martwię się o ciebie – westchnął i objął swojego siostra.

- Wcześniej się nie martwiłeś.

Słowa Ormiksa nieco zabolały Derksa, bo uświadomiły mu, jak wielkiego zaniedbania się dopuścił.

- Martwiłem się tylko... Dobra, byłem nieodpowiedzialny. Ale teraz postaram się poświęcić ci więcej czasu. Nie chcę, żebyś zadawał się z jakimś podejrzanym towarzystwem.

- Nie zadaję się z podejrzanym towarzystwem – zaprotestował Ormiks. - I nie robię żadnych paskudnych rzeczy, chociaż pewnie myślisz inaczej. Zresztą... Następnym razem, jak będę się spotykał z przyjaciółmi, to idź ze mną. Zobaczysz. Nie mam nic do ukrycia. I może sam zdobędziesz jakichś przyjaciół, bo na razie nie masz żadnych. Ani życia.

Jedno Derks musiał Ormiksowi przyznać – był bystry. Naprawdę bystry. I może trochę nieokrzesany, ale przynajmniej mówił to, co myślał. A Derks musiał przyznać mu po części rację.

 

Kuracja została rozpoczęta i wszyscy modlili się, by zakończyła się sukcesem. Iba wciąż krępowały pasy, ale był tak słaby, że stanowiły już tylko formalność. Hilda zmierzyła mu temperaturę i spojrzała na termometr.

- Trzydzieści sześć i osiem – przeczytała.

To był dobry znak. W tej temperaturze wirus powinien zginąć, ale wciąż istniało ryzyko, że pacjent nie przeżyje takiego osłabienia organizmu.

- Jesteś wolny. Będę go monitorować – zwróciła się Hilda do doktora Suareza.

- Pracujesz od rana. Jesteś pewna?

- Dam radę.

Hilda była zdeterminowana, by dokończyć to, co zaczęła. Przywykła do wielogodzinnych maratonów, więc wypiła kawę i wróciła do pacjenta. Przynajmniej nie potrzebowała już skafandra, a to zdecydowanie ułatwiało pracę.

Ib wyglądał na ledwo żywego i już od dawna nie miał siły się szarpać czy warczeć. Był przerażająco blady, nawet na Anahibianina. Gorączka musiała mocno dawać mu się we znaki. Niestety było za wcześnie, by próbować ją zbić. Należało mieć absolutną pewność, że wirus zostanie całkowicie wyeliminowany. Aby nieco ulżyć pacjentowi, Hilda przyłożyła mu wilgotną gazę do czoła. Ib wydał z siebie nieartykułowany pomruk i zamknął oczy. Chyba poczuł się odrobinę lepiej. Lekarka powtórzyła zabieg, tym razem ochładzając jego szyję. Pomogło, bo niedługo później pacjent zapadł w sen. Hilda cały czas siedziała przy nim, bacznie śledząc rytm jego serca, i wkrótce ogarnęło ją tak wielkie zmęczenie, że sama na chwilę przysnęła.

- Wody...

Sen Hildy został gwałtownie przerwany. Mogła przysiąc, że usłyszała czyjś głos.

- Wody...

Nie przesłyszała się. Ib po raz kolejny wymamrotał to samo słowo. Patrzył się na nią pustym wzrokiem, jakby nie do końca postępował świadomie.

- Wody...

Lekarka zreflektowała się i chwyciła kubek. Pacjent wziął rurkę do ust i zaczął łapczywie pić. Przez chwilę Hilda wpatrywała się w monitory i zauważyła, że stan Iba nieco się poprawił, choć śmiertelna bladość nie minęła. Gdy przestał pić, wziął głęboki wdech i dalej wpatrywał się w lekarkę pustym wzrokiem.

- Jak się czujesz? - spytała podekscytowana. Pacjent milczał. - Rozumiesz mnie? Jak masz na imię?

Wyglądało na to, że Ib nie odzyskał jeszcze pełni władz umysłowych. Było za wcześnie na ogłoszenie zwycięstwa, ale sprawy obrały dobrą drogę. Hilda niezwłocznie sprowadziła doktora Suareza i przedstawiła mu sytuację.

- Tym razem cię zmienię. Słaniasz się na nogach. Obiecuję, że dam znać, jak tylko nastąpi przełom – powiedział lekarz.

W końcu Hilda dała za wygraną. Rzeczywiście potrzebowała snu.

 

Przez lata ciężkiej pracy i zarywania nocy Hilda nauczyła się spać krótko, ale intensywnie. Czasami tak mocno, że potrzebowała dwóch budzików, żeby wstać. Tym razem ich nie nastawiła, bo liczyła na to, że obudzi ją głos z krótkofalówki. Jednak tak się nie stało. Zbudziła się sama i gdy spojrzała na godzinę, doprowadziła się do porządku w tempie ekspresowym. Pobiegła do ambulatorium i wpadła do izolatki, zastając tam doktora Suareza i w pełni przytomnego pacjenta.

- Od godziny próbowałem się z tobą skontaktować – wyjaśnił lekarz. - Udało nam się zwalczyć wirusa. Stan pacjenta się stabilizuje.

Hilda podeszła do Iba, wpatrując się w niego z zaciekawieniem. Jego intensywnie niebieskie oczy zmieniły się. Nie widziała już w nich obłędu. Spoglądały na nią z wyrazem wzruszenia.

- Jak się nazywasz? - spytała.

- Ibhahabi Ibhahab Ib.

- Z jakiej planety pochodzisz?

- Z Anahibi.

Tym razem Hilda nie skrywała emocji i jej twarz zdradzała, jak bardzo jest szczęśliwa.

- Sprowadź Abza – poleciła lekarzowi.

Gdy mężczyzna wyszedł, kontynuowała zadawanie pytań.

- Wiesz, czemu się tu znalazłeś? Pamiętasz cokolwiek?

- Pamiętam wszystko. Tylko tak jakby to był sen. Ale wiem, że to nie był sen.

Mężczyzna chyba zdążył pogodzić się z tym, co się stało, bo mówił spokojnie. Chociaż słychać było, że to wciąż dla niego trudny temat.

- Rozepnę ci pasy. Zakładam, że już nie stanowisz zagrożenia.

Hilda oswobodziła pacjenta, co przyniosło mu wyraźną ulgę. Poruszał głową i ramionami, by nieco rozprostować odrętwiałe ciało. Nie zachowywał się agresywnie.

- Jestem dla ciebie pełen podziwu. Nie mam pojęcia, jak się odwdzięczę – wyznał, ponownie okazując wzruszenie.

- Przeżyłeś. To wystarczająca nagroda dla lekarza.

Hilda przysunęła się do pacjenta i dokładnie przyjrzała się jego oczom. Nie były już przekrwione. Następnie zaczęła powoli i dokładnie dotykać jego szyi, sprawdzając stan węzłów chłonnych. Starała się to robić delikatnie, by niechcący nie zadać pacjentowi bólu. Zaskoczyło ją trochę, że puls Iba nagle poszedł w górę.

- Boli cię tutaj? - zapytała, wciąż dotykając tych samych miejsc.

- Nie... - wydusił pacjent, co przyszło mu z dziwnym trudem.

Wyglądał tak, jakby coś nie dawało mu spokoju i doprowadzało do szału. Hilda nie miała pojęcia, co to jest, póki jej do siebie nie przysunął i nie pocałował. Nie trwało to długo, więc lekarka nie zdążyła nawet zareagować. Ale kiedy usta pacjenta się od niej oderwały, zauważyła, że Ib jest równie zszokowany, co ona.

- Przepraszam... Na święte lodowce, nie wiem, czemu to zrobiłem... Przepraszam...

Głos Anahibianina był tak rozpaczliwy, że Ib chyba naprawdę żałował swojego czynu. Na twarzy Hildy pojawił się rumieniec, ale udało jej się zachować lekarski profesjonalizm.

- To nie twoja wina. Poziom hormonów w twoim organizmie jeszcze się nie ustabilizował. Podam ci coś – wyjaśniła. Próbowała to zrobić ze spokojem, ale dało się dostrzec jej nerwowość.

Cieszyła się, że jej stan nie jest monitorowany, bo puls również jej znacznie podskoczył. Starała się nie myśleć o tym drobnym incydencie i skoncentrować na pracy. Zrobiła pacjentowi zastrzyk. Na szczęście Ib, w odróżnieniu od Abza, okazał się nie bać igieł.

Niedługo później wrócił doktor Suarexz, pchając Anahibianina na wózku.

- Co ci się stało?! - wykrzyknął z przejęciem Ib, gdy tylko ujrzał Abza.

- Nic poważnego. Nabawiłem się odmrożeń przez własną głupotę.

Lekarze postanowili zostawić kolegów samych, bo bez wątpienia mieli sobie dużo do powiedzenia, a cudza obecność mogła ich krępować. Grobowy nastrój wreszcie opuścił Abza i teraz znowu chciało mu się żyć. Spoglądał na przyjaciela z poruszeniem, a Ib okazywał dokładnie te same emocje.

- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że udało się ciebie uratować – wyznał Abz ze łzami w oczach.

- Wiem, uwierz mi, wiem.

- Jak w ogóle mogło dojść do czegoś takiego? Czemu ktoś miałby to robić?

- Słyszałeś o organizacji „Odrodzenie”?

Abz bardzo się zmieszał.

- Nie.

- No fakt, mogłeś nie słyszeć. To świeża sprawa. Pewnie to będzie dla ciebie szok, ale twój dawny służący do niej należał. Dlatego znał o tobie prawdę. I nie ukrywam, że to dzięki niemu w ogóle dowiedzieliśmy się o tej organizacji. Szkoda, że tak późno.

- Co robiła ta organizacja?! - Abza w tej chwili nie obchodziło, że Zak do niej należał.

- Szukała sensu życia, tak jak każdy. Sęk w tym, że nie brakowało w niej fanatyków. Widzisz... nie każdy potrafi z łatwością zaakceptować fakt, że życie na jego planecie nie powstało tak, jak zawsze wierzył. Wśród osób wtajemniczonych w naszą współpracę z Ziemianami było wielu błyskotliwych specjalistów, ale niestety okazało się, że nie wszyscy byli psychicznie przygotowani na zaakceptowanie prawdy. Jak się później okazało, jeden uczony o dość skrajnych poglądach po prostu nie wytrzymał i zrezygnował. Podobno był pod stałą obserwacją psychologiczną, ale później zniknął. I wygląda na to, że to on założył „Odrodzenie”. A fanatyków nie brakowało i wiadomo jak to jest, jak dasz świrom zbyt duży dostęp do informacji. Zaczęło im się to wymykać spod kontroli. Byli tacy, co chcieli władzy nad światem, byli tacy, co chcieli całkowitego unicestwienia, bo w ich mniemaniu nasza rasa nie powinna istnieć. Do tego zmiany klimatyczne, nieprzyjemne prognozy na przyszłość... No i stało się...

- Spodziewałbym się czegoś takiego po Ziemianach, ale... Myślałem, że nas stać na więcej. Ba, myślałem, że Anahibi jest gotowa, żeby poznać prawdę.

- Zawsze znajdą się tacy, co nie są na nic gotowi – wyjaśnił ze spokojem Ib.

- Nie mów mi, że Zak naprawdę tego chciał!

- Był tylko pionkiem. Znał cię i był pomylony. Idealny pionek. Nie martw się, nie sądzę, by dali mu nacisnąć guzik. Zresztą, czy to ma teraz znaczenie? Powinniśmy raczej myśleć, jak to teraz wszystko odbudować.

- Jest w ogóle co odbudowywać? - Abz zwiesił głowę zrezygnowany.

- Oczywiście, że jest. Ktoś musiał przeżyć. Ale musimy się pospieszyć i... to nie będzie łatwe. To zajmie lata. Ale musimy to zrobić, rozumiesz?! Teraz wszystko zależy od nas. Wszystko!

Abzowi zrobiło się wstyd, gdy tylko uświadomił sobie, że jeszcze niedawno próbował się zabić. Zaś Ib okazał się bardzo domyślny.

- Odmrożenia z własnej głupoty? Chciałeś popełnić inahab – bardziej stwierdził, niż spytał.

Teraz Abz czuł się tak zażenowany, że musiał odwrócić wzrok.

- Zwariowałeś? Jeszcze nigdy nie byłeś tak ważny. Musisz żyć!

Teraz Abz wszystko rozumiał. Doskonale rozumiał.

 

W końcu Derks podjął tę najtrudniejszą decyzję w życiu i postanowił rzucić pracę. Nie dlatego, że nie zgadzał się z szefem, tylko dlatego, że uświadomił sobie, jak bardzo Ormiks go potrzebuje. Jeszcze nie było za późno, by zrehabilitować się jako opiekun, i Derks postanowił stawić czoła wyzwaniu większemu niż wszystkie jego dotychczasowe misje. Rozważał powrót do pracy w policji. Był to zawód również wymagający, ale przynajmniej nie pochłaniał aż tyle czasu.

Przede wszystkim Derks uznał, że musi przekonać się, w jakim środowisku obraca się jego sióstr. Dlatego zgodził się udać do klubu na jedno ze spotkań. Czuł się jednak niekomfortowo. Nigdy nie spędzał w ten sposób wolnego czasu. Właściwie wcześniej nie posiadał wolnego czasu. Jego młodzieńcze życie tak bardzo różniło się od obecnego życia Ormiksa, jakby pochodzili z dwóch różnych światów. Derks nigdy nie zaznał takiej swobody. Wydarzenia, które miały na niego mocny wpływ, skłoniły go do wstąpienia do Akademii w wieku dwunastu lat. Podczas gdy Ormiks swoje nastoletnie życie spędzał, bawiąc się z przyjaciółmi, Derks pamiętał tylko mordercze treningi. A potem równie ciężką pracę. Teraz nagle ujrzał, jak wygląda prawdziwa beztroska, i nie umiał się w tym odnaleźć. Ormiks był taki towarzyski. Zadziwiająco towarzyski jak na mouka. Zupełnie jakby stanowił przeciwieństwo Derksa. I nie do końca chyba rozumiał, że pewne jego zachowania mogą zszokować jego pruderyjnego siostra.

Kiedy wracając z toalety, Derks zobaczył, że Ormiks całuje się z kobietą, zbulwersował się tak bardzo, że podszedł do podopiecznego i odciągnął go za rękaw. Wziął go na stronę i zrobiło się nieprzyjemnie.

- Co ty, do cholery, wyprawiasz? - skarcił zdezorientowanego siostra.

- Spokojnie... to moja dziewczyna – odparł młodzieniec.

- Dziewczyna? Znaczy się... partnerka?

- No.

Dla Derksa było to niepojęte.

- Moukowie nie łączą się w pary. A już na pewno nie z rozdzielnopłciowcami. To nienaturalne!

- Właśnie, że się łączą... Coraz więcej się łączy. Wiedziałeś, że na południu zalegalizowali śluby?

Może rzeczywiście Derks zareagował zbyt gwałtownie. Pewnie po prostu nie rozumiał młodzieży. A Ormiks był młody, chciał spróbować różnych rzeczy. To było oczywiste. Jednak Derks nie chciał wyobrażać go sobie w ramionach jakiegoś obcego. Właściwie nie chciał go sobie wyobrażać w niczyich ramionach. Dla niego Ormiks wciąż był dzieckiem.

- To tylko hormony... Sam nie wiesz, czego chcesz – rzekł stanowczo Derks.

- Rany, jesteś taki staroświecki. Może zamiast pilnować mojej cnoty, zrobiłbyś wreszcie coś, żeby stracić swoją, bo zakładam, że...

- Dosyć!

Nie wiele brakowała, a Derks zdzieliłby Ormiksa w twarz. Powstrzymał się jednak w ostatniej chwili i tylko pogroził młodzieńcowi palcem.

- To że jesteśmy rodzeństwem, nie znaczy, że możesz odzywać się do mnie w ten sposób. Nawet nie wiesz, ile dla ciebie zrobiłem, gówniarzu.

Znowu zareagował zbyt gwałtownie. Chyba nie nabrał jeszcze wyczucia. Podziałało jednak, bo Ormiks spuścił głowę i wyglądał na wyraźnie skruszonego.

- Przepraszam... - wydukał. - Masz rację, to było chamskie...

Derks odetchnął z ulgą.

- Chodź – otoczył siostra ramieniem. - Miałem lepiej poznać twoich przyjaciół.

 

Ib czuł się już dużo lepiej. Mógł chodzić o własnych siłach, a jego organizm funkcjonował właściwie. Hilda badała go po raz ostatni i miała do przekazania dobre wieści.

- Jesteś zdrowy, ale zanim wrócisz na Anahibi, musisz poczekać na decyzję profesora – powiedziała.

- Oby nadeszła szybko.

- Jestem pewna, że w takiej sytuacji profesor nie będzie zwlekać. Możesz się przebrać.

Hilda położyła na stołku czysty uniform ISETu i nim zdążyła się odwrócić w celu opuszczenia pomieszczenia, Ib jednym ruchem zdjął szpitalny fartuch, obnażając się całkowicie.

- Na Boga... - Lekarka skarciła niesfornego pacjenta i natychmiast zwróciła do niego plecami. Jej twarz pokryła się rumieńcem.

- Przepraszam... Abz wspominał coś, że jesteście wstydliwi, ale zapomniałem.

W głosie Iba naprawdę było słychać skruchę, jakby bardzo się przejął pogwałceniem tutejszych obyczajów. Dlatego Hildzie zrobiło się głupio, że zareagowała z wrogością.

- Nie, to ja zachowałam się nieprofesjonalnie. Jestem lekarzem, a ty moim pacjentem. Nie powinnam tak reagować na twoją nagość – przyznała.

Odwróciła się i z ulgą zauważyła, że Ib już kończył się ubierać. Musiała przyznać, że miał wspaniałe ciało. Może i była lekarzem, ale także kobietą. Czasami nie dało się wyzbyć pewnych reakcji.

Stali przez chwilę w krępującej ciszy. Ib mógł już opuścić ambulatorium, ale jednak nie umiał się na to zdobyć. Wyglądało na to, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

- Jeszcze raz dziękuję. Jesteś bohaterką. Naprawdę. Na Anahibi zawsze będziesz mile widziana. I będą się o tobie uczyć w szkołach. Dokonałaś cudu – wyznał.

- Nie musiałabym tego robić, gdyby nasze rasy nigdy się nie spotkały – przyznała z bólem Hilda.

- To i tak się kiedyś musiało wydarzyć. Jeśli nie teraz, to za sto albo za tysiąc lat. Musiało. Na to nie mamy wpływu. A dzięki tobie jest jeszcze nadzieja.

Nawet najbardziej skromna osoba w tej chwili poczułaby się dumna. Hilda nie chełpiła się swoim osiągnięciem, ale rzeczywiście dokonała czegoś niesamowicie ważnego. I czuła się z tym wspaniale, bo życie wreszcie nabrało sensu. Wreszcie zrozumiała, że jeszcze jest komuś potrzebna. I że wiele ma jeszcze do zrobienia.

- Powiedz mi... Czy moje hormony już się ustabilizowały? - spytał niespodziewanie Ib.

- Tak.

- To dlaczego znowu chcę cię pocałować?

Na to pytanie trudno było znaleźć odpowiedź, ale Ib i tak jej nie potrzebował. Zrobił to, czego pragnął. Wziął Hildę w ramiona i całował, długo i namiętnie. Odwzajemniła to, a gdy wreszcie przestali, oparła głowę o jego ramię. Ich serca waliły równie intensywnie.

- Już dawno się tak nie czułam... - szepnęła, wtulona w silne ciało Anahibianina.

- A ja chyba jeszcze nigdy...

 

Wydawałoby się, że Abz odzyskał powody do radości. Mógł już chodzić, jego przyjaciel wyzdrowiał, a na obiad dostał swoje ulubione danie, czyli ziemniaki z budyniem waniliowym. Jednak tylko dłubał w jedzeniu, gapiąc się zamyślony w żółtą breję.

- Co się stało? - spytała Joanna, która towarzyszyła mu na stołówce. - Myślałam, że już ci lepiej.

- Odchodzę z drużyny – wyznał niespodziewanie Abz, zaskakując koleżankę.

Joanna nie wiedziała, co powiedzieć. Oczywiście liczyła się z takim obrotem spraw, ale nie przygotowała się na to psychicznie. Siedziała w milczeniu i liczyła jeszcze na to, że Abz zmieni zdanie, ale sprawa była już przesądzona. Nieważne, jak bardzo bolało, nie mogła od niego żądać, by został.

- To dla mnie bardzo trudne, ale muszę wrócić na Anahibi. Nie wyobrażam sobie dalszych badań ze świadomością, że na mojej planecie...

- Wiem – rzekła w końcu Joanna. - Wiem – powtórzyła i urwała, bo głos zaczął jej się łamać.

- Ja naprawdę nie chcę się z wami rozstawać, ale jeśli mam kiedykolwiek zrobić coś naprawdę ważnego, to jest właśnie ten moment.

- Wiem – powiedziała Joanna po raz trzeci i znowu nie przyszły jej do głowy żadne inne słowa.

- To nie na zawsze. Przysięgam, że nie na zawsze.

Ponieważ Joanna nie chciała po raz czwarty mówić tego samego, tym razem tylko przytknęła.

 

- Chciałabym odejść z drużyny – oznajmiła Hilda.

Zamierzała przedstawić sprawę szybko i jasno. I liczyła na to, że profesor ją zrozumie. Na razie wyglądał na bardzo zaskoczonego. Złożył dłonie i przez chwilę wpatrywał się w porucznik w zamyśleniu.

- Proszę mówić dalej – rzekł ze spokojem i powagą.

- Słyszałam, że chce pan wysłać na Anahibi zespół, który pomoże Ibowi i Abzowi opanować sytuację. Chciałabym dołączyć do tego zespołu. To ja odkryłam lekarstwo na wirusa, więc uważam to wręcz za oczywiste, że powinnam wziąć udział w tej akcji. Uważam, że w obliczu tego, co zaszło na planecie naszych przyjaciół, nasze badania powinny zejść na dalszy plan. Mówimy tu o życiu tysięcy, a może nawet milionów osób.

- Ma pani rację, to ważne. Nie chcę zawieszać misji Odysei, ale na razie chyba rzeczywiście przyda się pani bardziej na Anahibi – przyznał profesor.

- Dziękuję.

Był jeszcze jeden powód, dla którego Hilda postanowiła odejść, ale to wolała już zachować dla siebie.

 

Stało się. Ta chwila wreszcie nadeszła. Joanna miała nadzieję, że przekona jeszcze Hildę do pozostania, więc pomagała jej się pakować, przy okazji próbując nawiązać rozmowę, ale było jej ciężko. Bała się, że postępuje egoistycznie, chcąc zatrzymać przyjaciół przy sobie, ale nie potrafiła wyobrazić sobie dalszej pracy bez nich.

- Jesteś pewna? - spytała, gdy Hilda zapinała już torbę.

- Tak, jestem pewna. Ci ludzie mnie potrzebują.

- Nie chodziło mi o nich, tylko o Iba.

Lekarka zastygła. Nikomu jeszcze o tym nie mówiła.

- Zapomniałaś, że w ambulatorium jest monitoring. Wszyscy wiedzą – wyjaśniła Joanna.

Hilda spaliłaby się ze wstydu, gdyby nie to, że było już za późno na przejmowanie się takimi rzeczami. Właśnie spędzała ostatnie minuty na Ziemi. Paliła za sobą wszystkie mosty po ty, by dokonać czegoś naprawdę ważnego. Co ją obchodziło, że wiedzą?

- Jeśli myślisz, że robię to tylko ze względu na niego, to się mylisz – powiedziała.

- Nie myślę tak. Zawsze uważałam, że jesteś odważna. Tylko się martwię, czy to dobra decyzja. Prawie go nie znasz. Jego kultury również. A Anahibianie to podobno poligamiści.

- Nie wszyscy. Zresztą... jeśli nigdy czegoś takiego nie czułaś, to nie zrozumiesz.

Hilda raczej nie chciała zabrzmieć wrogo, ale Joanna poczuła się trochę niezręcznie. Nic jednak nie powiedziała. Odprowadziła koleżankę na pas startowy, gdzie czekała już cała drużyna, profesor i oddział ratunkowy, do którego Hilda miała dołączyć. Nie panowały tu wesołe nastroje. To była jedna z najtrudniejszych chwil w karierze badaczy.

- Trzymaj się.

Joanna uściskała Abza. Powiedziała sobie, że się nie popłacze, i na razie nieźle jej szło dotrzymywanie przysięgi, ale kosztowało ją to wiele trudu. Zwłaszcza że przyjaciel nie chciał jej wypuścić z objęć, tak jak ona jego.

- Daj mi trochę Abza.

Chen uściskał kolegę od tyłu, bo Joanna ewidentnie nie chciała puścić. Gareth się nie żegnał, bo jeszcze miał odstawić drużynę na Anahibi, ale już teraz wyglądał na zmartwionego wizją rozstania.

Gdy Abz został wypuszczony z objęć, Hildę spotkała ta sama „procedura”. Z Ibem również się pożegnali, choć trochę mniej wylewnie, zaś profesor uścisnął każdemu dłoń, mówiąc, jakim zaszczytem dla niego była ta współpraca.

Oddział ruszył w stronę Odysei, a Chen poklepał Joannę po ramieniu, by dodać jej trochę otuchy. Po jej policzku spłynęła pojedyncza łza. Powstrzymała kolejną. Przecież nie było powodu do rozpaczy. Jej przyjaciele nie odchodzili na zawsze i wreszcie mieli okazję się porządnie wykazać. Abz odzyskał wiarę w siebie, a Hilda wreszcie była szczęśliwa. Joanna obserwowała, jak Ib otacza ją ramieniem, gdy wchodzili na pokład.

- Będzie dobrze – powiedział jeszcze Chen, gdy statek odlatywał ku niebu.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania