Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Jagoda. Początek.

Willa pod Warszawą

– Co mamy?

– A co mamy mieć? – Plutonowy Rumpek rzucił peta, przydeptał go i wzruszył ramionami. – Widać przecież. Śladów w chuj, a nawet więcej. Miesiącami się z tego nie wygrzebiemy.

– Ty mi tu wyżej wała nie podskakuj. – Starszy chorąży Jagoda z niechęcią popatrzył na mały, ciemny pokój, i z utęsknieniem pomyślał o ciepłym łóżku u rudej Zośki. – Nie jestem w nastroju.

– Ja też nie. – Plutonowy wytarł ręce o brudne moro. – Właściciel siedzi z tyłu. Zabawna sprawa. Kark, który niejedno widział w życiu, ślini się jak debil.

– Notowany?

– Tak, ale same drobiazgi. Bójki, dolary, i takie tam. To samo co u całego społeczeństwa.

– No dobra. To co tu się stało? Jakaś konkurencja? Idiota z siekierą? Zazdrosny kochanek?

– Nie, panie chorąży. Mieli warsztaty z wiązania. Że niby wtedy seks bardziej ostry jest. Przyszli, zaczęła się zabawa, a jak panienki były w bandażach, to pierdolca dostały.

– I co? Mam uwierzyć, że słabe, związane kobiety zabiły zdrowych, silnych facetów?

– Od wierzenia to jest kler. My mówimy o faktach.

– A co wy mi tu pieprzycie, plutonowy? Jak nie ma świadków, to od razu wszystko jasne? Rysiu, przyznaj się, że chcesz zamknąć sprawę, a fanty buch do kieszeni. Co tym razem? Fajki? Dolary? Kolorowy telewizor? To nie przejdzie. Za dużo trupa.

– Nie. Nie. To nie tak. Podobno zaczęły ich gryźć, a potem same wydostały się ze sznurków. Ślady są jednoznaczne.

– Podobno. Podobno. Podobno to ja mam pypcia na małym. I co potem? Rozpłynęły się w powietrzu?

– A tego to ja już nie wiem. Na razie pozbieraliśmy adresy z szafek, i wysłałem chłopaków. Nikt się jeszcze nie zameldował.

– Dalej nie rozumiem. Nikt nie przeżył, i mówisz, że właściciel ledwo dycha. To kto zadzwonił?

– Sąsiedzi. Ściany tu są podobno wygłuszone… mimo to usłyszeli krzyki.

– Znów podobno. Krzyki to oni musieli słyszeć regularnie.

– Widocznie grubo było.

– Powiedzmy. Nie było tu żadnego bramkarza?

– Nieeee. Chyba nie.

– I co? Przyjechaliście, a facet siedział z tyłu, i kiwał się?

– Mniej więcej. Drzwi były otwarte. Jak weszliśmy, to w pokoju leżał jeszcze jeden. Powiedział kilka słów, potem wyzionął ducha.

– Gdzie jest?

– Już go zabrali.

– Czyli ktoś jednak był?

– No był, był. Ale się nie liczy.

– Dziwne to wszystko. A ty? Poradzisz sobie?

– A co mam sobie nie poradzić? Ogarnie się temat, tylko dużo pieprzenia będzie. Z dowodów wynika, że mamy co najmniej dziesięciu chłopa. Jakby to wrzucić w maszynkę do mięsa, efekt byłby taki sam. – Rumpek zaczął wyliczać na palcach. – Wszystko przemieszane. Od cholery krwi. Pakowanie do worków zajmie kilka godzin. I graty musimy wziąć na magazyn, tylko stara skołuję. Wiesz, jak to potem będzie waliło?

– Jatka nieziemska. To fakt. Nie lepiej robić wszystko na miejscu?

– Żeby ktoś się wkurwił? Ludzie z tej dzielnicy mają plecy, a Jaszczujski jest wściekły po akcji z basenem. Tylko szuka pretekstu, żeby się przypierdolić.

– Trzeba było nie wchodzić na pełnej kurwie.

– A kto wiedział, że zrobią ćwiczenia?

– Dostałeś notatkę.

– Na godzinę przed. Gdy byłem w terenie. On to specjalnie zrobił, kutas jeden.

– Wymówki. Wymówki. I jeszcze raz wymówki. Wy młodzi widzicie tylko swój koniec nosa. I problemy. Jak się z pałą biegało, to nikt nie narzekał, że zimno, że salceson trzeba wpierdalać, i berbeluchą zapijać. Teraz trzeba każdemu dać. Bo się należy. To się źle skończy, a ty nie zaczynaj, tylko bierz się do roboty. – Jagoda stracił resztki cierpliwości, ale nie chciał się kłócić, więc nie czekał na odpowiedź, tylko obrócił na pięcie, i ruszył, żeby odnaleźć resztę ekipy, a przy okazji obejrzeć wszystkie zakamarki największego burdelu w okolicy.

– Cześć. Co masz? – Na parterze natrafił na psychologa i lekarza zarazem, który zawzięcie skrobał coś na oficjalnych formularzach.

– A, to ty. – Biedulski przerwał, spojrzał przekrwionym wzrokiem i zaciągnął Marlboro, które podniósł z popielniczki w kształcie waginy. – Facet pod pięćdziesiątkę. Ma wszystkiego w bród, jak zresztą widać. Badylarz i typowy mięśniak. Jest tak rozbity, że muszę trzymać go na psychotropach. I… – tu chwilę się zawahał. – Taki problem widziałem tylko wtedy, gdy ktoś jest autentycznie przerażony. Tak było w różnych sprawach. Czytałem, że to samo mieli w Afganistanie czy Wietnamie. Zobaczysz zło w najczystszej postaci, i trzyma cię latami.

– Facet nie udaje?

– Wątpię.

– Butapren? Kompot? Czaj?

– Też wątpię. Chociaż nie. Na pewno napakowany aż po same uszy. Ale to nie to. To nie ten rodzaj reakcji.

– Jeżeli bierze, ma papkę zamiast mózgu.

– Być może.

– Będzie mówił?

– Zapomnij.

– Miał kamery?

– Nie.

– Skąd ta pewność?

– Gdyby chciał odpierdalać takie numery, dawno by wypadł z interesu. To burdel dla ludzi z okolicy, a nie pieprzona Viktoria. Ci, którzy tu przychodzą, nie mają na haracz.

– Na pewno nic ukrytego?

– Chłopaki nie znaleźli nic na szybko. Mogą dalej szukać, ale wątpię. Jachowicz mówił, że w takich miejscach rzadko coś się montuje.

– Dobra. Przyjmijmy, że masz rację. Jest ćpun, i szczątki. Coś jeszcze?

– Na razie nic.

– Nie pójdę przecież do Płócienniczaka ani nie wrzucę tego do archiwum X.

– To złap którąś z panienek, i zrób osobistą. Albo trzepanko pod dywanem. One to lubią. – Psycholog uśmiechnął się, zupełnie jakby myślał, że opowiedział wyborny dowcip.

 

Tydzień później

Komenda stołeczna milicji na Sierakowskiej, Warszawa

– Jagoda, ty wiesz, że góra chce rezultatów? Wybory się zbliżają, a pismaki wiedzą, że coś jest na rzeczy. Już mnie kilka razy zaczepiał redaktorek z Ekspresu. I co mam mu powiedzieć?

– Obywatelu kapitanie, melduję, że takie sprawy to nie zamknięcie pijaczka czy studenta. Obywatel sam wie, jak jest.

– Powiedzmy. Widziałem zdjęcia. Co z tego wynika?

– Chłopaki nie mogli wygrzebać się trzy dni.

– Ale potem się ogarnęli. To cud, że ksiądz dał miejsce na cmentarzu.

– Wiesz, ile mnie ten cud kosztował? Ile sznurków musiałem pociągnąć? Masz chociaż coś od prywaciarza?

– Niestety nie. Siedzi w Tworkach, i lekarz nie daje szans na poprawę.

– A dziewczyny?

– Zgłoszone jako zaginione. Odciski zębów i zdjęcia w bazie. Wszystko jak trzeba.

– Co z biuletynem?

– Nic nie poszło.

– Na szczęście. Komenda główna zeżarłaby nas żywcem.

 

Miesiąc później

Dyspozytornia numeru alarmowego województwa płockiego

– Dziewięć dziewięć siedem słucham.

– Jestem w lesie koło Niepołomnic. Widzę szczątki ludzkie. Parking Krzyżobowice.

Połączenie zostało przerwane, a operator tylko westchnął, i przywołał gestem szefa zmiany.

– Zdzisiu, wyślij jakiś patrol na Krzyżobowice. Jakiś kierowca czy alfons coś widział.

– Wiemy skąd dzwonił?

– Na pewno z budki. I pewnie z drugiego końca kraju. Nie ma co się spieszyć.

– A wiesz, że mam wyjeżdżony przydział?

– Wymyślisz coś. Podobno chodzi o zwłoki. Góra lubi takie tematy.

– No dobra. Do wieczora ktoś tam zajedzie.

 

Parking

Dwóch funkcjonariuszy MO zaparkowało wiekowego fiata, i wysiadło, patrząc z niechęcią na przydrożny parking, na którym walała się masa śmieci.

– Kurwa, tu diabeł mówi dobranoc. I capi jak cholera.

– Papieru przynajmniej nie brakuje.

– A idź w chuj. Dziwię się, jak ludzie mogą pieprzyć się w takim chlewie.

– Jakby tobie dawali Waszyngtona, też byś mógł. Lepiej zobacz, że grzybiarki wywiało. Coś jest na rzeczy.

– Dobra. Miejmy to za sobą. Ty idź w tamtą stronę, a ja zacznę od tej.

Mężczyźni rozeszli się, a po dziesięciu minutach jeden z nich zaczął wołać:

– Zdziiissssiuuu! Chhhoooo nooo!

– No już, idę, idę. Co tam masz?

– Zgniłka. Zobacz jaki ładniutki i pachnący.

– Kurwa. Ani obrączki, ani nic innego. I spokojny wieczór poszedł się jebać.

– Co prawda, to prawda.

– Dobra, idę to zgłosić. Potem się kimnę. – Starszy z policjantów wrócił do radiowozu, i po chwili meldował przez słuchawkę radiotelefonu:

– Siedemnastka. Podeślijcie ekipę na parking. Mamy trupa.

 

***

 

– Co jest? – Prokurator Anna Lodska, za plecami zwana lodziarą albo żelazną damą, pochyliła się nad Sebastianem Niepołomskim, dokładnie oglądającym ziemię wokół zwłok.

– Cześć Ania. – Podniósł wzrok. – Chłopaki już porobili zdjęcia. Nie krępuj się. Kobieta, dwadzieścia pięć, najwyżej trzydzieści. Musi leżeć kilka tygodni.

– Żartujesz sobie? Zaraz przy parkingu przy szosie?

– Życie nas ciągle zaskakuje. Widzisz te żyjątka? Rasputis Polonis potrzebują miesiąca. A tu jest ich od cholery.

– Pewnie ktoś ją podrzucił.

– Wątpię. Musiała leżeć dłuższy czas.

– Sama przecież nie przyszła.

– A jak przyszła?

– Gwałt?

– Na pierwszy rzut oka żadnych połamanych kości ani śladów, ale kto wie. Powiem więcej, jak ją wezmę na stół.

 

Prosektorium w Płocku

– Co masz kościk? – Kapral przydzielony do sprawy z parkingu spojrzał na Niepołomskiego, który uśmiechał się zagadkowo.

– Chcesz wiedzieć, co wyszło z zębów?

– Nie, ale i tak pewnie mi powiesz.

– Wysłałem zapytanie do kolegów. I bingo. Uznana za zaginioną miesiąc temu. To wszystko jakieś dziwne jest. Miała wyjść wieczorem, i nie wrócić. Jej mąż zginął tej samej nocy, a wraz z nim, pod tym samym adresem, kilka innych osób. Masz tu numer do chorążego, który się tym zajmuje. Z samej góry, ze stolicy.

– Jakieś powiązania z Pruszkowem czy Wołominem?

– Tobie tylko jedno w głowie. Wbij sobie w ten pusty łeb, że za daleko jesteśmy od wielkiego świata. Prędzej mi kaktus wyrośnie jak tu przyjadą. Ale jest inna możliwość. To była nauczycielka. Ze zdjęcia nawet ładna. Mogła dorabiać po godzinach, i za bardzo komuś stanęła na drodze.

– Parking przy lesie. Nawet by się zgadzało.

 

Warszawa, targi ezoteryczne

– Widzę ogromne zmiany. – Wróż Andrzej spojrzał na szklaną kulę, potem przymknął oczy. – Kraj się zmieni. To będzie początek.

– Każdy normalny to widzi. Komuchy spieprzają aż miło. – Jeden z widzów skomentował to teatralnym szeptem, a kilka osób zaczęło znacząco chrząkać.

Zapadła niezręczna cisza, tymczasem wróż upił wody ze szklanki.

– Panie Andrzeju, jest pan znanym jasnowidzem, który pomaga milicji. – Bardziej stwierdził niż zapytał dziennikarz lokalnej gazety, który miał napisać krótki tekst do działu z horoskopami.

– Czasami.

– Czy milicja coś ostatnio tuszuje?

– Wszyscy obywatele wiedzą swoje. – Mężczyzna uśmiechnął się znacząco. – Tak na poważnie, widzę jedną prawidłowość. Mniej więcej co dwadzieścia jeden lat świat szaleje. Takie oczko. Proszę nie pytać dlaczego. Tego nie wiem. Dziewięćset osiemnasty. Inflacja. Trzydziesty dziewiąty. Wojna. Sześćdziesiąty. Wietnam. Osiemdziesiąty pierwszy. Stan wojenny.

– Sugeruje pan, że te wydarzenia są jakoś powiązane?

– To tylko drobny szczegół, niewielki element kosmicznej układanki. Proszę zauważyć, że miesiąc temu miała miejsce pełnia księżyca. Do tego przesilenie wiosenno-letnie. Myślę, że coś się stało, i wkrótce poznamy więcej szczegółów.

– A stało się. Kolejny okrągły stół. Albo rozbiór Polski.

– Oby nie. Ale nie o tym mówię. Mamy połowę cyklu, i na pewno zobaczymy coś niezwykłego. I tak samo będzie w dwa tysiące drugim, dwudziestym trzecim, i tak dalej.

– A to nie jest tak, że można wziąć dowolne liczby i wszystko nimi udowodnić? Jak w statystyce?

– Pan sobie mówi, co chce. Ja wiem swoje.

 

Komenda wojewódzka milicji w Płocku

– Dzień dobry, kapral Jaźwiński z komendy wojewódzkiej w Płocku. Poproszę ze starszym chorążym Jagodą. Będzie za godzinę? Tak? Dobrze. Zadzwonię. – Milicjant odłożył słuchawkę i wychodząc z dyżurki rzucił do dyżurnego. – Zamówcie błyskawiczną na popołudnie.

 

***

 

– Dzień dobry, kapral Jaźwiński. Starszy chorąży Jagoda? Mamy, a właściwie mieliśmy jedną z osób, której obywatel szuka. Kobieta, lat trzydzieści pięć. Niejaka Zenobia Kłosik. Znaleziona przy przydrożnym parkingu. Nie. Nie mamy jej. To nie rozmowa na telefon. Może obywatel przyjechać do Płocka?

 

Dwa dni później

– Dzień dobry, kapral Jaźwiński. – Mężczyzna zasalutował milicjantowi, który wysiadł z ekspresu „Poniatowski” o ósmej trzydzieści pięć. – Zapraszam. Mamy zabitego patologa i coś, czego nie rozumiemy.

– Zginęło ciało tej kobiety? – Jagoda od razu przeszedł do rzeczy, gdy tylko usadowił się w służbowej nysce.

– Lepiej. Pokażę na komendzie. A jak w stolicy? Spokój?

– Podejrzanego elementu od groma, a wichrzycieli jeszcze więcej.

– Dużo zmian?

– Dużo.

– Tu na prowincji gadają, że jak ruskie wyjdą, to będzie bida.

– Zobaczymy.

 

***

 

– Czary mary. Proszę patrzeć. – Kapral włożył kasetę VHS do magnetowidu i włączył wideo z kostnicy. – Niepołomski się krząta. Dalej brakuje piętnaście minut, a potem mamy nauczycielkę, całą i zdrową. Porównywałem ze zdjęciami.

– Niewiele widać. – Jagoda zrobił stop-klatkę.

– Wiadomo na czym pracujemy. Pewne jest jedno. Jest goła, ale jak na trupa całkiem żywa.

– I co? Wyszła sobie potem?

– Niestety.

– Goła?

– Nie no. Znalazła jakieś szmaty.

– Co z tym patologiem?

– Wygląda, jakby wyssano z niego wodę.

– Rozpoczęliście poszukiwania?

– Zwyczajne środki.

– Ale zabito naszego.

– Obywatel się rozejrzy. To nie stolica. Mamy dziesięciu ludzi, i jednego fiata. Brakuje nawet papieru do maszyny.

– Czy jest coś ciekawego albo nietypowego w okolicy?

– Raczej nie. Kościół, cmentarz, duży pegeer, bagna, i sporo gospodarstw.

– Jakieś zgłoszenia?

– Było kilka zabitych krów. Nic więcej, czego normalnie tu nie ma.

 

Droga krajowa numer sześćdziesiąt

Mateusz wracał mercedesem z Niemiec. Mężczyzna zaczynał przysypiać, i nie pomagała nawet kawa z CPN. Nagle reflektory auta wychwyciły w ciemności sylwetkę kobiety, która choć szła przy krawędzi, lekko zahaczała o jezdnię.

– Cholera jasna. – Ominął ją w ostatniej chwili, gwałtownie zahamował, a potem, otrzeźwiony, zaczął ostrożnie cofać.

– Proszę pani, nic pani nie jest? – Zszokowało go to, że kobieta była sama, atrakcyjna, ale naga.

Nic nie mówiła, stojąc i patrząc na niego.

– Ja pierdolę. – W końcu podjął męską decyzję, wysiadł z auta, i otworzył bagażnik, szukając bluzy i spodni.

– Pani się ubierze. – Wyciągnął rękę z ubraniem, ale nie zareagowała.

Podszedł bliżej, patrząc łakomie na jej piersi i łono. Ona też zrobiła krok do przodu, potem drugi i trzeci. Przytuliła się, a on, choć niezdecydowany, objął ją w pasie.

Dopiero wtedy zrozumiał, co mu nie pasowało. Nieuchwytny zapach, który czuł, przywodził na myśl zgniliznę, i obudził wspomnienia z cmentarza, na którym kiedyś wykopywał zwłoki.

Chciał się wyrwać z uścisku, ale było za późno. O wiele za późno.

 

Komenda rejonowa w Kutnie

– Co masz?

– Kierowca. Znaleźli go wypatroszonego w rowie koło samochodu. W środku lasu.

– Niedobra śmierć. Niehonorowa.

– A co tu ma honor? Za chujowe się płaci. Chciał pobzykać, i dostał za swoje. Według wstępnych oględzin koło północy.

– Narzędzie zbrodni?

– Przy sobie.

– Jezu. Nie o to pytam.

– Nie uwierzysz. Wstępne oględziny wskazują na spore zwierzę. Facet został zagryziony.

– Spore zwierzę?

– A bo ja wiem? Może dzik, albo niedźwiedź.

– Niedźwiedź? Tutaj? To niedorzeczne.

– A wiesz co jest najlepsze?

– No co?

– To syn kacyka z lokalnego komitetu. Mamy rzucić wszystko, i zająć się tylko tym. Podobno zginęły dolary.

– Mercedesa łatwo namierzyć, a dolary nie tak bardzo. Przesrane. Ale poczekaj. O której go znaleźli?

– Czwarta pięćdziesiąt. Pekaes do Kutna.

– No to od północy trochę upłynęło. Każdy, kto przejeżdżał, mógł go oskubać.

– Nie było śladów, żeby był ktoś trzeci.

– Ten naród nigdy nie przestanie mnie zadziwiać.

 

Prosektorium w Kutnie

Wieczorem

– No dobrze. Pokaż kotku, co masz w środku. – Patolog włączył magnetofon i zaczął opisywać kolejne czynności. – Sekcja zwłok kierowcy. Głowa nie ma większych obrażeń. Ślady na gardle wskazują na zęby. Wyglądają na ludzkie. Robię zdjęcia i biorę odlewy. Klatka piersiowa otwarta. Wątroba cała, a na zdjęciach z miejsca zdarzenia wydawała się rozerwana. Robię przerwę.

– Zdzisiu, nie pracuj za dużo. – Jego kolega patrzył na autopsję z boku, siedząc i paląc papierosa. – Nie zdążymy na mecz.

– Wznawiam sekcję. Serce w porządku. Trzysta gram. Wątroba otłuszczona. Tysiąc sześćset czterdzieści dwa gramy. Śledziona sto sześćdziesiąt. Jelita nienaruszone. Kolejne badania po uzyskaniu wyników z próbek. Koniec nagrania.

– Zdzisiu, kończysz wreszcie?

– Tak. Jeszcze go tylko zszyję i zapakuję do lodówki. Reszta jutro.

 

Następnego dnia

Patolog otworzył masywne stalowe drzwi, które, jak zawsze, chodziły ciężko i strasznie skrzypiały.

– Jezu – odskoczył jak oparzony, patrząc z osłupieniem na faceta, którego wieczorem zszył.

Mężczyzna uśmiechał się, trzymając obgryzioną nogę trupa, potem rzucił ją na bok, skoczył i ugryzł Politowskiego w prawą rękę, którą ten odruchowo się zasłonił.

– Kurwa. – Patolog odepchnął napastnika, złapał za mały metalowy stołek, i walnął tamtego w tułów, potem nabrał odpowiedniego zamachu i zaczął nim wymachiwać, zmuszając tamtego do odwrotu. – A pierdol się pokrako.

Kierowca cofnął się aż do rogu pomieszczenia, jakby zamroczony, potem najwyraźniej odzyskał siły, bo przewrócił na patologa wózek z narzędziami i rzucił się do otwartego wejścia.

 

***

 

– Ugryzł mnie. Ten chujek mnie ugryzł. – Zszokowany Politowski patrzył na lekarza pogotowia.

– Co z nim?

– Spieprzył. Wyobrażasz sobie? Na dole burdel nie z tej ziemi. Szuflady otwarte. Ciała przemieszane. I pogryzione. Nie da się tego łatwo wytłumaczyć. Trzeba będzie uwalić kilka spraw.

– Widzisz Jacuś, nawet nieboszczyki ciebie nie lubią. Masz ważną książeczkę?

– Mam.

– Dam zastrzyk na wściekliznę, tak na wszelki wypadek. Do tego trzy dni. Więcej nie mogę.

– Dobre i to.

 

Tydzień potem

Komenda główna milicji na Puławskiej, Warszawa

– Mamy wydarzenia układające się w jedną logiczną całość. – Starszy chorąży Jagoda spojrzał na zgromadzonych mężczyzn. – Zaczęło się od zagadkowych morderstw pod Warszawą. Na pierwszym zdjęciu widać pokój, w którym zginęło dwanaście ofiar. Nie znaleźliśmy powiązań, poza tym, że podejrzani są partnerzy lub partnerki. Potem mieliśmy anonimowe zgłoszenie o zwłokach kobiety. Wiem, jak to zabrzmi, ale po sekcji uciekła, i zaatakowała kierowcę. Na pewno był martwy, ale prawie zagryzł patologa. Tego ostatniego trzymamy pod kluczem w zakaźnym na Wolskiej. Rzucił się na żonę i syna.

– Gdybym nie czytał akt, pomyślałbym, że ktoś się nieźle naćpał.

– Tak jest.

– Powiedzieliście, że było dwanaście ofiar. Ile ludzi uciekło?

– Co najmniej dziesięć.

– Dlaczego mówimy tylko o jednej kobiecie?

– Cały czas próbujemy dopasować inne sprawy.

– Potrzebujecie więcej ludzi?

– Tak.

– No to nie dostaniecie. W całym kraju aż huczy, i musimy ciąć koszty.

– Rozumiem.

 

Komenda stołeczna milicji na Sierakowskiej, Warszawa

– I jak poszło?

– A chujowo. Rzygać mi się chce.

– Co powiedział stary?

– Chce ukręcić łeb sprawie. Ale wiesz co? Cały czas nie mogę zrozumieć tego zdjęcia. – Jagoda przesunął akta sprawy, otwarte na odpowiedniej stronie, w kierunku starszego chorążego Mikusińskiego.

– Jakby symbol, albo symbole.

– Właśnie.

– No to nie wiesz co robić? Bierz sto dwadzieścia pięć i pojedź na uniwerek. Popytaj. I nie wyrzucaj biletu. Dostaniesz zwrot, jak wpiszesz w jedzenie. Tylko nie mów staremu, że ci powiedziałem.

– A to kutas.

– Jakich mało.

 

Krakowskie Przedmieście, Warszawa

– Dzień dobry. – Jagoda popatrzył na dziadka emeryta, który stał w mundurze z napisem „Ochrona” i od niechcenia patrzył na wchodzących na teren uniwersytetu.

– Wstęp tylko dla studentów. – Staruszek zlustrował go od stóp do głów.

– Nie. Nie. Ja służbowo. – Chorąży pokazał legitymację.

– I tak nie widzę bez okularów. Pan z milicji?

– Teraz to policja będzie, jak w NRD, czy Stanach. Pan mi powie, gdzie tu jest główny dziekanat.

– Ja nie mogę. To milicja nie wchodzi jak do swego?

– Odwilż. Nowe czasy idą, szanowny panie. Pan powie, jak iść, i mnie już nie ma.

– Zielony budynek. Głównym wejściem, w środku w prawo, do klatki schodowej, i na drugie piętro.

– Dziękuję. – Jagoda ruszył we wskazanym kierunku, i rzeczywiście po chwili doszedł do odpowiednich drzwi, gdzie zapukał i wszedł.

– Dzień dobry.

– Czego? Nie widzi, że przerwa? – Otaksowała go wzrokiem starsza kobieta. – Aplikacje zgłaszają kierownicy katedr. Pójdzie do opiekuna.

– Ja w innej sprawie. – Pokazał i zamknął blachę. – Potrzebuję kogoś od językoznawstwa, żeby coś przetłumaczył. To będzie jakiś starożytny język, tylko nie wiem jaki.

– Bliżej pokaże. Okulary wezmę.

Posłusznie otworzył jeszcze raz legitymację, i poczekał, aż kobieta dokładnie ją przestudiuje.

– Jadzia, jak się nazywał ten mały profesorek, co to zawsze gubił okulary? – Odwróciła się do koleżanki, i zapytała wyraźnie milszym tonem.

– Jaświński chyba.

– Pan ma szczęście. Dzisiaj jest poniedziałek. Wszyscy siedzą i piszą prace. Wydział językoznawstwa, trzysta siedem.

– A gdzie to jest?

– Niebieski budynek.

 

***

 

– Doktor Jaświński? – Starszy chorąży popatrzył na przygarbionego mężczyznę w poszarpanej, choć czystej marynarce.

– Jaźwiński.

– Przepraszam, tak mi powiedziano w dziekanacie.

– Oni tak zawsze robią.

– Co mi pan może powiedzieć na temat tego zdjęcia? – Milicjant wyciągnął fotografię z teczki.

– To władza teraz grzecznie pyta? A to coś nowego.

– Czasy się zmieniają.

– Ale na górze zawsze pozostają ci sami. Słyszał pan o profesorze Michałowskim? Jeździł ze studentami do Egiptu jeszcze w latach sześćdziesiątych. Różne odkrywki robił, a niektóre rzeczy potem utajniono.

– Jak to?

– Teraz, gdy wszystko się sypie, można chyba mówić. Profesor kilka razy natrafił na hieroglify, które były inne.

– Jak to inne? I dlaczego to takie ważne?

– Pan nie przeszkadza. – Staruszek machnął ręką. – Od tego mam studentów.

– Przepraszam.

– No więc prócz hieroglifów było kilka drobiazgów, które wyglądały na urządzenia. Po wydziale krąży legenda, że znaleziono nawet procesor.

– Procesor?

– Taki jak w komputerach. Ale datowany na tysiące lat.

– A te hieroglify?

– Nie mam zdjęć, za to w drugim obiegu były książki von Dänikena i wykłady niejakiego doktora Jacksona. Niezależnie doszli do wniosku, że kultura egipska była zarządzana przez nadludzi. Niektóre znaki od nich wyglądały podobnie do pańskich.

– Można się z nimi porozumieć?

– Byłem kiedyś na odczycie w Wiedniu. Widziałem Dänikena. Nawet z nim rozmawiałem. Próbował odnaleźć Jacksona. I nic. Doktorek zniknął jak kamfora. Przepadł jak kamień w wodę. Däniken pisał nawet na jego uniwersytet. Chciał dostać kopię pracy, ale odpisali, że nie znają nikogo takiego. Szwajcar zaklinał się, że to kosmici maczali w tym palce. Ja myślę, że wojsko, ale nieważne. Ma pan coś jeszcze?

– Takie tam różne zdjęcia z miejsca zbrodni. Może nie warto je pokazywać. Za dużo krwi.

– Widziałem ją w czterdziestym czwartym i na Szucha, a pan nie wie, czego szukać. Już wyciągam lupę, gdzieś tu powinna być. – Staruszek sięgnął do szuflady, potem wziął fotografie i w ciszy zaczął uważnie oglądać każdy detal. – O proszę. Jest. Ten mały krążek. To symbol bogini płodności, w pewnych kręgach uważanej za władczynię kosmosu.

– To tylko wisiorek.

– Możliwe. I możliwe, że nie mam racji. Proszę jednak się zastanowić. Stało się coś, czego nie można wyjaśnić. Są hieroglify, błyskotka i pewnie coś jeszcze z Egiptu. Będę strzelał, że wszystko wydarzyło się przy pełni księżyca.

– Tak. Ale skąd pan…

– Nieważne. To może świadczyć, że mamy jakąś istotę w ciele kobiety, może nawet boginię.

– To niedorzeczne.

– Ale możliwe. Jeżeli mam rację, to szukają jej Amerykanie, Rosjanie, bracia w wierze, i Bóg wie, kto jeszcze.

– Czy może być ich więcej?

– Nie mam pojęcia. Może tylko ona przeżyła, albo jest za mało sprytna czy nie ma siły, i dlatego się pokazała. Wiem, gdzie może przyjść.

– Zamieniam się w słuch.

– Wystawa egipska w Pałacu Kultury. Jest tam trochę ciekawych rzeczy.

 

Pałac Kultury i Nauki, Warszawa

– Dzień dobry. – Jagoda spojrzał na bileterkę.

– Sto złotych.

– Chciałbym się widzieć z kierownikiem wystawy.

– Sto złotych.

– Pani mnie nie zrozumiała. – Pokazał jej legitymację.

– A pan mnie. Coś się w środku stało?

– Nie.

– Chce pan wejść?

– Tak.

– Sto złotych, a potem może pan rozmawiać do woli.

– Jestem służbowo. Pani zawoła kierownika.

– Jest gdzieś na terenie. A ja muszę tutaj siedzieć.

– To pani mnie wpuści.

– Nie mogę.

 

***

 

– Dzień dobry. – Jagoda po przejściach w kasie spodziewał się problemów, ale mężczyzna, o dziwo, wyciągnął nawet rękę na powitanie.

– Dzień dobry.

– Pan mi powie, o czym jest ta wystawa.

– Egipt, i jeszcze raz Egipt. A to jest nasz najcenniejszy eksponat, mumia mężczyzny sprzed sześciu tysięcy lat. Wykopaliska w Bengelist. – Starszy pan pokazał na sarkofag, a potem zaczął podchodzić do kolejnych przedmiotów. – Kilkanaście urn z mumiami małych zwierząt. Bransolety na ręce i nogi. Liczne papirusy, a nawet jedna stela.

– Czy widział pan kiedyś coś takiego? – Jagoda przerwał, pokazując zdjęcie ze znakami.

Kustosz nie odpowiedział, tylko ruszył do jednej z gablot i popukał w szkło nad jednym z eksponatów.

– Do kiedy macie wystawę?

– Do piątku. Potem wszystko jedzie do Berlina.

– Będziemy prowadzić obserwację. Od razu postawię kilku ludzi.

– Grozi nam coś?

– Raczej nie. To tylko tak na wszelki wypadek.

 

Trzy dni później

– Mam ją na kamerach. I trzy inne. – Krótkofalówka na pasku chorążego zatrzeszczała około trzynastej.

– Nie zbliżać się! Już idę! – Jagoda prawie udławił się zapiekanką, rzucił ją i zaczął biec w kierunku pałacu.

– Są w pierwszej sali. Przy parze z dzieckiem. Coś przeczuwają. Stanęły.

– Czekać! – wykrzyczał. – Kurwa! Czekać!

– Złapały kierownika.

Wbiegał po schodach do środka budynku, gdy usłyszał pojedyncze strzały. Pełen złych przeczuć wyszarpnął niezawodne P-64, i wewnętrznie nastawił, gotowy na najgorsze.

– Jezu. – W pierwszej sali zobaczył kobietę, która skoczyła na ścianę, i wręcz przykleiła się do niej, sycząc niczym wąż.

Strzelił.

– Giń suko. – Był pewien, że trafił, ale nie zrobiło to na niej większego wrażenia.

Strzelił jeszcze kilka razy, była jednak szybsza.

– Gaśnice! Użyjcie gaśnic! – Odrzucił pistolet, ruszył do wejścia, złapał butlę sprzed drzwi, uderzył zbijakiem, i skierował strumień gazu w jej kierunku.

Zaczęła się cofać.

Zapędził ją do kąta, i tak zagazował, że w końcu padła na ziemię. Poczekał, aż nabój się skończy, tymczasem strzały z drugiej sali również ucichły.

– Żyjesz? – Mikusiński wbiegł z pistoletem gotowym do strzału, ale opuścił lufę, gdy zobaczył, że sytuacja jest opanowana. – Mamy dwie. A jedna spieprzyła.

Jagoda nic nie odpowiedział, tylko kucnął i zabrał się do skuwania nieprzytomnej podejrzanej, potem wstał i lekko kopnął ją w głowę.

– Co z wami?

– Rumpek oberwał. Nauczycielka wzięła bransoletkę z gablot i przyłożyła mu do głowy. I to kurewstwo zaczęło świecić. Powietrze falowało, jakby wysysała mu mózg. Nie mogliśmy za dużo zrobić.

– A dziadek?

– Trup na miejscu.

– Karetka. Wezwijcie karetkę. I ekipę, żeby zabezpieczyła resztę fantów. – Jagoda podniósł swoją broń, i usiadł, ciężko oddychając.

 

***

 

– Jezu. – Starszy chorąży mruknął do siebie, gdy zobaczył purpurowego ze wściekłości kapitana, który niemal wbiegł do sali z eksponatami.

– Jagoda, co się do kurwy nędzy odpierdala? Co to za babki? I dlaczego bawicie się w kowbojów w środku miasta?

– To babki spod Warszawy, od prywaciarza z burdelem. Cztery z nich zaczęły kraść rzeczy z wystawy. Bo to wszystko związane było z Egiptem.

– Co wy mi tu pierdolicie?

– Obywatelu kapitanie, proszę spojrzeć na Rumpka. Siedzi w drugiej sali. Jedna z nich wypaliła mu mózg. Świadkowie potwierdzą. Ja sam widziałem, jak skakały po ścianach.

– Czy wy się dobrze czujecie?

– Obywatel da mi dojść do słowa. Było nas czterech, a jest trzech. I trzech zezna dokładnie to samo. Do tego mamy świadków.

– Jezu.

– I jeszcze jedno. Te babki tutaj. Nie możemy ich wziąć na komendę. Musimy je zabrać do jakiegoś magazynu, i spalić.

– Tego już za wiele. Oddajcie broń.

– Tu trzeba odprawić Kan’ra. Tak mi powiedział profesorek z uniwersytetu.

– Jaki znowu profesorek?

– Byłem na UW i rozmawiałem ze specjalistą od Egiptu, niejakim Jaźwińskim.

– A tak. Byliście. Faceta znaleziono godzinę temu, a was zapamiętano. I wiecie co? Mam dosyć tych bredni. Jesteście zawieszeni. Urządzacie sobie strzelnicę w środku miasta. Trup się za wami ściele. Pozwalacie uciec jednej z podejrzanych.

– Ale…

– Jeszcze nie skończyłem. Będzie dobrze, jak nas wszystkich nie wywalą na zbity pysk.

– Ale…

– Uważajcie mocno na słowa. Tego się nie da zamieść pod dywan. Za dużo ludzi.

 

Epilog

– Zdzisław Jagoda? – Do emeryta na ławce w parku przysiadł się młody mężczyzna w garniturze i okularach przeciwsłonecznych.

– Może. A kto pyta?

– Biuro ochrony rządu.

– Czyli esbecja.

– Jak zwał, tak zwał. Nie potraktowali pana tak źle. Zwolnienie po trzydziestu latach, w niesławie, ale bez wyroku. I emerytura została. Mogło być gorzej.

– Gówno prawda. Same grosze.

– Ale są.

– No i?

– Panie Jagoda. Namieszał pan mocno. Pomogliśmy, i chcemy spłaty długu.

– Aż się zruszyłem.

– Mówię poważnie. Ojczyzna wzywa.

– Załóżmy, że jest pan tym, za kogo się podaje. Mam zatańczyć jak zagracie?

– Wie pan, że Jaźwiński robił notatki? I potwierdził pańską wersję?

– Niech zgadnę. Nie zostanę oczyszczony.

– Niestety.

– Pierdolcie się.

– To nie takie proste.

– Czyli babki uciekły, i nikt nie chce rączek pobrudzić.

– Nieźle.

– Trzeba je znaleźć, ale nie ma kasy.

– Ciepło, ciepło, chociaż nie do końca. Mamy sojuszników, a oni trochę różnych możliwości

– Panie BOR, czy jak się pan nazywasz, ja nie będę pracował dla ruskich czy amerykańców. Blachy nie widziałem, i w dupie mam wasze problemy.

– Po co od razu tak ostro? Pieniądze podobno nie śmierdzą. Wiemy, że jest pan wierny ideałom i socjalistycznej ojczyźnie. Tej już nie ma. Powiem wprost. Czy chciałby pan pełnić zaszczytną służbę dla nowej odnowionej Rzeczypospolitej?

– Do końca?

– Mniej więcej.

– Legalnie?

– Jak cholera.

– Co ma być, jak znajdę tych cudaków?

– To chyba jasne. Kan’ra.

– Czytał pan i o tym?

– Oczywiście. Wiąże się takich jak mumie, i pali. W Egipcie podobno zasypywało się chrząszczami, ale u nas wystarczy polać benzyną, i usmażyć jak skwarki. Chyba.

– Grubo.

– Na wolności grasują kobiety, które nie cofną się przed niczym. Zabiły pańskiego kumpla.

– A która kobieta się cofnie, młody człowieku? One wszystkie takie same, jak poczują kawał porządnego chuja.

– To coś więcej. Przenoszą chorobę, a my musimy ją wytępić.

– Jest więcej niż dziesięć?

– Powiedzmy, że mamy podejrzenia co do wysoko postawionych osób.

– Co z technologią?

– Część zachowamy, część musimy oddać.

– To zdrada. I kula w łeb.

– Będę szczery. Nie ma gospodarki planowanej centralnie. Kraj ledwo zipie. Trzeba znaleźć nowych kolegów, i to szybko. Oni dadzą kasę i sprzęt, a my musimy się odwdzięczyć.

– Gentleman’s agreement?

– Świetnie, że się zrozumieliśmy.

– I pan tak po prostu o tym mówi? A co, jak ktoś się dowie?

– Właśnie mówię. Czy stało się coś?

– Ale tak prosto z mostu?

– Proszę sobie przypomnieć, co stało się z Jaźwińskim.

– To groźba?

– Stwierdzenie faktu.

– Propozycja nie do odrzucenia?

– Wszystko można odrzucić, tylko potem są skutki, takie czy inne. Poza tym i tak wszyscy kiedyś umrzemy.

Następne częściJagoda. Pierwsza krew

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • krajew34 dwa lata temu
    Próbowałem zajrzeć, ale zbyt długie, wzrok się męczy, polecam podzielić chociażby na pół.
  • Vespera dwa lata temu
    Interesujące... Wbrew tytułowi podejrzewałam, że to jednostrzał, ale zakończenie jednak pozostawia nadzieję na kontynuację.
  • MKP dwa lata temu
    Akcja pędzi jak wściekła, czyta się szybko i jest ciekawie, ale są momenty, że traci się rozeznanie co, kto, komu mówi.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania