Poprzednie częściKamień w szkle cz. I. /II

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Kamień w szkle cz. II./II.

Oliwy do ognia dolewa pojawienie się wspomnianej pani Lisowskiej, lokatorki (sic!) szyby. Wchodzi jak do siebie, oczywiście bez zapowiedzi, nie wita się z nikim staruszka w granatowym paltociku, jakby nigdy nic szoruje od razu do kuchni.

Na wrzask Karoliny, że "kim pani jest, co pani robi, proszę wyjść, won, nie myśl sobie, że będziesz mogła łazić po czyimś mieszkaniu" warczy z irytacją o przyznaniu jej prawa do drogi koniecznej, ma ustanowioną służebność podłogi, ile razy dziennie będzie chciała, tyle razy skorzysta z ciągu komunikacyjnego, jaki legalnie jej przyznano. Prawo przechodu, nawet przejazdu (na Boga — czym?) od drzwi wejściowych do okna w kuchni — jest jej, święte, niezbywalne. Ma na to odpowiednie, poświadczone notarialnie opieczętowane urzędowo dokumenty.

Wewnętrzne szyby i ramy — też należą do niej, kupiła, niech kochaś się przyzna, na ile wycenił głupią szybę o wymiarach sto trzydzieści pięć na sto pięć centymetrów.

Zapłaciła uczciwie pełną kwotę i co mi tu będziesz utrudniać, gówniaro, korzystanie z własnej nieruchomości, mam zadzwonić po policję, tego chcesz? — Syczy jadowicie Lisowska.

— A pani — gdzie?

— Już ty dobrze wiesz, gdzie!

I wyjmuje z torebki splątańca, uplecioną z bawełnianych sznurków siatkę-makramę. Otwiera w mniej więcej jednej trzeciej okno i przerzuca przez ramę dwie kosmate liny.

Dziwny twór okazuje się być swego rodzaju... siedziskiem-huśtawką, facetka gramoli się do czegoś w rodzaju siedzenia-koszyka, przywiązuje dolne końce dyndających przez ramę lin do umocowanych przy bocznych kieszeniach paltociku metalowych klamr.

I... tyle. Siedzi, zajęła miejsce przy kupionej za ciężkie pieniądze szybie, styka się z nią plecami, więc w świetle przepisów jest lokatorką, nawiązała kontakt fizyczny z wyodrębnionym lokalem i nie da się przepędzić, tym bardziej — eksmitować.

Okna nie sposób zamknąć, to nic, że jest zima, na dworze panuje siarczysty mróz, a do środka płynie lodowate powietrze. Jeśli Karolinie to przeszkadza — może zatkać powstały otwór, mniejsza o to, czym. Młoda jest, niech ruszy głową, wykaże się inwencją: zapcha szparzysko starymi płachtami, kocami, skombinowanym skądżeś styropianem. Szpary jeśli chce, może nawet zapsikać pianką montażową. Staruszce jest bez różnicy, nie boi się zimna, wychowała się w Suwałkach, pół życia mieszkała w nieocieplonej, zruderzałej kamienicy czynszowej, drugie pół, po eksmisji — w opalanym piecykiem "kozą" barakowozie na wsi, więc zahartowała się na tyle, że choćby nastała kolejna zima stulecia, mróz był syberyjski, jak na przełomie siedemdziesiątego ósmego i siedemdziesiątego dziewiątego roku — jej to nie będzie przeszkadzać, a do tego dbanie o swoje jest ważniejsze, niż jakieś chwilowe niewygody.

— Jakie, kuźwa, swoje, babo?! Myślisz, ze będziesz się panoszyć, wykurzysz nas w ten sposób, do tego stopnia uprzykrzysz życie, że, doprowadzeni do ostateczności ugniemy się przed terrorem, ulegniemy szantażowi emocjonalnemu, temperaturowemu i wyprowadzimy się?! A żebyś się, suko, nie zdziwiła!

Karolina jest wojną, cierpiącą na wściekliznę jednoosobową kohortą. Miota się, a to opróżnia szafę ze swoich rzeczy, próbuje spakować wielką, podróżną torbę, wrzeszczy o domu wariatów w którym nie da się i nie chce żyć, a to wraca do baby i wyzywa ją od najgorszych, szarpie, usiłuje zrzucić z makramy-bujanki, sznurkowego krzesełka.

Stara okazuje się jednak nadspodziewanie mocna, ma mnóstwo pary w łapach. Silna niczym sztangistka, siwa babuleńka w paltociku nie patyczkuje się z dobre pół wieku młodszą dziewczyną, spoliczkowana oddaje Karolinie solidnego "plaskacza".

— Kurwa, August, ona się bije! Co tam robisz, chodź, pomóż mi, a nie siedzisz jak dupa wołowa!

— Nie mogę... sorry...

— Co znowu?!

— Przyjdź, to ci powiem. Teraz to już na pewno mi nie wybaczysz... rzucisz... chciałem dobrze...

— Gadaj! — Karolina, dysząc z furii wparowuje do pokoju. Jej luby siedzi na fotelu ze słoikiem w dłoni. W drugiej ręce trzyma przyrodzenie.

— Od dzisiaj tylko tak będę sikać... Nie wiem, co z "dwójką". Może trzeba będzie kupić pampersy, takie dla dorosłych... Jakbyś... wiem, ze odejdziesz, zostawisz durnia, co się spłukał na PłaszczkoCoinach, ale jakbyś mogła przynieść z apteki chociaż paczkę... Chyba jeszcze dziś będę potrzebował...

Dziewczyna niemieje. Po dłuższej chwili stania jak wryta z otwartymi ustami duka:

— Co...?

— Windykatorzy to prawdziwe skurwysyny. Najgorszy był taki Borczyk, wytatuowany bysior... Bałem się, że zrobią coś naprawdę strasznego, będą torturować, albo wywiozą do lasu i każą kopać sobie grób... Uwierz — nie było innej opcji. Sprzedałem fibule.

— ...?

— Kości strzałkowe. Te długie u nóg. Obie. Kupiła jakaś firma krzak. Zmieć Spółka z o.o., chyba powiązana z mafią... Gangusy specjalizują się właśnie w tego typu sprawach, skupują od zdesperowanych ludzi części ciała i potem szantażują, albo, kompletnie po bandycku egzekwują swoje prawo własności... Mam zakaz chodzenia, dzwonił jeden z tych sukinkotów i znowu "tylko ostrzegał" bym siedział na dupsku, "radził" że lepiej będzie, jak się zastosuję i nie będę próbował kombinować. Czołganie się, chodzenie na rękach — również wykluczone, kości są ich własnością i gnoje absolutnie nie wyrażają zgody na jakiekolwiek ich przemieszczanie, mają pozostać tu: na fotelu, najlepiej naturalnie obrośnięte tkanką mięśniową, mięsem... skórą... Choć jak naprawdę będę miał dosyć przymusowego uziemienia — mogę je, jak to nazwali, "WYODRĘBNIĆ", wydrzeć sobie z nóg, albo odciąć całe giry... byleby zostawić kości w miejscu określonym w umowie...

Ewentualnie, jeśli zapłacę trzydzieści tysięcy za jedną fibulę i będę długo i wyjątkowo grzecznie prosić, wręcz błagać — zgodzą się, w drodze wyjątku, rozwiązać umowę za porozumieniem stron...

— To jakiś absurd... koszmar... bizarro, weird, kuźwa, fiction, nie, to się nie dzieje naprawdę... Coś jeszcze sprzedał?

— Twoje noszone i nieprane majtki kupił jeden oszust-fetyszysta spod Sanoka. Ukradłem z pralki i wysłałem mu, a ten drań nie zapłacił... Miałem za pobraniem, ale w ferworze dostałem jakiegoś zaciemnienia, gorączkowo kombinowałem skąd zdobyć kasę i nie domyśliłem do końca szczegółów dealu...

— August... czubie... Ile jeszcze żeś...

— Prawie nic. Tylko słowo. Znaczy: prawo do jego wypowiadania. Takie na literę F. Ściany mogą mieć uszy, wolę dmuchać na zimne. Nikt nie zagwarantuje, że gdzieś tu nie zainstalowali podsłuchu, dręczyciele. Powiem ogródkami: takie coś z cybuchem, pali się z tego. Albo potoczne określenie papierosa. Można z tego pykać. W krzyżówkach: atrybut Sherlocka Holmesa. Nigdy nie miałem z tym do czynienia, nawet sziszy, czyli wodnej "tej-no" nie używałem.

Nazwy wszystkich stolic na A mam zablokowane. I jeszcze nie mogę drapać się pod pachami po dwudziestej drugiej, a podczas Wielkiego Postu — przez całą dobę. Wiesz, jakie grożą za to kary umowne? I tak jestem gorzej, niż zrujnowany, dla własnego dobra wolę się nie przekonać, do czego są zdolni sadyści z firm pożyczkowych i windykacyjnych.

U nich zaciera się granica pomiędzy legalnym biznesem, półświatkiem, a kompletną mafią... Narobisz długów u takich i nie wiesz, czy cię będą żywcem obdzierać ze skóry, wbijać drzazgi pod paznokcie, czy tylko wyrzucą z mieszkania... Poznałem, kurwa, uroki Piątej RP, gdzie po deregulacji nastała anarchia, zaczęło obowiązywać prawo dżungli...

— To jakiś absurd... niemożliwe...

— Mieliśmy się pobrać. Walczyłem, kuźwa, o szczątkową... o strzępy, choćby pozory normalności, za wszelką cenę starałem się nie wylądować na ulicy. Słuchaj... teraz wszystkim się handluje, co tylko chcesz jest na sprzedaż. Jedynie kwestia ceny. Wyłącznie kasa, kasa, kasa...

Miałem różne, kurde, "intratne" propozycje. Jeden sukinkot zaproponował nawet... kupno prawa pierwszej nocy. Serio, jak za dawnych czasów... Tylko, kurwa, nie dawał "milion dolarów za jedna noc z twoja żoną", jak w "Niemoralnej propozycji", a siedem koła. Wyśmiałem idiotę. Jeszcze był obrażony, odgrażał się, że mnie... NAS załatwi...

Wrzask Karoliny słychać w całej dzielnicy. Wybiega, nie spakowana, bez kurtki, pieniędzy, torebki, telefonu, w samej tylko bluzie i dżinsach, na ulicę. Co tu się...?

Łzy w oczach. Spazmy. Płacz. Fekalia na chodniku. Kupy, ale chyba nie psie. Lecący z góry papier toaletowy.

Goły tyłek baby wypięty w oknie. Do niedawna — w ICH oknie. Kuchennym.

Świrostwo. Zgroza. Nie ma już żadnych "ich". Zadarł z mafią, przychlast, totalny bezmózg. Zwariował od dragów, dostał psychozy narkotycznej, zatarła mu się granica między realem a urojeniami, święcie wierzy w swoje wymysły...

A ta baba? Nie lepsza. Pewnie poznał ją w szpitalu psychiatrycznym, albo na detoksie... Koleżanka po fachu, żyjąca w jego absurdalnym świecie. Dzieli z nim omamicę...

Zimno. Przyspieszony krok. Co tu tylu ludzi? Stało się coś? Wszyscy obserwują staruchę załatwiającą się przez okno?

Won! Zejdź! Złaź, paniusiu! Nie widzisz tabliczki? Umiesz czytać? Jak wół stoi: "TEREN PRYWATNY, ZAKAZ WSTĘPU".

Tak: to teraz nasz chodnik. Spierdalaj z mojej trylinki, bo naprawdę zaraz strzelę w pysk i się nauczysz szanować cudzą własność! Teraz te młode to jak bydło, lezą, pchają się na upartego myśląc, że wszystko im wolno...

Schodzi, oszołomiona.

— Gdzie się pchasz? To prywatna jezdnia!

Kłótnia z przygarbionym brodaczem w puchówce. I znowu — bieg. Przed siebie. Ciągłe pytanie: co jest?

Niedługo nie będzie można oddychać albo spojrzeć w niebo, bo je też sprywatyzują, jakiś dziany sukinkot wykupi możliwość korzystania z promieni słonecznych, albo oddychania... powariowali ci ludzie... zaraz sprzedadzą powietrze...

Torebka została w mieszkaniu. Wrócić?

Śmieci, kamienie, gruz z zawalonej ściany opuszczonej w latach osiemdziesiątych piekarni. Przez tyle lat stał w samym sercu miasta jak wyrzut sumienia i szpecił, pustostan. Nikt nie kwapił się, by cokolwiek z nim zrobić, uregulować stan prawny nieruchomości, potem ją sprzedać, nikt też nie podejmował doraźnych działań. Nawet nie zabezpieczono rudery... na koszt miasta... nie zabito okien tekturą, czy płytami pilśniowymi... Okoliczna dzieciarnia schodziła się by ćpać, imprezować...

A teraz — proszę: ktoś odbudowuje te nędzne resztki. Zaczął co prawda od dupy strony, bo od wywieszenia na fragmentach murów pstrokatego szyldu z napisem "BEAUTY QUEEN — GABINET ODNOWY BIOLOGICZNEJ", ale zawsze to już coś...

Choć co za odnowa może być w takiej przegniłej, zaszczanej na wylot melinie...

A, właśnie, a propos okien,

...trzeba dobrze wycelować... wysoko, ale może doleci...

BRZDĘĘĘK roztrzaskiwanych plastikowych szyb, (dzika?) lokatorka, Lisowska, trzymająca się za sempiternę.

Rechot nowych właścicieli (dzierżawców?) chodnika.

 

***

— Matko boska, ile jeszcze? — Jęczy w tym samym czasie Czesława Walczak, matka Karoliny. Od półtorej godziny walczy o każdy oddech, przygnieciona trudnym do zniesienia ciężarem.

Spocone, osiemdziesięciodwukilowe ciało Ryszarda Leszczyny zdaje się ważyć pół tony, jak nie lepiej.

— Leż spokojnie. Już niedługo. Zapłaciłem — to czego jeszcze chcesz? Nie marudź.

— Jak boli...

Faktycznie: newralgiczne części ciała pięćdziesięciodziewięciolatki nabiegają krwią, pieką nie do wytrzymania, zaczynają brzęknąć.

Miało być całkiem znośnie: krótkie spotkanko u niej w domu, dwie godzinki, jakieś winko, rozmowa, potem numerek, rachu ciachu i po strachu...

A ten zwyrodnialec zjawił się z gołymi łapami, od razu warknął, że szkoda czasu na gadkę-szmatkę, zapłacił i zabrał się do rzeczy... Planował pełne sto dwadzieścia minut się gzić, początkowo nawet całkiem sprawnie mu szło, był czuły i namiętny, choć wcześniej zrobił na pani Czesi wręcz fatalne wrażenie tą bezpośredniością, brakiem taktu — rozkręcał się... romantyczniał...

Niestety, dość szybko się zmachał, oblały go najpierw zimne, później gorace poty, wreszcie coś groźnie i boleśnie zakłuło w okolicach serca i oświadczył pan wiceprezes Pralinhurtu, że dalszej jazdy bez trzymanki nie będzie, bo jeszcze całkiem mu pikawa strzeli.

Zejść — nie chce, twardo obstaje przy swoim: że zapłacił, więc choćby nie wiem co, musi wykorzystać dwie godziny. Co do minuty.

Jest głuchy na prośby świeżo owdowiałej partnerki, która nie jest przecież żadną zawodową dziwką, tak tylko postanowiła sobie dorobić, zdradzać już nie ma kogo, a czterysta złotych piechotą nie chodzi...

Litości dla biednej kobiety nie ma, przecież widzi, że jej ciężko wytrzymać... Wsadził i ani myśli wyjmować przed upływem świętych stu dwudziestu minut, chyba z czystej złośliwości nie zgadza się na przełożenie brakującej półgodzinki na inny termin... Sprawia mu przyjemność dręczenie obcej, niczemu niewinnej kobiety? Przecież to nie przez nią omal zawału nie dostał...

Leży, a wszystko kiśnie w środku, guma parcieje, siur wiceprezesowski zmalał i obwisł, ale jego właściciel upiera się jak osioł, że "zapłacone — trzeba swoje odcierpieć, potem — kto wie, co się stanie, może już nie będzie okazji się spotkać...".

O zwrocie, nawet pełnej kwoty — również nie ma mowy, w końcu "raz się żyje, poczekaj — zaraz upłynie czas i będziesz miała całkiem legalnie zarobione te cztery stówy".

 

***

Dalszą część niniejszej historii zakupił pan Adam Michałowicz zamieszkały w Puławach przy ulicy Kozietulskiego 23C, do niego zatem należy kierować ewentualne pytania odnośnie dalszych losów tego de facto ledwie rozpoczętego opowiadania.

 

***

Realizując postanowienia umowy cywilnoprawnej z dn. 01.03.2022 oświadczam, iż p. Dariusz Jaworski zam. Nieszewo Stare 18 jest właścicielem każdej z dwunastu liter tytułu niniejszego tekstu.

 

***

Sprzedam kombiwar dwupokojowy z możliwością wydzielenia aneksu kuchennego. Niski czynsz. Więcej informacji — u autora.

 

***

Z powodu niepoważnego zachowania pana Zygmunta Rataja, który to zakupiwszy dn. 23.02.2022 prawa do ekranizacji losów mojego kota ZMIENIŁ ZDANIE i kategorycznie ODMAWIA zapłaty umówionej kwoty — zmuszony jestem wspomnianą ofertę wystawić powtórnie.

Już za jedyne dwieście osiemdziesiąt złotych plus VAT możesz stać się właścicielem...

...jeszcze mi grozi, śle esemesy z obelgami, każe się zamknąć, nie oczerniać go w jakimkolwiek utworze, zarówno poetyckim, jak i prozatorskim!

Co do jednego mogę się zgodzić. Tu masz pan rację, panie Rataj: spotkamy się w sądzie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • Mgła 28.02.2022
    Mnie to rozbawiło niemiłosiernie
    Nie wiem czy powinno ?
    Skojarzyło mi się to opowiadanie z komedią "Nie ma róży bez ognia"
    Podziwiam
    Jutro idę do części pierwszej nadrobić zaległości :)
  • Florian Konrad 28.02.2022
    Dziękuję! Tam jest właśnie nawiązane do tego filmu! :D
  • zingara 01.03.2022
    Mnie tez rozbawiło szaleństwo goni szaleństwo trzymając za ogon:)))
  • Florian Konrad 01.03.2022
    Dokładnie tak, dzięki :)
  • Iza Luis 06.03.2022
    Kunsztownie zobrazowana groteska, ale tekst mnie przygniótł :D
    Mogę zapytać o inspirację?
    Chciałabym umieć żonglować słowem, jak Autor, który jest bezkonkurencyjny :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania