Poprzednie częściKAMIENICA.1.JESIENNY PAN

KAMIENICA.2.BALDACHIMEK

- Tylko kikuta jakiegoś nie przynieś. I nie zniknij na trzy godziny, ktoś to będzie musiał ubrać. Wszystko na ostatnią chwilę, z tobą tak zawsze, a chciałam, żebyś mi pomógł stół przygotować, talerze porozstawiać; nosić to wszystko do pokoju też ktoś musi. Choinkę wczoraj miałeś kupić, tak było zaplanowane, to ty samochód do mechanika odstawiłeś, jakbyś nie miał kiedy. Dobrze, że twoja mama przyjdzie, to mi pomoże, ale co ona mi może pomóc z tą swoją nogą, przecież... zostaw! zostaw, mówię ci, groch mi się przypala, muszę mieszać...

I nie przymilaj się, nic ci to nie da. Idź wreszcie, zaraz wszystko zamkną i nic

nie dostaniesz, no rusz się, mamie otwórz, nie słyszysz dzwonka? I klucze

od piwnicy weź, przyniesiesz bombki od razu...

Dopiero co wrócił z pracy i wciąż miał na sobie kurtkę, więc zakręcił się tylko

na pięcie i wyszedł z kuchni. W drzwiach nieomal zderzył się z matką, mruknął coś, co - przy odrobinie dobrej woli - mogło zabrzmieć, jak "dzień dobry mamo" i zbiegł po schodach na podwórko.

- Adam, a ty dokąd!? - gonił go głos matki.

Nie miał ochoty czegokolwiek wyjaśniać. Zresztą Ewka i tak zaraz rozpocznie swój festiwal żalenia się na niego. Miały ze sobą dobry kontakt, zupełnie

nie przystający do oklepanego schematu teściowa-synowa. No i dobrze... Zawsze to jedno zarzewie konfliktu mniej. Od jakiegoś czasu nie mógł

oprzeć się wrażeniu, że jest nieustannie podenerwowana, że obwinia go o byle co, czasem bez powodu. Kiedyś tak nie było...

Podwórko, podobnie zresztą, jak cała kamienica, było dość ponure. Ot, typowa studnia, jak z nowel pozytywistów. Brakowało tylko niewidomej dziewczynki w oknie i kataryniarza na dole. Właściciel wprawdzie się starał, sukcesywnie przeprowadzał kolejne remonty, a i dozorca poważnie traktował swoje obowiązki, ale nie było tu życia, radości. Dwa krzaki bzu i forsycji rosnące na skrawku zieleni w kącie nie mogły tego zmienić. Czasem tylko na ławce przysiadły w ciepły dzień dwie sąsiadki, ale dzieci tu się już nie bawią. Dom emeryta... Przecież oni z Ewką są tu najmłodsi, a dobiegają już czterdziestki... Ostatnio trochę ożywienia w tę senną atmosferę wniósł punkt krawiecki, który otworzyła w suterenie jakaś dziewczyna. Pojawili się klienci, a wraz z nimi namiastka ruchu, gwaru, jakby ulica część swojej żywotności oddała tej zamkniętej przestrzeni. 

W bramie minął się z sąsiadem, panem Józefem. Mieszkał samotnie nad nimi. Bardzo miły człowiek. Kiedy się tu wprowadzali żyła jeszcze jego żona, ale zaraz potem umarła. Ile to już lat? Siedem, osiem...? Podobno ma syna,

ale za granicą. A tutaj nikogo. Zawsze elegancki, taką przestarzałą, naftalinową elegancją. Kapelusz, laska. Wszystko trochę jak z lamusa, ale też on sam jest

z innej epoki. Ile może mieć lat? Na pewno osiemdziesiąt. Z kawałkiem...

Adam wyszedł z bramy na ulicę i zatrzymał się. Na chodniku nie było

zbyt dużo ludzi, za to po jezdni przesuwał się powoli, jak jakaś niekończąca się dżdżownica, sznur samochodów. Jeden za drugim. Mało na siebie nie właziły. Adamowi przypomniały się mrówki, które lubił obserwować, kiedy chodził

ze starszym bratem na spacery do Parku Szczęśliwickiego. Mógł godzinami wpatrywać się w karawanę owadów, z których prawie każdy coś niósł: a to martwą pszczołę, a to fragment liścia, to znów kawałek jakiejś jagody. Wśród tych pracowitych zdarzały się też mrówki, które nic nie dźwigały, a tylko maszerowały w tym samym kierunku. One, częściej niż inne, zatrzymywały się nagle, bez widocznego powodu, jakby zadawały sobie pytanie: gdzie jest mój ładunek? Wtedy mrówka z pszczołą, czy jagodą wpadała na takiego marudera, robiło się małe zamieszanie, ale po chwili wszystkie zgodnie kontynuowały swój marsz w kierunku sobie tylko znanego celu.

One nie mają drogówki - pomyślał Adam i oderwał wzrok od samochodów. 

Spojrzał na zegarek. Już po pierwszej! Ruszył w stronę pobliskiego marketu,

bo tam na parkingu widział wcześniej choinki. Niektóre z mijanych samochodów wiozły na dachach zakupione drzewka. 

Jak te mrówki - Adam znów wrócił myślami do lat dzieciństwa. 

Mieszkali z rodzicami na Wery Kostrzewy, teraz to jest Bitwy Warszawskiej, więc do parku mieli dwa kroki. Rodzice po latach oczekiwania dostali wreszcie mieszkanie spółdzielcze. Trzy pokoje na ósmym piętrze.

Ale stamtąd był widok! Rekompensował sąsiedztwo hałaśliwego dworca PKS

i wszelkie mankamenty mieszkania w wieżowcu: śmierdzące zsypy, karaluchy, wiecznie zepsute windy... Za to teraz ta winda jest dla mamy błogosławieństwem - po operacji biodra, mimo jakichś śrub, czy implantów,

z trudem wchodzi do nich, na pierwsze piętro, a co dopiero na ósme! Dobrze, że jest już na emeryturze, bo jako technik farmacji nie byłaby w stanie wytrzymać tyle godzin na nogach w aptece. Nadal tam mieszka, chociaż

po śmierci taty trzy pokoje to dla niej za dużo. Starych drzew się nie przesadza - mówi. I wymyśliła, że Michał, jej jedyny wnuk, będzie u niej mieszkał w średnim pokoju, jak zacznie studiować. Darek, starszy brat Adama, kupił za bezcen zrujnowane gospodarstwo pod Mszczonowem, wyremontował dom,

a w zabudowaniach otworzył sporą stolarnię. Zawsze o tym marzył. A obrotny

i robotny to on jest. Z kolei Laura, jego żona, jest tłumaczem literatury iberyjskiej, więc miasto nie jest jej potrzebne. Siedzi sobie na rattanowym leżaku z Ikei, z laptopem na kolanach i szybuje myślami po Andaluzji, albo uliczkach Lizbony, czy gdzie tam ją dany pisarz zaprowadzi. I jeszcze jej za to płacą! No ale Michałowi trudno byłoby codziennie dojeżdżać do Warszawy, więc babcia wymyśliła z tym pokojem i teraz nie może się doczekać. Ale to jeszcze dwa lata...

A tata wnuka się nie doczekał... Zmarł na zawał, jak Laura była w ciąży.

W delegacji zmarł. Jechał na kontrolę do jakiejś masarni za Wyszkowem, bo był technologiem żywności. Swoim autem jechał, dopiero co kupionym. I zasłabł

za kierownicą. W szczerym polu. Nim ktoś nadjechał i się zatrzymał, to już było za późno. Pięćdziesiątki nie miał...

Na placu przed sklepem facet w czapce z nausznikami i kufajce, jak

z PRL-owskiej budowy, wrzucał właśnie na skrzynię dostawczaka niesprzedane choinki. Trzy... 

- Pan szanowny po gałązki?

- Nie, po choinkę, ale z tych, to ja nic nie wybiorę przecież...

- Kto za długo zwleka, ten nie pije mleka, he he...

Adamowi nie było do śmiechu. 

- Ale pan dowcipny! Takie wierszyki, to...

- Czego się Pan szanowny tak jeży. Przychodzi pan na koniec dnia i dziwi się,    że wyboru nie ma.

- No właśnie, czemu nie ma? Do kitu z takim handlem.

- Nie do kitu, tylko planowanie. Nowoczesna logistyka, kojarzysz pan? Szef wyliczył tak, żeby do czternastej wszystko się sprzedało. Bez strat. Te trzy mieszczą się w granicach błędu.

- Przez to wasze planowanie bez choinki dziś zostanę.

- No widzisz pan, też pan rymujesz. Tyle, że jedziesz pan rymem niedokładnem, he, he. Dobra, jedź pan pod Hale, tam koło nich jest czynne do trzeciej i więcej drzewek mają. Jak pan ominiesz ten korek i pojedziesz tu od tyłu, to pan zdążysz.

- Ale ja jestem dzisiaj bez auta... W warsztacie jest - dodał cicho.

Gość w kufajce zesztywniał na chwilę, przyjrzał się z zaciekawieniem Adamowi, bez pośpiechu wyciągnął z kieszeni spodni papierosy i zapalił. 

- Pańskie wigilie, to ja dzisiaj widzę w ciemnych barwach - orzekł zaciągając się głęboko dymem.

Z drugiej kieszeni wyjął telefon, znalazł numer, połączył i nie przestając palić powiedział:

- Feluś, asortymentem dysponujesz jeszcze? No zielonym, zielonym. O płynnym będziem rozmawiać, jak skończymy, he, he...

Odwrócił się do Adama i spytał:

- Sufit jaki?

- Dwa osiemdziesiąt. 

- Średnia kamienica, Feluś. Masz? No i gra gitara. Wrzuć ją na Żuka i pchnij z nią Walerka do mnie. Mam tu… - spojrzał przeciągle na Adama - ...klienta

w potrzebie. Trzeba pomóc. Święta w końcu są ...

 

Nie jest łatwo samemu nieść choinkę. Ta sufitu wprawdzie nie sięgnie,

ale grubo ponad dwa metry ma. 

Adam co chwilę przystawał i poprawiał chwyt, a i tak po kilkunastu krokach znów mu się wyślizgiwała z rąk. Dobrze chociaż, że była zapakowana w taki kokon z siatki, jak to teraz stosują.

On też miał ją przywieźć samochodem, jak te mrówki na kołach,

które obserwował przed domem godzinę temu. Ale wczoraj, kiedy po pracy chciał pojechać po drzewko, nie zdołał przekręcić kluczyka w stacyjce.

Już od roku co najmniej, raz za razem, jakiś element jego auta odmawiał posłuszeństwa. Ale czego można wymagać od maszyny pełnoletniej. Przecież jeszcze ojciec nim jeździł. Od jego śmierci samochód formalnie należał

do matki, ale że nie miała prawa jazdy, a Darek wtedy miał już i osobówkę

i dostawczaka do pracy, to niejako w naturalny sposób przypadł Adamowi.

Ale jego czas dobiegał końca. Chcieli go z Ewą sprzedać i kupić coś nowszego, bo ten coraz łapczywiej pożerał ich pieniądze.

Najlepszy czas na kupowanie samochodu to początek jesieni. Używanego ma się rozumieć. Bo wtedy jest spora grupa osób, które pozwalają, żeby wakacje wyssały z nich ostatnie pieniądze. Tak po polsku: zastaw się, a postaw się! Kreta, Rodos, Majorka, Kanary... Geografii można się uczyć z rozmów w pracy po urlopach. Oni z Ewą, to dotychczas dokształcali znajomych jedynie

z topografii ziem Polski. 

"- A my w tym roku byliśmy w Ustrzykach.

- Gdzie?

- No, w Bieszczadach...

- A tak, oczywiście... Toście się nachodzili, co nie? Bo my, to właściwie

nie ruszaliśmy się z hotelu. No wiesz - basen, leżak, drinki... Co będziemy łazić, jak wszystko mamy na miejscu, zapłacone. A słuchaj, nie wiesz, czy przelali już pensję za sierpień?".

Tak po wakacjach brzmiały rozmowy, czy to w pracy u Adama, czy u Ewy

w szkole,  w której uczyła historii. Od takich właśnie desperatów najłatwiej kupić samochód jesienią. Sprzedają auto, żeby spłacić urlop, a potem zaciągają kredyt, żeby kupić auto. Oczywiście nówkę z salonu. 

A oni chcieli inaczej. Choćby dlatego, że nowy był poza ich zasięgiem. Odłożyli trochę pieniędzy, żeby po sprzedaniu starego auta kupić sobie jakiegoś dziesięciolatka i na parę lat mieć spokój. Żeby... 

Bo gdzieś tak od kwietnia Ewa coraz częściej napomykała w rozmowach

o Afryce. Że ciepło, że egzotycznie, że luksusowo...

W końcu powiedziała wprost, że chciałaby pojechać na wycieczkę do Egiptu,

a konkretnie odbyć rejs po Nilu i zobaczyć te wszystkie starożytne cuda,

które położone są wzdłuż rzeki. Nie protestował. Wiedli raczej mało urozmaicone życie, więc odrobina szaleństwa im się należała. Na przekór Rewalowi, Giżycku i Ustrzykom. Dolnym i Górnym...

Polecieli. Ale zmianę samochodu musieli odłożyć. Nie pomogło nawet to,

że wybrali wrzesień, kiedy ceny są już niższe. Było to możliwe, bo nie mieli dzieci i mogli wziąć urlop poza wakacjami. Ewa tylko musiała załatwić w szkole kwestię zastępstwa na pierwszy miesiąc roku szkolnego. Ale warto było!

Już dawno nie widział jej tak szczęśliwej, jak w czasie tego rejsu. A i jemu udzielił się ten nastrój. Oboje mieli wrażenie, jakby powtórzyli miesiąc miodowy.

A teraz ma pretensję, że auto w warsztacie. 

 

Dotarł wreszcie do swojej ulicy. 

Zatrzymał się na rogu, bo już prawie nie czuł ramion, a jeszcze musiał wtaszczyć tę wielką roślinę na pierwsze piętro. Po raz pierwszy w życiu nienawidził choinki. 

- Dobra, ostatni etap - pomyślał i już miał ruszyć w kierunku domu, kiedy

po drugiej stronie ulicy zobaczył znikającą za węgłem żonę. A przynajmniej

tak mu się wydawało. Ale to przecież niemożliwe, Ewa walczy w kuchni

z wieczerzą. To nie mogła być ona...

Ledwie żywy wgramolił się na swoje piętro. Przed zalanymi potem oczami zamajaczył mu numer 6 na drzwiach. Wszedł do środka, oparł choinkę o ścianę w przedpokoju i zajrzał do kuchni. Matka siedziała na taborecie z łyżką w ręce

i pilnowała kapusty z grzybami.

- Jestem. Po bombki do piwnicy jeszcze pójdę. 

- Nie, Ewa już przyniosła. 

- Ewa przyniosła bombki? - spytał z niedowierzaniem i zajrzał do pokoju.

Rzeczywiście, pod ścianą stały kartony z ozdobami.

- No ale i tak po stojak muszę zejść. A właściwie to Ewka gdzie jest?

- Do apteki poszła. 

- A co się stało? Źle się poczuła?

- Ja nie wiem, synku. Ja nic nie rozumiem. Jak tu wszystko było już gotowe, tylko ta kapusta jeszcze, to Ewa nagle zobaczyła,  że na haczyku wiszą klucze

od piwnicy i zaczęła płakać - normalnie płakać, łzami - że miałeś je zabrać,

że ona nie może na ciebie liczyć i sama poszła do piwnicy, a jak wróciła z tymi bombkami, to zaraz pobiegła do łazienki. Nie wychodziła, więc się ją pytam,

czy wszystko w porządku, ale nie odpowiedziała, chociaż wydawało mi się -

tak przez drzwi - że chyba wymiotuje. Nagle zaczęła się przypalać ta kapusta, więc poszłam do kuchni, a ona wtedy wyszła, zawołała "idę do apteki" i tyle ją widziałam… Nie minąłeś się z nią?

- Wydawało mi się, że ją widzę, ale tylko mi mignęła. 

Spojrzał na zegarek. 

- Zaraz wszystko będzie zamknięte, to pewnie niedługo wróci. A ja muszę ubrać choinkę. 

- Pomogę ci trochę. Tu już wszystko gotowe - wyłączyła gaz pod garnkiem.

- Odpocznij trochę, mamo. I tak muszę najpierw osadzić ją w stojaku.

 

Zajęło mu to niecały kwadrans. Rozwijał właśnie sznury światełek, kiedy weszła matka. 

- Chryste Panie, jaka wielka!

- Mamo, odkąd poznałem Ewę, bez przerwy słyszałem, że u Tyliszczaków,

to choinka zawsze pod sufit. Jej rodzice dawno nie żyją, ale choinka nadal musi być – jaka? - oczywiście pod sufit! Ta, to liliput przy ubiegłorocznej. Nie wiem, co powiem Ewie, ale tym razem innej nie dostałem...

- No, ale po co taka duża... Tylko dla was... Żeby tu były...

- Mamo, nie zaczynaj znowu, proszę! - bezwiednie podniósł głos.

 

Wiedział, co chciała powiedzieć. Że choinka powinna cieszyć dzieci. A oni

nie mieli dzieci. Mimo, że chcieli i że się starali. I wciąż chcą i wciąż się starają. Najbardziej deprymujące było to, że nikt nie wiedział, dlaczego bezskutecznie. Lekarze nie mogli dojść do porozumienia, czy przyczyna leży po jej, czy jego stronie, bo wyniki wszelkich badań były niejednoznaczne, nie wiedzieli więc, kogo leczyć. A im, chociaż nie tracili nadziei, coraz trudniej było robić dobrą minę do złej gry. Matka to wszystko wiedziała, lecz nie było jej łatwo się z tym pogodzić. "Michałek, to kochane dziecko, ale jest już prawie dorosły, a ja tak bym jeszcze chciała się kimś zająć..." - mawiała. Szczerze im kibicowała

i tak naprawdę cierpiała razem z nimi.

W milczeniu ubierali drzewko, a raczej drzewo! Adam stał na drabince,

a starsza pani podawała mu bombki. Bombki i inne ozdoby. Był wśród nich nawet tekturowy aniołek, którego mały Adaś zrobił jeszcze w przedszkolu.

„Trzydzieści lat, a ja choinkę ubieram z mamą...”. Chciał go odłożyć, ale w końcu powiesił na samym środku. „Ostatecznie aniołek nie jest niczemu winien...”.

Szło im to tak sprawnie, że pozostało już tylko wymienić dwie przepalone żaróweczki, kiedy szczęknął zamek przy drzwiach wejściowych.

- Jestem! - usłyszeli głos Ewy.

Jednocześnie trzasnęły drzwi od łazienki.

- Ewa, wszystko w porządku? - matka z synem wykrzyknęli to niemal unisono.

- Tak tak! Zaraz wyjdę. Wodę na pierogi wstawcie. I barszcz podgrzejcie. - odpowiedziała przez drzwi.

Stali w przedpokoju i patrzyli na siebie skonsternowani. W końcu rozeszli się - ona do kuchni, on z powrotem do pokoju. Posprzątał, schował pudełka 

od bombek i ozdób, a pod choinką położył prezent. Mamie tradycyjnie kupili zestaw kosmetyków. Co roku był inny, ale zawsze z wyższej półki. Takich jego matka nie kupowała sobie na co dzień i niezmiennie cieszyła się na tę odrobinę luksusu. Nawet kosztem braku niespodzianki. 

- Mamo, możesz tu podejść? - zawołała znowu Ewa. 

Adam nie słyszał, o czym tam szeptały, ale widział, że po chwili jego matka poszła po coś do sypialni, wróciła z jakąś kiecką, potem poszła jeszcze raz...

W końcu drzwi od łazienki otworzyły się i stanęła w nich pani domu. Odświętnie ubrana, gotowa do wieczerzy. Nie wyglądała na chorą, wręcz przeciwnie - na jej ustach błąkał się tajemniczy uśmiech.

Spojrzała na męża.

- Adasiu, idź się też przebrać, zaraz siadamy. O, jaka śliczna! - wykrzyknęła

na widok ubranej i skrzącej się światełkami choinki.

 

Było już ciemno za oknami, zasłony zaciągnięte. Oprócz lampek choinkowych tylko dwa kinkiety rozświetlały pokój, kiedy po wieczerzy siedzieli we troje przy kawie i świątecznym cieście. Wpatrywali się w milczeniu

w świeczki palące się w trzech pięknych, starych lichtarzach od Braci Łopieńskich.  Adam schylił się pod choinkę i sięgnął po misternie zawinięty pakunek.

- Chyba ktoś tu coś zostawił dla mamy - rzekł z filuternym uśmiechem. Podszedł do niej i wręczył prezent. 

- Tak, tak... Zostawił... Już ja wiem, kto to "zostawił" - uśmiechnęła się

do synowej i syna rozwiązując jednocześnie wstążkę.

Ten rytuał powtarzał się co roku, ale może właśnie dlatego nie mogliby go sobie odmówić.

- O, tu jest coś jeszcze - powiedział Adam i podszedł do Ewy z kolejną paczką.

- Adaś, przecież umówiliśmy się, że sobie nawzajem nie będziemy nic kupować! - powiedziała z lekkim wyrzutem. - Jaki piękny! Mamo popatrz, przedłużenie wakacji. - podniosła do góry ogromny, ciężki album o Egipcie. - Łał, wersja limitowana. Jesteś niepoprawny - ponownie zwróciła się do męża.

- Ewuś, nie mogłem się powstrzymać.

Faktycznie tak się umawiali, więc ulżyło mu, bo widać było wyraźnie, że jest zadowolona. Nagle odłożyła album i sięgnęła po coś za swój fotel.

- Ja też mam coś dla ciebie. - powiedziała tak cicho, że aż teściowa przerwała rozpakowywanie swojego prezentu i spojrzała na nią badawczo.

- A widzisz! Też się wyłamałaś! Ładnie bym wyglądał, gdybym nic dla ciebie

nie miał. - zawołał rozwijając maleńkie płaskie zawiniątko, które mu wręczyła. 

W środku był foliowy woreczek strunowy, a w nim jakiś plastikowy przedmiot

z dwiema dziurkami. 

- A co to jest?

Spojrzał na żonę, ale ta nie odezwała się, tylko stojąc nieruchomo, intensywnie się w niego wpatrywała.

Odwrócił woreczek, ale nic innego nie zobaczył. Biały prostokąt. A więc

nie dziurki, tylko jakieś okienka - odwrócił z powrotem.

- Co to jest? - spytał ponownie.

Znów odpowiedziała mu cisza.

Matka wstała z trudem z fotela, zaintrygowana podeszła do niego i spojrzała

na prezent.

Adam z narastającym zdumieniem patrzył, jak jej oczy najpierw się rozszerzają, potem w ich kącikach pojawiają się dwie łzy, a jednocześnie na usta wypływa coraz szerszy uśmiech. Odwróciła się w stronę synowej i biorąc ją w ramiona przytuliła  mocno, powtarzając - Córuś, córuś moja kochana...

Ewa odwzajemniła uścisk i nadal, znad ramienia teściowej, wpatrywała się w męża z mieszaniną dumy i satysfakcji w oczach. 

Patrzył osłupiały na tę scenę, która przypominała fragment brazylijskiej telenoweli.

- Czy ktoś mi może wreszcie powiedzieć, co to... - urwał i powoli opuścił wzrok na wciąż trzymany w rękach przedmiot - ...jest? O mój Boże... - dokończył. 

Z pietyzmem odłożył woreczek na stół, podszedł do tej wciąż trwającej

w uścisku żywej, rodzinnej Grupy Laokoona, wysupłał delikatnie z jej splotów żonę i zaczął ją całować po rękach, po oczach, policzkach. Ustach...

Starsza pani usiadła w swoim fotelu i przymrużonymi oczami wpatrywała się w wiszącego na choince kolorowego aniołka wyciętego z tektury.

- Wiem już, jakie Darek dostanie pierwsze zamówienie w nadchodzącym roku. - powiedziała powoli ni to do siebie, ni to do aniołka. - Każę mu zrobić łóżeczko. Ze szczebelkami.

Sięgnęła po filiżankę i dopiła całkiem już wystygłą kawę.

- I z baldachimkiem! - dodała zdecydowanie.

Średnia ocena: 3.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (13)

  • Grisza rok temu
    Tekst się porozjeżdżał... Nie umiem go odpowiednio sformatować. Przy edycji jest dobrze, a na głównej linijki poprzesuwane każda w inną stronę. Sorry...
  • Teraz to trudno naprawić, też tak miałem.
    Nie dojeżdżaj do końca ramki na przyszłość.
    Ja teraz pierwszy raz piszę na innym portalu
    a potem kopiuję tutaj.
    Przeczytałem!
    NO!
  • Grisza🙂

    Może i ja - jestem czasami płaczka, ale wzruszają mnie takie historie, a to już Twoja druga w tym klimacie.

    Serdeczności.
  • Grisza rok temu
    Dzięki za przeczytanie... do końca ;))
  • Grafomanka rok temu
    Grisza, streść mi to opko w dwóch zdaniach, bo czasu nie mam, a Ty rozpisałeś się... kto to słyszał takie rzeczy robić... załamanie dyscypliny
  • Grisza rok temu
    Grafomanka, ŻYLI DŁUGO I SZCZĘŚLIWIE ;))
    Ale przeczytaj, to mi powiesz, czy realia warszawskie wystarczająco dobrze oddałem...
  • Grisza 🤣
    Do samiusieńkieho końca... w porę zdążyłam wygasić westfalkę/inaczej siwy dym i nici z przygotowań świątecznych.

    Serdeczności.
  • Grisza rok temu
    ... do szuflady, tak między nami: kto dzisiaj wie, co to jest westfalka... pewnie nawet Grafka nie wie.
    Grafka, wiedziałaś?
  • Grisza... Grafka na pewno wie/chociaż z pewnością młodsza od nas... kocham starocie i lubię się nimi otaczać/cudne ciepełko oddają.
  • Grisza rok temu
    ... do szuflady, niepowtarzalne...
  • Grisza🤣
    Ze mnie to już w ogóle huraganowy skansen jest.
  • Grisza rok temu
    Musiałabyś zobaczyć, co ja trzymam w domu 😂
  • Grisza hahaaa

    Huragany widocznie tak już mają🙂

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania