Kant
[Uśmiechnij się. Trzymaj.]
Stół stoi jak plan zdjęciowy – biały obrus, równe talerze.
Lampki mrugają, jakby to miało coś naprawić.
W kuchni garnek bulgocze spokojem na pokaz.
Zapach barszczu idzie w korytarz, trafia w ścianę, wraca.
Dwa – poprawiam serwetkę, żeby ręce miały zajęcie.
Dwa – dolewam herbaty, jakby to była decyzja.
Cztery – siedzę i liczę oddechy, żeby nie puścić.
Ktoś mówi: no, wreszcie razem.
Ktoś śmieje się za głośno. Temat ma się zamknąć.
Ktoś pyta: a ty kiedy? – i już mam pełno.
Łza trafia w łyżkę, zanim zdążę.
Sól miesza się z ciepłem. Smak robi się prawdziwy.
Ocieram policzek w tym samym ruchu, co poprawiam włosy.
Taki trik: ukryć awarię pod gestem.
Opłatek kruszy się w palcach – cienki jak zgoda.
Składam życzenia równo, bez zająknięcia, jakby były z drukarki.
Idę do łazienki „na sekundę”.
Chrom kranu parzy chłodem.
W kieszeni mam okruszek opłatka. Mięknie od łzy, traci krawędź.
Z salonu dobiega śmiech – równy, jakby wyćwiczony.
Wracam. Lampki dalej mrugają.
W kieszeni miękki okruszek.
Na palcu dalej mam kant – po okruszku.
Komentarze (3)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania