Konstruktorzy Dziwnych Światów Cz.1

I.

Ciemna, pusta, nieograniczona przestrzeń. Stał w niej, choć miał wrażenie, że nie mógł tam istnieć. Jest tam? Czy to tylko złudzenie? Wyraźnie wyczuwał jakąś obecność, nieokreśloną postać o nieokreślonej osobowości. Wyczuwał ją, choć nie widział, pomimo, że chciał. Chciał zobaczyć tę postać, pragnienie wypełniło jego umysł i ciało, niemalże czuł je fizycznie.

Dźwięk.

Ale skąd dobiega?

Miał wrażenie, że z każdej strony. Czy to możliwe?

- Od dawna na ciebie czekałem... Szukałem cię, a ty mnie...

Czy on sam to powiedział?

Groza...

- Malice!

Strach...

- Malice!

Panika...

- Malice, obudź się, do cholery!

Siedział na miękkiej, drewnianej ławie. Jej obicie nie amortyzowało jednak podskoków na wybojach, po których przejeżdżał ich powóz. Droga nie była uczęszczana, toteż nie zadbano o jej naprawę. Ponadto prowadziła przez las, a w obecnych czasach nikt o zdrowych zmysłach do lasu się nie zapuszczał. Od kiedy zaczęła się wojna można tam było spotkać wroga, co równało się ze śmiercią.

Teraz jednak panował spokój. Nie było słychać żadnych niepokojących odgłosów, a jedynie tętent kopyt. Praca kół, tu i ówdzie śpiew ptaków, które raczej jednak kończyły swój dzienny cykl koncertowy, bowiem słońce już zaszło i dzień miał się ku końcowi. W połączeniu z naturalnym cieniem drzew dawało to przyjemny chłód, zbawiennie działający na Malice‘a, który zwilgotniał od potu po wyśnionym koszmarze.

- Co się stało? Znowu miałeś zły sen? - zapytał go Loren, pochyliwszy się nad nim. Na znak ręką usiadł na swoim miejscu, lecz wciąż wpatrywał się w niego z troską.

- Powinieneś go przebadać, doktorku - wtrącił się Naldren. - To już czwarty raz; Malice ma chyba nie po kolei w głowie... Takie przypadki to chyba twoja działka, co nie, Loren?

- Dokładnie, doktorze. Dziwię się tylko, dlaczego te blond włoski ci nie zsiwiały od roboty w tym domu wariatów.

Loren uśmiechnął się.

- Panowie, pragnę przypomnieć, że to wy pracujecie w miejscu najbardziej zbliżonym do domu wariatów, popularnie zwanym parlamentem.

Cała trójka wybuchła śmiechem, Malice natomiast zmusił się do krzywego uśmiechu. Nie miał nastroju do żartów. Naldren mówił o czwartym razie, jednak prawda była taka, że stracił już rachubę. Za każdym razem śniło mu się to samo: pustka, obecność, słowa. Już od kilku tygodni nie mógł się wyspać, co skutkowało zmęczeniem, otępieniem, zawrotami głowy i ciarkami. Może faktycznie tracił zmysły? Może to jakieś fatum: w końcu niedawno jego przyjaciela znaleziono martwego nieopodal miejsca, w którym godzinę wcześniej rozmawiali. Teraz jego kolej? "On zginął od kuli, a ja mam oszaleć i powiesić się na gałęzi?"

Rozmyślał tak przez długi czas, a jego towarzysze jedli, pili i śmiali się.

Księżyc był już wysoko na niebie, lecz jego światło skutecznie blokowały chmury i korony drzew, toteż z powozu nie było widać nic, poza ich niewyraźnymi sylwetkami.

Mieli szczęście, że w wiosce znaleźli woźnicę, który zgodził się ich tu zawieźć; większość ludzi przerywało rozmowę i z przestrachem odchodziła, gdy tylko wspomnieli cel podróży.

Widocznie Pan Tych Ziem (tak mówiono o nim w wiosce, choć w rzeczywistości nie miał praw do okolicznych włości) budził niepokój lub nawet strach, problematyczny do określenia. Właściwie żaden z mieszkańców nie potrafił odpowiedzieć, czego się tak właściwie boi. Niczego konkretnego nie dowiedzieli się też o samym Panu Tych Ziem. Wiadomo było tylko, że odkąd pamięć sięga mieszkał w pobliskim dworze. Ponoć nigdy z niego nie wychodził, na pewno nikt nigdy go nie widział. Malice podejrzewał, że nie wiedzą nawet, jak on się właściwie nazywa. Nie ulegało jednak wątpliwości, że to do niego odpocząć wyjechał jego niegdysiejszy współlokator, a jednocześnie przyjaciel. Po śmierci tego drugiego w mieście zaczął czuć się zagrożony, więc w elegancki sposób poprosił przełożonego o urlop, uzasadniając go chęcią przeprowadzenia śledztwa w sprawie zaginionego przyjaciela.

Inną sprawą było, że Malice faktycznie się o niego martwił; wyjechał i przez ponad sześć miesięcy nie dawał znaku życia. Na szczęście udzielono mu zgody, jednak musiał zabrać kogoś do towarzystwa. Nie oponował: od bitwy na granicy i rozpoczęcia wojny bezpiecznie nie było nigdzie. Ze względu na przygotowania do obrony miasta wybór towarzyszy miał znacznie ograniczony, znalazł jednak kilku, mówiąc kolokwialnie, całkiem przydatnych:

- Doktora, Lorena, młodzieńca o przystojnej twarzy i włosach do ramion blond koloru, który, pomimo specjalizacji w psychologii, potrafił opatrzeć rany każdego rodzaju.

- Naldrena, którego najmocniejszą stroną była znajomość języków, umiejętność wielce przydatna w kraju tak bardzo wypełnionym przybyszami z zagranicy.

- Olo, który nie miał żadnych godnych wzmianki zalet, a przydzielony został Malice'owi jedynie po to, by nie przeszkadzał w czasie przygotowań do oblężenia miasta.

Malice spojrzał na nich i pomyślał: "Ekipa godna pożałowania; jeżeli dojdzie do walki, żaden z nich mi nie pomoże. Mogę tylko liczyć, że Naldren zaproponuje kapitulację, Loren nas pozszywa, a Olo nie ucieknie...". Miał nadzieję, że sama liczebność, choć niewielka, odstraszy wroga, bo sam również nie był najlepszym szermierzem. Ten najlepszy, którym wg niego był jego przyjaciel, już nie żył. No cóż, taki był los każdego najlepszego szermierza.

Powóz zaczął zwalniać, a po chwili zatrzymał się. Usłyszeli jak woźnica schodzi na ziemię i chwyta drzwiczki.

- Tutaj was mogę zawieść najdalej, panowie - powiedział po ich otwarciu. - Do rezydencji drogi zostało kilkanaście minut piechotą.

- Miałeś nas zawieść pod samą bramę, dobry człowieku - odrzekł Malice nie wstając z miejsca. - Wedle umowy...

- Jakiej umowy? - przerwał Woźnica.- Powiedziałem, że zawiozę was w pobliże, nie że wjadę na dwór.

Malice już chciał odpowiedzieć, lecz Naldren położył mu rękę na ramieniu i rzekł do Woźnicy:

- Nie ma się co kłócić, to tylko kilka minut drogi, a noc jest dość ciepła, przejdziemy się. Malice, zapłać panu...

Malice z niesmakiem wyciągnął z kieszeni ustaloną kwotę i podarował woźnicy. Ten wziął i dokładnie ją przeliczył, po czym włożył do woreczka i schował do kieszeni. W tym czasie Malice, Loren, Naldren i Olo, cały czas bacznie obserwujący Woźnicę, opuścili powóz. Pożegnali się ze swoim przewodnikiem podając mu rękę (Olo potknął się o kamień i wpadł na niego głośno przeklinając, a Naldren nazwał go idiotą) i obserwowali, kiedy wsiadał na kozła i odjeżdżał w siną dal, z której przyjechali.

Ruszyli przed siebie. Było tam ciemniej niż wcześniej, bowiem las gęstniał, jednak zarys drogi wyznaczonej przez kamienie był widoczny.

- No, Naldren - zaczął Malice - co jak co, ale żebyś ty nie kłócił się o kasę?

- Ależ nie, my po prostu postanowiliśmy zagrać na czas, no nie, Olo? - odpowiedział szczerząc zęby.

Olo sięgnął do kieszeni i wyjął woreczek, do którego Woźnica wsypał monety. Malice spojrzał na niego i zapytał tylko:

- Kiedy?

- Przecież wiesz... Chcesz je? To w końcu twoje pieniądze...

- Teraz są już twoje, zatrzymaj.

Szli dalej w milczeniu. Minuty ciągnęły się niemiłosiernie i choć Woźnica miał rację i przez całą drogę nie spotkali żywego ducha , to i tak zdawało im się, że ktoś ich obserwuje. Jakaś dziwność, o woli ani złej, ani dobrej. Malice miał wrażenie, że znał skądś podobne uczucie.

Na każde hukniecie sowy obracali się z niepokojem, na każdy szelest liści podskakiwali z przestrachem, na każdy dźwięk łamanej gałązki zatrzymywali się i wpatrywali w mrok lasu... A może to mrok lasu wpatrywał się w nich?

Okazało się, że Woźnica znów nie kłamał: droga rzeczywiście zajęła im kilkanaście minut, choć wydawały się one godzinami. Przed sobą ujrzeli mosiężną, solidną bramę. Jej pręty ukształtowane były w fantastyczne kształty i gdyby nie późna pora i uczucie osaczenia, zostaliby i podziwiali je. Teraz jednak przemknęli do środka, gdyż na szczęście brama była otwarta.

Wtedy ujrzeli cel swojej wyprawy: rezydencja była ogromna; dziesiątki okien patrzyły na nich niczym oczy czterdziestookiej kreatury spoza znanego świata, a wielkie drzwi wejściowe zdawały się być jej ustami. Z dachu niczym groty strzał, wystawały wieżyczki, a całości ogromu dopełniała szeroka ścieżka z czegoś podobnego do marmuru, prowadząca do samych drzwi.

- No, trzeba przyznać, że nieźle człowiek sobie żyje - powiedział pokonując panującą od wielu minut ciszę Loren.

- A co najważniejsze, zastaliśmy gospodarza - dodał Olo wskazując na jedno z okien.

Paliło się w nim niemal niezauważalne światło, jakby kilka świec.

Malice ruchem ręki nakazał iść za sobą, po czym ruszył w stronę wrót. Kompania podążyła za nim wciąż obserwując budynek z ciekawością godną dziecka oglądającego ogień. Przynajmniej dopóki się nie sparzy...

Malice chwycił kołatkę i uderzył trzy razy. Miał tylko nadzieję, że gospodarz nie zdenerwuje się tak późną wizytą czterech nieznajomych. Zastanawiał się niepotrzebnie, bowiem na pukanie odpowiedziała wyłącznie cisza. Całkowita. Jego kompani zamilkli, nawet wiatr przestał wiać, a sowy pohukiwać. Jakby na dźwięk tej kołatki wszystkie dźwięki uciekły w przestrachu. Trwało to jednak tylko chwilę, a przy kolejnej próbie przywołania gospodarza już się nie powtórzyło.

- Może nie ma go w domu... - powiedział drżącym głosem Naldren.

Malice spojrzał na niego. Jego nieogolona twarz wyrażała stan wysoce zaniepokojony, graniczący ze strachem. Zaniepokojenie o wiele większe niż sugerowałaby sytuacja: w końcu co jest strasznego w staniu pod drzwiami dużego, milczącego budynku w środku nocy.

Zbadał wzrokiem twarze pozostałych: na każdej była identyczna mieszanina strachu i niepokoju. "Czy ja też mam taki wyraz twarzy?" pomyślał. A przecież do strachliwych nie należeli, tam gdzie pracowali takich nie było.

- Takiego domu nie zostawia się pustego - rzekł Malice odwracając się znów w stronę drzwi. - Poza tym widzieliśmy światło.

Chwycił klamkę i pociągnął wrota do siebie. Co dziwne, nie były zamknięte. Co jeszcze dziwniejsze, pomimo swojego niewątpliwie ogromnego ciężaru, mógł bez większych problemów operować nimi jedną ręką.

Malice wszedł do rezydencji, a Loren, Naldren i Olo za nim.

II

 

W środku panował półmrok. Salę wejściową oświetlało tylko kilka pochodni powieszonych na ścianach. Mimo to dostrzegli, że oprócz pochodni wiszą na nich też niezliczone portrety, zdające się śledzić oczyma każdy ich ruch. Naprzeciw czwórki kompanów znajdowały się dwubiegowe schody, a dalej jeden z korytarzy. Po lewej i prawej stronie od wejścia stały dwa prostokątne obiekty, czarne niczym noc. Malice mógł tylko zgadywać, co to takiego. Olo wskazał na coś wiszące pod sufitem na środku sali. Kierowani ciekawością podeszli i przekonali się, że był to najwspanialszy żyrandol jaki kiedykolwiek widzieli; nawet w królewskich komnatach nie wisiało tyle diamentów i szafirów. Malice przypuszczał, że gdyby dobrze go oświetlić, mogłaby to być najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widział. A ze względu na charakter swojej pracy widział już wiele przepychu i kosztowności na wielu dworach.

- Nie powinno was tu być.

Aż podskoczyli. W miejscu, w którym stali dosłownie chwilę temu stał człowiek. Średniego wzrostu, ze średniej długości czarnymi włosami, ubrany w długi płaszcz, a ponieważ rozpięty, dostrzegli, że miał na sobie też koszulę i kamizelkę. Stał tam i mierzył ich wzrokiem oczu tak zielonych, że zdawały się świecić.

Jak on się tam znalazł?

- Witam pana, przepraszam, że przeszka...

- Odejdźcie stąd. Daję słowo, że nic wam się nie stanie, tylko opuśćcie ten budynek.

- Ależ szanowny panie, pozwól, że się przedstawię: jestem...

- Wiem, kim jesteś, Malice. Naldren, Olo, Loren. Wiem kim jesteście. Nie wiem tylko, czemu nie chcecie posłuchać i wyjść stąd!

Ruszył w ich stronę. Odsunęli się, robiąc mu przejście, a on, nie spoglądając na nich, ruszył schodami w górę.

- Nie każcie mi się powtarzać. Tutaj nic dobrego was nie spotka. Tylko groza, strach i panika... - rzucił do nich przez ramię.

- Szukamy pańskiego brata, może nam pan udzielić ważnych informacji - powiedział drżącym głosem Naldren.

Malice nie słyszał już tego. Myślał o ostatnich słowach gospodarza. "Groza, strach, panika. Czy on coś wie o moich snach?"

Pan Tych Ziem zatrzymał się z nogą na ostatnim schodzie jak wryty. Stał tak chwilę, po czym odwrócił się. Wyglądał na głęboko zdziwionego, czego dowodem były szeroko otwarte oczy. Nic nie mówił; po prostu stał tak patrząc na nich w milczeniu, a oni milczeli, patrząc na niego.

Wreszcie gospodarz przerwał ciszę. Mówił powoli, przeciągając sylaby, jakby w wypowiedzenie każdej sprawiało mu trudność.

- Szukacie więc mojego brata? Opowiem wszystko, ale nie specjalnie lubię duże towarzystwo. Niech zostanie jeden, może... może Malice? Co ty na to?

Malice spojrzał na swoich kompanów, chcąc ich przekonać do zgody na tę nieoczekiwaną propozycję, sam był bowiem przekonany, że się nie zgodzą. To co zobaczył zaskoczyło go całkowicie. Jego koledzy, jakby kierowani jakimś niewidzialnym zaklęciem, powiedzieli tylko "powodzenia", po czym odwrócili się i ruszyli w stronę wyjścia. Malice był tak zdziwiony, że nie wiedział, co powiedzieć. Stał tylko z otwartymi ustami i patrzył jak jego kompani jeden po drugim przechodzą przez wrota, nie patrząc za siebie.

- Panie Olo - zwrócił się ostatniego Gospodarz - proszę zwrócić pieniądze Woźnicy. Jego żona jest chora i tylko dlatego zgodził się was tu przywieź.

Twarz Olo wyrażała bezgraniczne zdumienie, jednak Malice nie dostrzegł tego, bowiem wrota zamknęły się, zostawiając go samego z dziwacznym Gospodarzem.

 

III

Malice chciał coś powiedzieć, jednak Gospodarz go ubiegł.

- Lojalność… Jesteś głodny; zanim przejdziemy do celu twojej podróży, pozwól, że zaproponuję ci wspólną wieczerzę - powiedział. - Jadła u mnie nie brak.

Istotnie Malice'owi żołądek skręcał się z głodu. Nie jadł nic od wyjazdu z wioski, a minęło już kilka długich godzin.

- Z przyjemnością.

Gospodarz uśmiechnął się lekko, ręką nakazał mu podążać za sobą i ruszył ciemnym korytarzem. Malice szybko wbiegł po schodach wiedząc, że jeśli straci go z oczu, to zgubi się w labiryncie ciemnych korytarzy, którymi niewątpliwie poprzecinana była rezydencja. Okazało się jednak, że kolejne miejsca oświetlone są znacznie lepiej niż hall. Dzięki temu Malice dostrzegł, że ściany są koloru zielonkawego, prawdopodobnie zrobione z drewna. Jak w hallu, tak i tutaj wisiało na nich wiele obrazów, choć w przeciwieństwie do tamtych, nie wszystkie przedstawiały ludzi. Często były to krajobrazy, sceny batalistyczne, a nawet groteskowe stwory, wytworzone w chorej wyobraźni jakiegoś malarza. Malice po dłuższej chwili zdał sobie też sprawę, że stąpają po grubym dywanie, doskonale tłumiącym ich kroki. Nie było na nim ani pyłku kurzu; domownik musiał bardzo dbać o porządek.

- Czy moi koledzy nie mogli zostać chociaż na posiłek? - zapytał, zrównując się ze swoim przewodnikiem.

- Mogli, ale nie chcieli. Byli przerażeni, właściwie sam nie wiem dlaczego. Widzisz, strach znacznie osłabia wolę, co w połączeniu z ich słabymi umysłami sprawiło, że skorzystali z pierwszej możliwości opuszczenia tego miejsca...

Malice o nic więcej nie pytał.

Doszli do drzwi przy obrazie przedstawiającym las zimą i weszli przez nie. Stał tam już nakryty stół z najróżniejszym jadłem, jakie można sobie wyobrazić. Były tam: baranie i wieprzowe mięso, potrawka z królika i kurczaka, owoce, warzywa, ciasta, ciastka, a także napoje, soki, dzbany z piwem, winem czy miodem pitnym.

Malice usiadł na wskazanym krześle, a jego towarzysz naprzeciw niego.

- Częstuj się.

Malice z chęcią wykonał ten rozkaz. Nałożył sobie na talerz po trochu wszystkiego, co było w pobliżu i przez kilkanaście minut słychać było tylko ciche mlaskanie. Zabiwszy pierwszy głód, postanowił dowiedzieć się kilku rzeczy.

- Wie pan, ciekawi mnie...

Przerwał, kiedy zauważył, że jest sam. Gospodarza nie było w pomieszczeniu. Malice, po raz pierwszy od wejścia do pomieszczenia, rozejrzał się.

Był to pokój duży, choć nie wielki. Nie było tam portretów, ale na ścianach wisiały gobeliny, a na lewo od drzwi, wmurowany w ścianę, znajdował się kominek z marmuru. Całość tworzyła dość przytulny efekt. W takim miejscu można było z przyjemnością usiąść po obiedzie i poczytać książkę. Zaskakujące, że to właśnie tam urządzono jadalnie.

- Co cię ciekawi?

Malice po raz kolejny aż podskoczył. Gospodarz siedział naprzeciw niego, po drugiej stronie stołu i przypatrywał się mu.

- Skąd się pan tam wziął?! - zawołał zaskoczony. - Chwilę temu tu pana nie było!

-Cicho stąpam. To pewnie przez te dywany - odparł bez choćby chwili zawahania. - Skończ proszę z tym "pan". Możesz mówić mi... Qwer. I jedz.

Malice ponownie chwycił widelec i nóź. Tym razem jednak postanowił nie spuszczać z oka tego dziwnego człowieka, nakazującego nazywać się Qwer. Ten zaś siedział jakby znudzony, co chwilę popijając z kielicha wino. od czasu do czasu spoglądał na Malice'a, jakby i on chciał upewnić się, że jego gość nie zniknie.

Kiedy tylko Malice postanowił, że następny kęs będzie ostatnim, Qwer wstał.

- Skoro skończyłeś już wieczerzać, zapraszam do mojego gabinetu. Tam wygodniej będzie nam rozmawiać...

"Skąd on wie, że już skończyłem? I skąd wiedział o Woźnicy? Obserwował nas? Nie... Zauważylibyśmy".

Qwer uśmiechnął się lekko kiedy wychodzili z jadalni i ruszyli tą samą drogą, którą tam przybyli. Będąc w hallu, Malice zapytał:

- Te portrety... kogo przestawiają?

- To ludzie, którzy mieszkali w tym domu przede mną - odparł Qwer.

- Twoi przodkowie?

- Można tak powiedzieć.

- A czy... - zaczął Malice, ale Gospodarz odpowiedział mu zanim ten zakończył pytanie.

- Nie, nie ma go tutaj.

"Co ja właściwie o nim wiem? Hmm... no cóż, właściwie to nic. Kim on w ogóle jest?" pomyślał Malice.

Qwer spojrzał na niego swoimi oczyma świecącymi niczym zielone latarnie, uśmiechnął się i powiedział:

- Nie martw się niczym, Malice. Wszystko niedługo zostanie wyjaśnione.

Szli dalej w milczeniu, aż Qwer otworzył któreś z drzwi i zaprosił Malice'a do środka.

Było to średniej wielkości pomieszczenie, a jego większą część zajmowały regały z książkami. Naprzeciw drzwi znajdowało się ogromne okno, z którego widać było bramę i las. Tuż obok stało biurko, teraz zawalone papierami, na którym stało również kilka zapalonych świec. Leżała tam też książka. Co ciekawe tylko połowa strony, na której była otwarta została zapisana, a na dodatek obok stał kałamarz z piórem, więc Malice doszedł do wniosku, że to dzieło Qwer, a dodając do tego wszystkie leżące wokół papiery, stwierdził, że to jakiś rodzaj pracy naukowej.

- Piszesz referat? - zapytał z ciekawością, wskazując na biurko.

- Tłumaczenie - odrzekł Qwer i znów popisał się nieomylnym odgadywaniem jeszcze niezadanych pytań, dodając - Nieśpiesznie. To niemal martwy język, na dodatek bardzo niejasny. To jak wartość bezwzględna w matematyce: wynik może być jednocześnie dodatni i ujemny...

Malice usiadł na wskazanym mu fotelu, a Qwer na drugim, stojącym tuż obok. Wyciągnął fajkę, napchał tytoniu i zapalił.

- Wiem, że byś odmówił, więc nie pytam - powiedział do Malice'a, znów uprzedzając zadanie pytania.

Jak on to robił?

- Dobrze więc, Malice. Opowiedz mi, co tutaj robisz i dlaczego szukasz mojego braciszka...

Zaczął mówić. Gdy powrócił z podróży odkrył, że jego współlokator wyjechał i że miał wrócić po dwóch miesiącach. Jako cel podróży podał rezydencję swojego brata; chciał tam odpocząć.

- Sześć miesięcy... Tyle minęło od jego wyjazdu... - kontynuował Malice. - Jego nieobecność zaczęła być niepokojąca, więc zacząłem go szukać, a to miejsce jest oczywistym do sprawdzenia.

Qwer przez cały wywód popalał fajkę wpatrując się w Malice'a. Kiedy ten skończył, rzekł:

- Więc cztery miesiące czekałeś, aby zająć się tą sprawą, tak? Dość długo - mówiąc to uśmiechał się lekko, a jego ton przypominał nieco kpinę. - Po co próbujesz się oszukiwać, Malice. Nie przyjaźnisz się z moim bratem; wówczas szukałbyś go znacznie wcześniej, a i nie czekałbyś aż przełożeni wyznaczą ci ekipę. Nie jest trudno wydedukować, że chciałeś po prostu wyjechać z miasta. Coś się musiało stać, coś, co cię naprawdę dotknęło. Z byle powodu nikt nie opuszcza wysokich murów, zwłaszcza w czasie wojny. Ktoś bliski? Mówiłeś, że wróciłeś z wyprawy, pewnie dość długiej? Gdybyś miał żonę, nie uczestniczyłbyś w takich. Chodzi więc o prawdziwego przyjaciela albo inną rodzinę.

Zrobił krótką przerwę.

- Jeśli naprawdę chodzi o mojego brata, to był tu kilka dni, potem wyszedł do lasu i już nie wrócił. Jutro możesz obejrzeć pokój, w którym mieszkał. Opowiedz mi jednak lepiej, o co tak naprawdę chodzi, a może będę mógł ci jakoś pomóc, a wiedz, że ja mogę wiele...

Nastąpiła długa chwila ciszy, przerywana tylko trzaskaniem w kominku. Ich cienie tańczyły na ścianie, a Malice rozmyślał. Faktycznie, nie przyjechał tu szukać brata Qwera. Łączyła go z nim dość chłodna relacja, choć mieszkali razem. Od czasu wspomnianej już rozmowy w cyrku i jej następstw zaczął czuć się w mieście... dziwnie. Nieswojo. Czuł, że to już nie jest jego miejsce, że on już do niego nie należy. Wtedy poczuł coś jak... zew. Wewnętrzny cichy głosik, na który musiał odpowiedzieć i dlatego właśnie siedzi tu z tym dziwnym człowiekiem w jego dziwnym domu. I dopiero tutaj zrozumiał, dlaczego tu jest.

Bo szukał tego miejsca. Nie po to, by odnaleźć tu swego współlokatora. By odnaleźć siebie.

- Masz rację, Qwer. Nie jestem tu z powodu twojego brata. Dlaczego więc? Od momentu, kiedy mojego przyjaciela zabiło kilku wariatów coś się ze mną dzieje. Teraz dopiero to sobie uświadomiłem. Czy to zasługa tego domu?

Qwer otworzył szeroko oczy i z uśmiechem szaleńca mówił:

- Nie, to nie dom - wstał i podszedł do ściany. Ruszył ręką jakby chciał ją przesunąć, a ona ruszyła, otwierając drogę do mrocznego korytarza. - Chodź ze mną. Skoro tu dotarłeś, wszystko zostanie wytłumaczone.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania