Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Krolow(i)e życia
– Skipper, mam tylko jedno pytanie. Co my tu, do jasnej cholery, robimy?
– Może pan doktor łaskawie nam powie. – Kapitan Miller jeszcze raz spojrzał na dobrą, zgraną załogę, czekającą w mesie na jakiekolwiek wyjaśnienia, i przeniósł wzrok na naukowca, przydzielonego na Clarka dosłownie w ostatniej chwili, tuż przed odlotem ze stacji numer jeden.
Yhy, yhy. – Doktor Weir kilka razy odchrząknął, wciąż czując drapanie w gardle po długotrwałej hibernacji. – Przede wszystkim chciałbym powiedzieć, jak bardzo się cieszę, mogąc tu być.
– Oczywiście, że pan się cieszy. – Miller bezceremonialnie mu przerwał, coraz mocniej zirytowany. – A my nie. Odwołano nas nie wiadomo po co. Cofnięto przepustki. Jesteśmy miliony mil od domu, zdani wyłącznie sami na siebie. To nie jest obóz dla harcerzy, doktorze. Ostatnio, jak byliśmy tak daleko, straciliśmy aż dwa statki.
– Rozumiem. Mimo wszystko proszę mnie wysłuchać. Wszystko, co powiem, NSA oznaczyło kodem czarnym.
Załoga spojrzała ponuro po sobie, a Justin, główny mechanik, uśmiechnął się ironicznie i rzucił bez chwili namysłu:
– To chyba znaczy ściśle tajne, Cooper.
– Aj, aj, sir. – Mężczyzna naprzeciw stołu przyłożył palce do skroni, udając, że salutuje, i wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Chyba rozumiem, sir.
– USAF zarejestrowała transmisję z okolic Neptuna. – Weir odczekał chwilę i kontynuował. – Źródło transmisji zostało zidentyfikowane. To… Event Horizon.
Napięcie błyskawicznie opadło, zamienione w niedowierzanie. Cała załoga zaczęła głośno mówić, niemal się przekrzykując:
– Gówno prawda.
– Jasne.
– I co jeszcze?
– Naprawdę. On nigdy nie eksplodował. – Weir próbował coś wytłumaczyć, ale zginęło to w ogólnym chaosie i szumie.
– Spokój ludzie! – Miller zagwizdał na palcach i zadał kluczowe pytanie. – Doktorze, gdzie ten statek był przez osiem ostatnich lat?
– To właśnie mamy ustalić.
Marek nacisnął guzik na pilocie, popatrzył na obraz na ekranie i pomyślał, że to najbardziej niedoceniony film lat osiemdziesiątych, a może wszechczasów, tak dobry czy nawet lepszy niż „Żołnierze kosmosu”, „Łowca androidów” i kilka innych pozycji.
Mężczyzna znał go na pamięć, aż do znudzenia, ciągle jednak odkrywał ciekawe smaczki, i na przykład ostatnio zauważył, że William Weir z „Event Horizon” nosi to samo nazwisko co Elizabeth Weir ze „Stargate. Atlantis”, a zegarek w ładowni statku jest taki sam jak zegarki astronautów amerykańskich.
Tego wieczora nie miał ochoty się w to bawić.
Potrzebował czegoś innego.
Przez chwilę się zastanawiał, potem wyszukał drugiego „Obcego” i zatopił się w zimnym, nieprzyjaznym świecie, który nawet po latach był bardziej zbliżony do rzeczywistości niż wszystkie gnioty razem wzięte, włączając w to najnowszego „Wiedźmina”, „Pierścienie władzy” czy „Romulusa”.
Marek zawsze bardzo mocno żałował, że nigdy nie przeżyje lotu w kosmos, również w najnowszych grach, z jakimś drogim, wymyślnym garnkiem na głowie.
To mogło być znacznie ciekawsze od szarego, smutnego życia, w którym tak naprawdę nic się nie działo, no może poza problemami i katastrofami, ale te były wynikiem zaniedbań i głupoty ludzkiej, ewentualnie działań obcego wywiadu.
Życie wydawało się być przewidywalne i z góry zaplanowane, o ile ktoś chciał tkwić w Matrixie i nie podważał tego, co paskowi i eksperci z takim zapałem tworzyli w TVN, TVP czy na Polsacie. W tym świecie praca, socjal i pieniądze zawsze się znalazły, korporacje regularnie wypuszczały nowe produkty, aktywiści robili siarę za siarą, a w sklepach dało się kupić wszystkie niezbędne produkty, z ptasim mleczkiem i tabletkami na grzybicę, i to w świątek, piątek czy niedzielę. Teoretycznie bardzo dużo działo się w technologii, na giełdzie czy w polityce, ale szerzej patrząc względny dobrobyt w tej części Europy był niesamowicie nudny, a ludziom odpierdalało, i pewnie dlatego wymyślali kolejne odmiany feminizmu, dziesiątki płci i kilka innych, mało istotnych rzeczy.
Marek sam miał kiedyś wielkie plany, a ostatecznie pozostał zwykłym Kowalskim, małym trybikiem w maszynie, bez chomika, kota czy psa, za to z żoną u boku, całkiem niezłą zdolnością kredytową i starą, trzyletnią skodą pod blokiem.
Mężczyzna ziewnął i przewinął film do momentu, gdzie Ripley i zespół po raz pierwszy zobaczyli kolonię na LV-426.
Po kilku sekundach na nowo poczuł napięcie i morze testosteronu, wylewającego się z ekranu bez żadnych zbędnych udziwnień. Powoli zasypiał, patrząc na sprzęt Weyland-Yutani, śnieżenie obrazu i refleksy świetlne, wzmocnione przez starego Panasonica z dużą dupą, którego celowo używał właśnie do takich seansów. Obrazy i słowa coraz bardziej mieszały się w jego głowie, promieniowanie z kineskopu dawało efekt jonizacji powietrza, a ludzie nadal nie wiedzieli, co ich czeka:
– Budynki wyglądają na nietknięte.
– Światła włączone. Osłony w oknach opuszczone.
– Reaktor atmosferyczny działa normalnie. Brak radiacji.
– Nigdzie nie widać ludzi.
– Tylko gdzie, u diabła, wszyscy się podziali?
To było ostatnie, co zapamiętał. Tej nocy śniły mu się potwory, które wychodzą z nieświadomych niczego żywicieli.
Część I
Otwarcie
– Mamy to. Zaświadczenie o zarobkach jest, oświadczenie o niekaralności też, zdolność kredytowa spełnia wszystko wymagania. Widzę, że braki wskazane przez centralę zostały uzupełnione. Poproszę o podpis, tu, tu i tu. – Młody doradca w jednym z banków uśmiechnął się, że właśnie udało wcisnąć mu się kredyt we frankach, co oznacza naprawdę sporą prowizję, nalał szampana, podał kieliszki swoim klientom i wzniósł wraz z nimi toast. – Za nowy dom. Serdecznie gratuluję.
Monika i Marek, małżeństwo z długim stażem, uścisnęli się za ręce, wypili dobrze schłodzone, prawdziwe bąbelki, wzięli niezbędne dokumenty i wyszli przed niewielki biurowiec, rodem z poprzedniej epoki.
– Jak myślisz, jakie tapety wstawimy do pokoiku dziecięcego? – Kobieta wyraźnie się rozmarzyła, patrząc z zazdrością na atrakcyjne Ukrainki, idące z wózkami i dziećmi za rękę.
– Chyba najlepiej te w niebieskie misie. Najbardziej mi się spodobały. – Mężczyzna odpowiedział bez namysłu, jak zawsze rzeczowo i krótko.
– A jeśli to dziewczynka? Czy nie lepsze będą wróżki?
– Kochanie, mamy na to bardzo dużo czasu.
– Nieprawda głuptasie, czas szybko leci. Daj mi całusa. – Monika złożyła usta, a Marek przytulił ją i obdarzył czułym pocałunkiem, patrząc jej głęboko w oczy.
– To co, jedziemy? – Uśmiechnęła się.
– Jasne.
– Panie przodem. Następny przystanek, biuro developera. – Pokazał jej ręką kierunek do służbowej skody octavii, otworzył auto i szarmancko zaprosił do wnętrza, delikatnie zamknął za nią drzwi, wsiadł za kierownicę i ostrożnie włączył się do ruchu.
Do siedziby głównej SK Investment jechali mniej więcej piętnaście minut. Była pogodna sobota, dzień, który miał odmienić ich życie. Oboje pogrążyli się w swoich rozmyślaniach i na swój sposób planowali, co zrobią jako pierwsze, drugie i trzecie.
Przed biurowcem nie było właściwie problemów z zaparkowaniem, a w recepcji, jak zawsze, przywitała ich niezawodna pani Ania:
– Dzień dobry, państwu. Kawa i herbata, jak zawsze? Pan prezes powinien przyjąć za kwadrans.
– Poprosimy. – Podekscytowana Monika ścisnęła Marka za rękę.
– Proszę usiąść i poczekać. Już daję. – Recepcjonistka wskazała na skórzaną sofę i po chwili podeszła z tacą i zamówionymi napojami.
– Łóżko jest najważniejsze. Od tego musimy zacząć. – Małżonka zaczęła snuć swoje wizje, popijając czarny, ożywczy napój.
– Dzień dobry, państwu. – Po kilkunastu minutach podszedł do nich starszy, budzący zaufanie, mężczyzna w garniturze.
– Dzień dobry, panie prezesie. Ostatecznie dostaliśmy nasz kredyt. Mamy ze sobą wszystkie dokumenty.
– Doskonale, doskonale. – Zenon Witowierski zatarł energicznie ręce i wskazał drogę. – Zapraszam do biura.
Przeszli do jego gabinetu, z pięknym widokiem na panoramę miasta.
– Proszę usiąść. Może coś do picia? Sekretarka zaraz przyniesie. – Jego ręka zawisła nad interkomem na solidnym, dębowym biurku.
– Nie, nie, dziękujemy. – Monika odruchowo poprawiła włosy.
– Dostaliśmy kredyt, a tu są wszystkie niezbędne dokumenty. – Marek przesunął w stronę prezesa teczkę, ten ją otworzył i pobieżnie przejrzał:
– Zaraz zrobimy ksero. Myślę, że możemy już teraz przekazać klucze. Będziemy oczywiście mieć oficjalną uroczystość oddania posesji, ale to dopiero za jakiś czas. Do tego czasu mogą się państwo już urządzać. Od pierwszego na państwa koszt będzie naliczany prąd i woda. Gratuluję. – Prezes nacisnął przycisk interkomu. – Pani Mariolo, potrzebuję klucze od Łąkowej 7/12.
Po chwili do gabinetu weszła atrakcyjna kobieta, ubrana klasycznie, jak tylko się da, w białej, obcisłej bluzce, czarnej, skórzanej spódnicy, brązowych rajstopach ze wzorkiem i kremowych szpilkach na wysokim obcasie.
– Pani Mariolo, proszę skserować potwierdzenie o udzieleniu kredytu pod zastaw nieruchomości. – Prezes podał jej odpowiednią kartkę i zwrócił się do małżonków. – Zawsze mnie bardzo cieszy, gdy ktoś dostaje swój nowy, wymarzony dom. Czy mają państwo jakieś pytania?
– Nie, na razie dziękujemy.
– Doskonale. W takim razie oto państwa potwierdzenie i klucze. Życzę udanego mieszkania.
Małżeństwo wyszło przed budynek, zabierając oczywiście wszystkie dokumenty.
– W końcu. Koniecznie musimy tam dzisiaj pojechać. – Marek uśmiechnął się.
Byli na miejscu inwestycji już kilka razy. Mężczyzna tym razem nie chciał wyskoczyć na autostradę, tylko wybrał drogę wojewódzką, znacznie bliższą miasteczek i wsi. Jechali w ciszy, patrząc na pola i pracujących rolników, spieszących się gdzieś rowerzystów i zwykłych ludzi, którzy najczęściej szli skrajem szosy.
– A oto i nasz skręt. – Marek wjechał w drogę, która prowadziła przez gęsty, liściasty las.
– Jak tu pięknie. – Monika poprawiła włosy.
Po kilkunastu minutach znaleźli się na ogromnej polanie, z trzech stron otoczoną drzewami, a z czwartej sąsiadującej z łąką i rzeką.
Do samego osiedla „Barania Górka” dostali się przez główną bramę. Mijali kolejne jednopiętrowe, bliźniacze posesje z garażem i ogrodem, aż w końcu dotarli do swojego domu, który wyglądał znacznie lepiej niż trzy miesiące wcześniej, gdy zwiedzali go z przedstawicielem developera.
– No i jesteśmy. – Marek zaparkował przed garażem. – Chodźmy, kochanie.
Małżonkowie wysiedli i podeszli do wejścia od frontu. Mężczyzna z namaszczeniem podał kobiecie klucz, ta otworzyła drzwi i pisnęła, podniesiona przez ukochanego. Po chwili znaleźli się w przedpokoju. Stąd można było dostać się na pierwsze piętro, poddasze i do piwnicy, jak również do kuchni, łazienki, małego pokoju, garażu i salonu z panoramicznymi szybami, prowadzącego wprost do niewielkiego ogrodu. Domek był częściowo wykończony. W środku położono podłogi i tynki, kompletna była również armatura, elektryka i całe wyposażenie kuchni i łazienki.
– Kocham ciebie. – Marek postawił kobietę na ziemi i od razu przeszedł do bardziej przyziemnych rzeczy. – Na upartego moglibyśmy kupić materac i od razu tu spać.
– Nie, nie, łóżko jest najważniejsze. Nie ma co żydzić. A dziecko musi mieć tapetę. Proponuję kupić, jak tylko poznamy jego płeć.
– Jesteś głosem mojego rozsądku. Co ja bym bez ciebie zrobił?
– Na pewno nie dziecko.
– Oh, ty głuptasie. – Żartobliwie uderzyła ją w nos. – Jesteś naprawdę niepoprawna.
– Może się trochę przejdziemy?
– Dobry pomysł.
Wyszli na ulicę Łąkową, jedną z pięciu na nowym osiedlu. W każdym rzędzie było piętnaście posesji, a ich willa znajdowała się mniej więcej w środku. Duża część domków pozostawała w różnym stopniu niewykończona. Trwały tam prace i dało się zauważyć duże grupy pracowników. W innych paliły się światła, ludzie przygotowywali obiad albo kolację, a na podjazdach stały samochody.
– Najbardziej podoba mi się natura. – Marek po raz pierwszy skomentował, gdy doszli do końca drogi, prawie pod samym lasem.
– Tak, ma coś w sobie.
– Chodźmy nad wodę.
Skręcili w ścieżkę, która kończyła się nad samą rzeką.
– Zobacz. W lecie można tu nawet pływać. – Kobieta pokazała na małe, drewniane łódki, przywiązane do palików na drugim brzegu, mniej więcej dwadzieścia metrów od nich.
– Prąd wygląda na dosyć wartki. Ciekawe, jak tu głęboko.
– Woda, las, czyste powietrze, czego można chcieć więcej?
– Chyba cywilizacji. – Marek zaśmiał się szeroko. – Na szczęście mamy samochód. Wszędzie da się dojechać w godzinę. Zakupy możemy robić wspólnie w sobotę.
Monika nic nie odpowiedziała, tylko usiadła na trawie, rozkoszując się chwilą. Mężczyzna zrobił to samo i pogrążył się w rozmyślaniach, co było trochę dziwne, bo normalnie pewnie zacząłby bawić się komórką. Woda szumiała, cykady grały, gdzieś w dali słychać było krowy. Wokół pachniało wilgocią i trawą, którą najwyraźniej skosił jeden z okolicznych mieszkańców, a wszystko po drugiej stronie rzeki wyglądało właściwie jak w „Chłopach” czy „Nad Niemnem”.
– Powiesz, że to głupie, ale pomyślałam sobie, że są tu jakieś stwory. – Monika przerwała ciszę. – I zaraz któryś do nas wyjdzie i nas zje.
– Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, że życie może być takie spokojne.
– Spokój, cisza. Zawsze o tym marzyliśmy. Wracamy?
– Tak.
Doszli do domku i wspólnie wszystko sprawdzili, potem wsiedli do samochodu i ruszyli w drogę powrotną.
Nie rozmawiali, czując, że ich życie całkowicie się zmieniło.
Warszawa dawała ogromne możliwości, ale miała też swoje ciemne strony. Przez ostatnie lata wiele się w niej poprawiło, ale i pogorszyło, szczególnie w obszarze transportu. Zaczęło się niewinnie, od usuwania zielonych strzałek i chybionych pozwoleń i rewitalizacji, a skończyło na tym, że zmuszono ludzi do stania w korkach w centrum i na obwodnicy. Władza sypała zakazami i nakazami jak z kapelusza, i najwyraźniej postawiła sobie za punkt honoru usunięcie wszystkiego, co dobrze zrobiono w PRL. To był iście piekielny plan, szczególnie, że komunikacja nie nadawała się, gdy ktoś wracał do domu w nocy albo miał lapka, dokumenty i tysiąc innych rzeczy, ewentualnie musiał zrobić duże zakupy.
– Będzie mi tego brakować. – Marek zaparkował przed jednym z bloków, łamiąc się na trzy i uważając, żeby się zmieścić na ciasnym miejscu parkingowym.
– Za gorąco tu w lato.
– To fakt.
– Jakby co, zawsze możemy przyjeżdżać do mamusi.
– Jeszcze czego.
– Marek, nie zaczynaj. Przecież wiesz, że ona nie ma nic przeciwko tobie.
– Ale przy niej nie będę seksu uprawiał. Nie stoi mi, jak dyszy za ścianą.
– Marek! Przestań!
– Bo co? – Złapał ją i przytulił, i kątem okiem spojrzała na przechodzącą sąsiadkę z piętra, patrzącą się z mocną dezaprobatą. – Dzień dobry, pani Kowalska.
– Dobry, dobry. – Poszła w stronę spożywczaka, stukając laską. – Dla kogo dobry, dla tego dobry. Ruda małpa i banda złodziei.
– Stara wiedźma. – Marek mruknął po cichu, niby do siebie, ale w praktyce żonie do ucha.
– Uważaj, bo jeszcze rzuci na nas zły urok.
Tydzień później
– Panowie, ostrożnie proszę! Ostrożnie! – Mężczyźni składający ogromne, podwójne łóżko spojrzeli bez wyrazu na Monikę, która siedziała z nimi w sypialni na piętrze i doglądała wszystkich szczegółów.
– Wróciłem! – Na dole trzasnęły drzwi od garażu.
– Dzień dobry. – Na górę wszedł Marek, jak zawsze w garniturze i z plecakiem. – Kochanie, jak minął ci dzień? Co dzisiaj na obiad?
– Panowie już kończą. A ja zrobiłam schabowe.
– Wiesz dobrze, że nie możesz się przemęczać.
– Bez przesady.
– Kierowniku złoty, to będzie już wszystko – zwrócił się do nich jeden z pracowników. – Pan podpisze i będziemy się zbierać.
– Kochanie, dasz nam po piwie? – Marek spojrzał na swoją kobietę, która wstała i bez słowa poszła do kuchni, potem rzucił okiem na robotę i sięgnął po portfel, wyjmując po stówce dla każdego z mężczyzn. – Podoba mi się. A to, bo żona pewnie marudna była.
– Kobiety w ciąży już takie już. Pańska jest całkiem normalna. Nie dorasta mojej do pięt, bez urazy oczywiście. Jeszcze tylko pokwitowanie.
– Kochanie, są tylko dwa. – Do pokoju weszła Monika, niosąc butelki na metalowej tacy.
– Daj panom. A mnie nalej coli. – Marek wziął podkładkę i złożył zamaszysty podpis. – Dziękuję.
– Co złego, to nie my. Jakby co, tu jest numer bezpośrednio do nas. – Szef pokazał na kopii, którą zostawiali dla klienta.
– Jasna sprawa.
Mężczyźni zaczęli się zbierać, a Marek przeszedł do gabinetu na górze, gdzie przebrał się w coś luźniejszego.
– Kochanie, jedzenie! – Po kilku minutach dobiegł go głos żony z dołu.
– A co my tu mamy? – Po chwili patrzył na talerz, na którym widać było młode ziemniaczki, zieloną fasolkę z bułką i kotlet w panierce. – Co to za mięso?
– Poznałam kilku bardzo miłych ludzi. Dali mi namiary na lokalnych rolników. Niższe ceny i lepsza jakość.
– Faktycznie, jakieś to wszystko inne.
– Ekologiczne.
– Czyli pędzone na gównie. – Marek powąchał kotleta.
– Fasolka też jest z okolicy.
– Wiesz, że nie powinnaś za dużo chodzić.
– Bez przesady. Wystarczy przejść lasek. I jest autobus. Zrobiłam zdjęcie rozkładu. Wszystko prawie jak w Markach.
– A weź mi nie przypominaj.
Siedzieli, luźno rozmawiając i ciesząc się, że w końcu, po tylu latach, nie słychać krzyków i odgłosów wielkiego miasta. Kobieta piła wodę z kieliszka, a on myślał, jak urządzić garaż.
– Było smaczne. – W końcu wytarł usta serwetką. – Posiedzimy na dworze?
– Jasne. Chodź.
Słońce chyliło się ku zachodowi, a niebo miało cudowny, bordowy kolor. Małżonkowie usiedli na bujanej ławce ogrodowej i popatrzyli w stronę łąki i rzeki, cały czas mocno przytuleni do siebie.
– Nikt nam tego nie zabierze. – Monika była zachwycona między innymi czystym, świeżym powietrzem.
– To prawda.
– Idę się kąpać.
– To ja tobie.
Kobieta weszła do środka, a on odczekał kilka minut, rozebrał się i poszedł za nią do łazienki.
– Przyszedłem umyć ci plecy.
– Bałam się, że nigdy nie zaproponujesz. – Monika chyba właśnie wstała z toalety, bo naga oparła się o ścianę na zewnątrz kabiny, wypięła i spojrzała na niego prowokująco.
– Nie. Nie. Tak nie można. Jeszcze zrobimy krzywdę dziecku.
– Co można, to można – Odwróciła się w jego stronę i złapała za członka. – Wszystko jest teraz w moich rękach.
– Twoich i tylko twoich. Na zawsze. – Zrobił krok i łapczywie ją pocałował, złapał i ścisnął jej ręce nad głową, a potem zaczął obcierać się o waginę.
– Nie ma mowy. – Odepchnęła go na ścianę, przykucnęła i obciągnęła, patrząc mu głęboko w oczy.
Zaczęła robić loda, podczas gdy on poddał się chwili:
– Tak, tak, kochanie. Dobrze. Tak. Nie przestawaj.
W łazience zrobiło się parno i duszno, a ciszę przerywały jedynie odgłosy i przerywane jęki.
Y, y, y. A, a, a. Y, y, y.
Ich ciała płonęły, a podniecenie nie pozwalało przerwać.
– Taaaakk. – Marek był bliski omdlenia, gdy strumień spermy wytrysnął z ogromną siłą, w końcu znajdując drogę na zewnątrz.
– Zmykaj. – Monika poczuła spełnienie i zadowolenie, mogąc przyjąć jego nasienie, teraz chciała się jednak w końcu umyć.
Kobieta wstała i zaczęła go wypychać, ledwo żywego, z łazienki.
– To było takie samo, ale inne. Głębokie. – Rozmarzony mężczyzna siedział godzinę później na skraju łóżka i patrzył przez okno w stronę rzeki.
– Wiem. – Monika uśmiechnęła się, trzymając kieliszek szampana. – Byłeś wielki. A ja naprawdę ciebie poczułam.
– Nasz pierwszy wieczór. I noc. Popatrz, tam są chyba jakieś światła.
– Wydaje ci się.
– Na pewno musimy mieć telewizję.
– Tak. Wiem, że bardzo potrzebujesz swojego telewizora.
– Nawet nie o to chodzi. Trzeba to wszystko urządzić, jakoś ocieplić.
– Jestem bardzo dobra w urządzaniu.
– I organizowaniu mojego czasu. Wiem. – Mężczyzna uśmiechnął się sam do swoich myśli.
– No właśnie. Dzisiaj ci znalazłam „Ijona Tychego Gwiezdnego Podróżnika” i „Dust”.
– A co za cudo?
– Pierwsze to ekranizacja Lema, szwabska, ale z jajem, a drugie to kanał z krótkimi filmikami, ale takimi, że mucha nie siada. Mnie się najbardziej spodobał ten o żonie, która zamieniła rękę w sprzęt AGD, a potem zabiła nią niewiernego męża.
– Aha. – Marek nie wiedział, co powiedzieć. – Brzmi interesująco.
Miesiąc później
– Krew. Marek, ja krwawię. – Blada, przerażona Monika trzymała się za brzuch, podczas gdy po jej nogach płynęła czerwona ciecz. – Nie chcę poronić.
– I nie poronisz. Siadaj i czekaj. Już lecę. – Marek złapał za kurtkę i wybiegł do garażu, z piskiem podjechał pod wejście i wbiegł do środka. – Chodź.
Powoli przeszli do samochodu. Mężczyzna przytrzymywał kobietę, pomógł jej wsiąść, zamknął dom i gwałtownie ruszył w stronę drogi wyjazdowej, a potem od razu do szpitala wojewódzkiego. Była piętnasta i ruch tej porze na szczęście nie był zbyt duży. Marek cisnął, ile się dało, i gdy tylko mógł, mocno trzymał żonę za rękę:
– Wytrzymaj, kochanie. Już blisko.
W końcu z piskiem opon wjechali na podjazd oddziału przyjęć.
– Ratunku! Żona! Pomocy! – Mężczyzna krzyczał, równocześnie pomagając Monice przesiąść się na wózek, który stał tuż obok wejścia.
– Co się stało? – Obok nich jak spod ziemi pojawił się młody lekarz.
– Czwarty miesiąc. Mocno krwawi. Pomóżcie jej.
Doktor nie pytał nic więcej, tylko zaczął ją badać i właściwie od razu zadecydował:
– Na górę. Pan do nas dojdzie. Ginekologia, szóste piętro.
Oni zniknęli, a Marek zaparkował i szybko pobiegł na górę, gdzie stanął w wejściu, mocno zdyszany:
– Dzień dobry. Moja żona. Przed chwilą.
– Doktor przygotowuje się do operacji.
– Operacji?
– Nie ma co czekać. Proszę podpisać, tu, tu i tu.
– Ale co to jest? – Zdębiały patrzył na formularz, myśląc, że jeszcze przed godziną wszystko było dobrze.
– Pozwolenie na zabieg inwazyjny. Lekarz będzie oczywiście dbał o dobro matki i dziecka.
– A jak nie podpiszę?
– Stan wyższej konieczności. Ratowanie życia.
– Czyli nie dajecie mi wyboru. – Spojrzał na kobietę w recepcji, ale ona nawet się nie kłóciła, tylko powiedziała coś, co mocno utkwiło mu w głowie:
– Proszę pana, robimy, co możemy. Nikt nie chce stracić pracy tylko dlatego, bo stanie się coś, czego nie dało się przewidzieć. Jak chce pan niemożliwego, lepiej idzie do kaplicy. Jest na dole.
– Do cholery z wami i waszymi dupochronami. – Żachnął się, ale posłusznie złożył wszystkie niezbędne parafki.
– Pan przyjdzie za pół godziny. Może wtedy będziemy coś wiedzieć.
Nie skomentował, tylko zły zjechał na parter i warknął na siostrę przełożoną:
– Kaplica.
Ta pokazała ręką w prawo, najwyraźniej przyzwyczajona do podobnych zachowań.
– I znów się spotykamy, Nazarejczyku. – Po kilku minutach siedział w twardej ławce, patrząc na mężczyznę na krzyżu. – I po to wszystko?
– Niezbadane są ścieżki pana. – Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki obok pojawił się ksiądz, chudy mężczyzna w sutannie, z koloratką i nieodłączną czarną Biblią.
– A co wy możecie wiedzieć o dzieciach?
– Więcej, niż się panu wydaje. – Kapłan uśmiechnął się smutno.
– No tak.
– To nie tak, jak pan myśli. Ludzie odeszli od Boga, i dlatego nie mają dzieci. Pan mi powie, jaka wiara najlepiej traktuje kobiety?
– Ksiądz zaraz pewnie powie, że katolicka.
– Maryja była wyniesiona na piedestał. I Weronika, i inne niewiasty.
– Ale to było dwa tysiące lat temu. Nie może pokierować nami teraz?
– Bóg wie, co robi.
– I dlatego moja żona właśnie jest operowana? A co to za Bóg?
– Nie bluźnij synu, tylko powtarzaj za mną. Ojcze nas…
Obaj mężczyźni pogrążyli w modlitwie. Trwało to jakiś czas, a Marek w pewnym momencie zdał sobie sprawę, że jest sam, zupełnie jakby księdza nigdy nie było. Mężczyzna rzucił okiem na zegarek i zdecydował, że czas wracać na górę. Nie wiedział, co się właściwie stało, ale teraz był znacznie spokojniejszy. Kobieta w recepcji nie była w stanie udzielić żadnych wyjaśnień, zaczęła go jednak pocieszać, że jak dotąd nie wzywano żadnej pomocy, a to jest bardzo dobry znak.
Marek usiadł w poczekalni i czekać.
– I co, panie doktorze? – Po dwóch godzinach mógł wreszcie spytać zmęczonego lekarza.
– Krwotok wewnętrzny. Musieliśmy otwierać brzuch, ale bez obaw. Żona dojdzie do siebie i będzie mogła mieć potomstwo.
– A dziecko?
– Przykro mi. Zrobiliśmy cesarkę, ale ono już nie żyło. Miało owiniętą pępowinę wokół szyi.
– Chłopiec czy dziewczynka?
– Chłopiec.
Markowi coraz bardziej szumiało w głowie. Zaczął się słaniać i po chwili upadł na podłogę.
Kilka dni później
Marek patrzył na żonę w łóżku szpitalnym.
– Nie jestem prawdziwą kobietą. – Spojrzała na niego bez słowa, a on złapał ją za rękę i pocałował:
– Kochanie, jakoś przez to przejdziemy. Są różne grupy wsparcia. Lekarz mówi, że przyczyna jest nieznana.
– Dobrze, że zrobiłeś awanturę.
– To był żywy człowiek, a nie przedmiot. Krew z naszej krwi, kość z kości. Nikt go nie będzie kroić.
– A jako to się powtórzy?
– Nie powtórzy.
– Obiecujesz?
– Na pewno sobie z tym poradzimy. – Popatrzył jej głęboko w oczy. – Bo jak nie my, to kto?
Część II
Nowe życie
Rok później, kwiecień
– Wiesz co, naprawdę myślałam, że nam się nie uda. Byłam taka przerażona i równocześnie załamana. – Naga kobieta, mocno przytulona do męża, czuła się niezwykle bezpiecznie w jego ramionach.
– Widziałem. Ale jakoś przez to przeszliśmy. Jestem z tobą. I będę na zawsze. – Marek powoli masował jej plecy. – Doktor mówi, że jesteś zdrowa, a blokady mogą być tylko psychiczne.
– Nie mam dzisiaj dni płodnych. Czy chcesz bez? – To był pierwszy raz od kilku miesięcy, kiedy czuła potrzebę posiadania mężczyzny.
– Kochanie, nic na siłę.
– Zerżnij mnie. – Zaczęła go masować w podbrzusze. – Bierz mnie, misiu. Ale od tyłu.
Bardzo to lubił. Delikatnie ją pocałował, w usta, potem przeszedł do szyi. Złapał ją i obrócił na brzuch, pilnując, żeby ręce miała wzdłuż ciała. Wziął żel, który zawsze leżał przy łóżku, jeszcze raz zabrał się do masażu i robił to tak długo, aż sama zaczęła napinać pośladki.
– Zaraz wracam. – Niemal pobiegł do szafki, gdzie trzymał zabawki.
Wrócił z zatyczką i sznurem. Czekała bez ruchu, naga i chętna, zupełnie jak kiedyś. Skrępował jej ręce i nogi i delikatnie ją klepnął. Jęknęła. Wszedł na nią. Nakierował jej dłonie na sztywnego, stojącego kutasa, złapał się za oparcie łóżka i zaczął ujeżdżać, w przód i tył. To wystarczyło tylko na chwilę. Cofnął się, podniósł i zatkał jej tyłek, sprawdził dziurkę i wbił się do końca. Nie przesadzała. Była mokra i chętna. Złapał ją mocno za biodra i zaczął robić to, co kiedyś tak bardzo lubili.
A, a, a, a, a.
Uderzał mocno jądrami i próbował nie wytrysnąć, zbierając siły na ostatnie pchnięcie, finał aktu, który miał się stać początkiem nowego życia.
Monika jęczała, a on coraz mniej kontrolował.
– Aaaaaaaaa...
Doszli razem. Mężczyzna poczuł zawroty głowy, wyszedł ze środka i położył się przy swojej związanej kobiecie. Nic nie mówili, czując prawdziwą harmonię. Zasnęli przytuleni do siebie.
Kilka dni później
– Marek, mam mdłości.
– Rzeczywiście jesteś jakaś taka blada. Coś zjadłaś złego? Może to szarlotka?
Kobieta nie odpowiedziała, tylko pokręciła przecząco głową.
– Czy... ty?
– Możliwe.
– No to musimy kupić test.
– A jak będą problemy?
– Jesteśmy na dobre i na złe. – Przytulił ją. – Na dobre i na złe. Do końca. Pamiętasz?
– Tak.
Następny tydzień
Tam. Tam. Tam. Tam. Tam. Tam. Tam.
Było około dziesiątej rano w sobotę, gdy na parterze dało się słyszeć dźwięki dzwonka do drzwi, radośnie wygrywającego „Mission Impossible”.
– Już idę! – Monika przeszła ze ścierką do wejścia i otworzyła, patrząc niepewnie na nieznajomą parę.
– Dzień dobry, jesteśmy nowymi sąsiadami spod ósemki. Nazywam się Irena. – Na ganku stała filigranowa brunetka z przystojnym mężczyzną z brodą, którzy rzucił tylko jedno słowo:
– Zenek.
– A od nas mały poczęstunek. – Kobieta podała ciasto w prostokątnej formie.
– Wejdźcie proszę. – Monika uśmiechnęła się, biorąc wypieki. – Marek przygotowuje właśnie grilla.
– Nie chcemy przeszkadzać.
– Głupstwo. Serdecznie zapraszamy.
– Ale my nic nie mamy.
– Nic nie trzeba. Jest ciasto. – Kobieta zaprosiła ich do środka i przeszła wraz z nimi do ogrodu, gdzie jej mężczyzna właśnie pilnował karkówki i kiełbasek. – Kochanie, to nasi nowi sąsiedzi, Irena i Zenek. Przynieśli ciasto.
– Szarlotkę. – Nieśmiało dodała sąsiadka.
– Cześć, Marek. – Mężczyzna pocałował Irenę w rękę i mocno uścisnął rękę jej męża. – Czego się napijecie? Może wina? Albo piwa? Czy lepiej bezalkoholowe?
– Ja w sumie poproszę normalne. – Zenon uśmiechnął się szeroko.
– To my pokroimy ciasto. – Monika wzięła Irenę za rękę. – A wy rządźcie się sami.
– Jasne. – Marek sięgnął do podręcznej, turystycznej lodówki, wyjął i otworzył dwie butelki, jedną podał sąsiadowi, równocześnie wskazując krzesło ogrodowe, i usiadł naprzeciwko. – Na zdrowie.
– Na zdrowie. Długo już tu mieszkacie?
– Wprowadziliśmy się dokładnie pierwszego września. Nie mamy jeszcze wielu rzeczy. To chyba widać. – Marek pokazał na ogród, gdzie stał jedynie mały, ogrodowy grill, plastikowy stolik, ławka i krzesełka. – Monika chce mieć tu ogródek, a ja myślę o szopie na narzędzia. No i oczywiście zrobimy jeszcze żywopłot.
– My nie mamy nawet tego. Dopiero próbujemy się zorganizować. Pewnie zaczniemy tu spać od czerwca.
– Czasami nie ma co się spieszyć.
– Podobno okolica jest piękna.
– Tak. Będziemy z Moniką jeździć rowerami. Z tego, co widzę, połowa domków jest wciąż niezamieszkana, ale jak się ludzie wprowadzą, to na pewno założymy jakąś grupę czy kółko.
– Dobry pomysł. Taka okolica… grzech nie skorzystać.
– To prawda.
– A słyszałeś kawał o wodzie?
– Chyba nie.
– Jak zareklamować mieszkanie na terenach zalewowych?
– No jak?
– Rezydencja z ekskluzywnym, sezonowym dostępem do prywatnej laguny. – Zenek zaczął się śmiać.
– Dobre. – Marek stuknął się z nim butelką. – Mocne.
– Jak cholera.
Maj
„SK Investments to przyszłość”
Firma urządziła na łące między osiedlem i rzeką piknik, zapraszając na niego nie tylko mieszkańców, ale przede wszystkim okoliczne władze.
– Witamy pana burmistrza i wójta gminy. – Na drewnianej trybunie przemawiał sam prezes Witowierski. – I wszystkich gości. Panie wójcie, serdecznie zapraszam.
– Dziękuję. – Gruby mężczyzna z czerwoną twarzą był przeciwieństwem dobrze wyglądającego managera. – Bardzo się cieszymy, że mamy nowych sąsiadów. Tylko dodam, że dzisiaj mamy przygotowane stoiska z lokalnymi przysmakami, grilla i liczne konkursy dla całych rodzin.
Ludzie zaczęli klaskać, a po chwili oficjeli zastąpił jeden z lokalnych zespołów.
Wszędzie panowała sielska atmosfera. Dopisywała pogoda, i ludzie się dobrze bawili, rozmawiając, pływając łódkami, grając w piłkę i badmintona czy latając dronami.
Osiedle wydawało się być rajem na ziemi, jednak prezes musiał po godzinie wyjechać. W głowie mu lekko szumiało, i gdzieś w środku lasu na drogę nagle wyskoczyła sarna. Mężczyzna zahamował, a zwierzę wpadło na szybę, całkowicie ją rozbijając.
– Cholera jasna. – Zatrzymał się na środku drogi. – Same awarie i problemy. Cholerne zadupie.
Prezes sięgnął po komórkę, ale ta na jego oczach się wyłączyła.
– Co jest? – Podłączył ją pod ładowarkę, nic się jednak nie stało.
W tym stanie ciężko było kierować, zdecydował się jednak zawrócić i poprosić kogoś o pomoc.
Czerwiec
Eeeeeeee!
W powietrzu unosił się przeraźliwy jęk syreny.
Zaspany Marek ledwo otworzył oczy, pocałował żonę, która przykryła głowę poduszką, szybko wstał z łóżka, ubrał się i wybiegł przed dom. Słup dymu widać było już z daleka. Mężczyzna ruszył w jego kierunku, dołączając do licznych sąsiadów, którzy również wybiegli ze swoich domów.
Grupa, która stała na końcu ulicy, liczyła ze dwudziestu ludzi i szybko się powiększała. Wszyscy obserwowali samochód na środku ulicy, całkiem trawiony przez płomienie.
– Co tu się stało? – Marek spytał jakiejś kobiety.
– A co miało się stać? Nie widać? Elektryk płonie.
– Tak sam z siebie?
– Podobno. Stał i się zapalił.
– Pewnie ze wstydu. A taki ładny był! Amerykańskij! Ha, ha, ha! – Wśród gapiów nie zabrakło osób zawistnych.
– Dobrze, że nie w garażu.
– Już jadą. – Ktoś najwyraźniej miał dobry słuch, bo Marek nic słyszał przez kolejne kilka sekund.
Ciągle wyła syrena, ale powoli zastąpił ją inny dźwięk. Na osiedle na sygnale wjechał wóz bojowy z prawdziwego zdarzenia. Gdy hamował, ze środka wyskoczyło dwóch strażaków, którzy w pośpiechu zaczęli rozwijać węże, kierując je w stronę auta i pobliskiej rzeczki.
– Odsunąć się. Ludzie, odsunąć się. – W grupie znalazł się jakiś samozwańczy lider, jednak nikt nie chciał go słuchać, a Polacy, jak to Polacy, byli specjalistami od wszystkiego i głośno wyrażali swoje opinie:
– Muszą go schłodzić.
– Do tego potrzeba prawdziwej straży, a nie ochotników.
– Jezu, ile to wody pójdzie.
– Pewnie będą to robić dwadzieścia cztery godziny.
– I co? Kto za to zapłaci? A cała brudna woda poleci pewnie do ziemi?
– Ja wam mówię. To kara za to, że ciągnęli prąd z sieci. Takie coś to dużo kosztuje.
– Burżuje. Lepszy diesel czy gaz.
– Albo golf trójka.
W końcu ucichła syrena, a Marek nie chciał dalej słuchać tego wszystkiego, tylko powoli wrócił do domu.
– Kochanie, co tam się stało? – Monika nadal leżała w łóżku.
– A nic. Na końcu ulicy zapalił się samochód. Nic poważnego, strażacy już się tym zajmują.
– Ugasili go?
– Tak jakby. To elektryk.
– Aha. I co z tego misiu?
– A to, że jak zapali, to trzeba jak najdalej spieprzać.
– Aleś ty mądry. – Zrobiła maślane oczy, ale nie było im dane posiedzieć w spokoju.
– I żywy stąd nie wyjdzie nikt. I żywy stąd nie wyjdzie nikt – rozległo się w całym domu, bo dzwonek do drzwi był teraz podłączony do głośników i małego komputerka, który losowo wybierał piosenki z bogatej, odpowiednio przygotowanej listy.
Marek ciężko westchnął i poszedł otworzyć drzwi.
Przed wejściem stał Zenek w szlafroku.
– Fajny dzwonek.
– Sam ustawiałem.
– Słyszeliście?
– Co?
– Ten elektryk. Podobno stał w garażu. Wypchali go kosiarką na zewnątrz.
– Kosiarką? No co ty gadasz?
– Nie, nie, nie taką małą. Oni mają dużą, porządną, spalinową, nie tylko do strzyżenia ogrodu, ale również do prac polowych.
– To się kupy nie trzyma. Przecież takie samochody zapalają się od razu.
– Nie wiem. Sąsiad chyba coś robił w garażu. I dlatego zdążył.
– Szczęście w nieszczęściu.
– No właśnie.
– A ty? Coś potrzebujesz?
– Nie. Tylko ciebie widziałem. Chciałem powiedzieć, co i jak.
– Dzięki.
– Wpadniecie do nas jutro wieczorem?
– Jasne.
– To na razie.
– Na razie.
Lipiec
– Marek, dziwnie się czuję. – Monika siedziała wieczorem na kanapie, trzymając się za brzuch. – Maluch mnie kopnął, a ja miałam wrażenie, że w drzwiach od łazienki widzę jakiś cień.
– Kochanie, mamy alarm. Nikt tu nie wejdzie.
– Wiem. Może za bardzo się przejmuję. Ale… takie wrażenie miałam już kilka razy. Szczególnie wieczorem. A dziecko jakby mnie ostrzegało.
– W nocy wszystkie koty są czarne. Może po prostu umówmy się, że nigdy nie będziesz wchodzić do ciemnych pomieszczeń. Zgadzasz się?
– Chyba masz rację. – Monika była nieprzekonana, ale pomyślała, że mąż pewnie wie, co mówi.
– No i super. – Marek klasnął w ręce. – Co przygotujesz na sobotę na piknik?
– Szarlotkę.
– Dlaczego to zawsze musi być szarlotka?
– Co mówiłeś?
– Nie, nie. Nic takiego.
Sobota
„Witamy na pikniku w Baraniej Górce”
Tym razem to była oddolna inicjatywa sąsiedzka. Zaczęło się od tego, że jedna pani drugiej pani, ta powiedziała coś mężowi, i dalej się samo potoczyło. Wszyscy mieszkańcy dołączyli do pierwszego, własnoręcznie przygotowanego, pikniku, gdzie zaprezentowano ciasta domowej roboty, ręcznie robione serwetki i kilka innych rzeczy, do tego zorganizowano rodzinne zawody i wyścigi.
Miejsce, jak ostatnio, znajdowało się na łące między ostatnimi domkami i rzeką. Zabawa zaplanowana została na cały dzień i miała zakończyć się tańcami.
Tym razem nie było polityki i znacznie więcej kobiet miało zaokrąglone brzuszki. Dopisali też znajomi i rodziny, którzy chwalili zwłaszcza lokalnego, kraftowego kebaba i piwo, robione przez browar znajdujący się dwa kilometry dalej.
– Na zdrowie. – Marek doglądał grilla i właśnie stuknął się butelką z Olkiem, sąsiadem z naprzeciwka. – I jak wam się mieszka?
– Było kilka usterek, ale jakoś sobie poradziliśmy. Największy problem to czasem nuda i odległość od cywilizacji. No i trzeba mieć samochód.
– Wy macie chyba SUV-a?
– No tak. Marta i dzieciaki potrzebują wygody, a ja często wyjeżdżam w delegacje.
– A ten drugi?
– Takie małe pierdzidełko, ledwo sto pięćdziesiąt koni.
– Nie ma to jak mój kochany plymouth. – Do rozmowy wtrącił się Zenek, który właśnie nałożył sobie żeberka. – Sprowadzenie go kosztowało majątek i wymagały masy papierków, jeszcze więcej problemów sprawiają przeróbki i części. Ale warto, naprawdę warto.
– I co potem? Sprzedasz go? Czy będziesz jeździć na wycieczki?
– No co ty? Oczywiście, że zachowam dla siebie.
– A nie lepiej jakaś corvette czy mustang?
– Za bardzo oklepane.
– A coś bardziej swojskiego?
– Za mało ekscytacji. Poza tym mój stary miał pierdoloneza. Gówno, jakich mało.
– To może warszawa?
– Nie. Dolniak i górniak były w żukach i nysach. To dobre, jak ktoś lubi takie klimaty. Ja chcę słyszeć i czuć prawdziwe brzmienie.
– A jaki jest silnik masz w tym swoim plymouthcie?
– V12.
– Aaaa... to co innego.
– A słyszeli sąsiedzi, że obok nas chcą włączyć nową antenę? – Po dłuższej chwili ciszy głos zabrał znów Olek. – Mam kumpla w Playu i dał mi cynk. Będzie 5G, a my zrobimy petycję. Podpiszecie się z nami?
– No jasne.
– Panowie, internet to podstawa. Nie ma co hamować postępu – rzucił ktoś z boku, ale go zignorowali.
– Mnie zastanawia, co będzie po drugiej stronie rzeki. – Marek popadł w zadumę. – Czasem jak patrzę z okien, to mam wrażenie, że są tam jakieś światła.
– Może samochody? Albo zwierzęta?
– Ktoś mi kiedyś mówił, że kiedyś w tych okolicach wieszano powstańców. Podobno w takich miejscach są duchy...
Jego słowa przerwały jakieś piski. Zerwali się wszyscy, i pobiegli w ich kierunku. Wyglądało na to, że jakiś traktor przygniótł chłopca. Mężczyźni zabrali się za stawianie przewróconej maszyny, podczas gdy obok lamentowały kobiety:
– Zostawiłam go tylko na chwilę.
– Jechał jak szaleniec.
– Jak to się mogło stać?
W końcu się udało. Dziecko miało zmiażdżoną nogę. Ktoś je zabrał, a ludzie nie mogli dojść do siebie dobrą godzinę.
Pod wieczór wszystko się zmieniło. Znów zagrała muzyka. Rozochoceni, pijani panowie zaczęli wchodzić do rzeki, jednak szybko stamtąd pouciekali.
– Cholera, jakie komary.
– Wcześniej tu takich nie było.
Nie wydarzyło się nic złego, ale humory zdecydowanie przestały dopisywać. Około dwudziestej drugiej wszystkich wypędził letni deszczyk.
Marek po pikniku miał koszmary. Śniło mu się, że ktoś go goni, z nożem w ręku. Obudził się, tknięty przeczuciem, a może siódmym zmysłem, i zobaczył żonę, która stała nad nim, trzymała nad głową suszarkę i najwyraźniej chciała go uderzyć.
– Jezu! – Cofnął się, wyskoczył z łóżka i spojrzał ze strachem na jej martwe oczy, potem ją złapał i zaczął trząść. – Monika, nic ci nie jest!? Kochanie!
– Marek? Jak? Co? – Kobieta jakby wyszła z transu i wypuściła z ręki suszarkę. – Byłam w łazience. Robiłam siku. A potem… potem ty mnie złapałeś. Jak się tu znalazłam? – Monika zaczęła płakać, a on ją przytulił.
– No dobrze, już dobrze, jesteś bezpieczna.
– Czasem mam wrażenie, że nie jestem… nie jestem... sama. – Łkała. – Ale głównie wtedy… wtedy… jak idziesz do pracy. Nie możesz siedzieć w domu? Proszę.
– Kochanie, zrobię, co mogę.
Mężczyzna kilka dni później ustalił, że sześćdziesiąt procent będzie pracował z domu, a pozostały czas spędzi w biurze.
Tydzień później
Marek był w pracy i właśnie przeglądał wiadomości na platformie X. Jego uwagę zwróciła informacja o dziwnych odgłosach z kapsuły Boeinga, które brzmiały zupełnie jak sonar z łodzi podwodnej.
Nagle naszły go dziwne wątpliwości.
A jeżeli świat niematerialny rzeczywiście istnieje? Co, jeżeli umarli nas nigdy nie opuszczają?
Przeszły go ciarki.
Wiedziony nagłym impulsem zaczął dzwonić do domu.
Nikt nie odbierał.
Wybrał numer komórki.
Była wyłączona.
Wziął głęboki oddech, energicznie wstał i ruszył do gabinetu szefa.
– Muszę jechać do domu. – Nie owijał w bawełnę.
– Stało się coś?
– Monika się nie odzywa. – Był coraz bardziej zdenerwowany. – Na żadnym z numerów.
– Jedź. Wpiszę ci na żądanie.
– Dzięki.
Niemal zbiegł do garażu. Za kierownicą starał się respektować przepisy, ale tam, gdzie było pusto, przyspieszał do granic możliwości. Kilka razy o mało nie potrącił pieszych, a raz wymusił pierwszeństwo.
Jak w amoku wpadł do domu.
Wszystko wyglądało normalnie, to znaczy normalnie, z wyjątkiem tego, że nigdzie nie widział żony.
Po raz pierwszy od miesięcy sięgnął po papierosy, schowane w kuchni na górze na szafce, wyciągnął jednego i nerwowo go odpalił.
Nagle usłyszał odgłosy przy drzwiach wejściowych.
Niemal dostał zawału, gdy odwrócił się i zobaczył Monikę, która spokojnie zdejmowała buty:
– Stało się coś? Jakoś wcześnie jesteś.
– Nie mogłem się do ciebie dodzwonić.
– A bo wiesz, głupia sprawa. Komórka mi się rozładowała.
– Martwiłem się o ciebie. Jak możesz być taka nieodpowiedzialna? – Podszedł, złapał ją za ramiona i mocno potrząsnął.
– Jak ci minął ci dzień?
Już miał odpowiedzieć „chujowo”, ale tylko zagryzł zęby, odwrócił się i poszedł na górę. Po chwili trzasnęły drzwi od łazienki.
Monika widziała, że jest zły.
Coś się między nimi tego dnia zepsuło.
Sierpień
– Huhu! Huhu! Zobacz, to chyba prawdziwek. – Monika pokazała dorodnego grzyba, a Marek schylił się za nią i go zebrał. – To miejsce nie przestaje mnie zadziwiać. Woda, las, grzyby, zwierzęta. To chyba raj.
– Może chodźmy do domu? Łazimy tak już dwie godziny.
– Zobaczmy jeszcze tamten zagajnik. – Pokazała ręką i ruszyła bez czekania na odpowiedź, po chwili jednak stanęła jak wryta, patrząc na truchło dużego zwierzęcia, rozciętego i wypatroszonego od stóp do głów. – Jezu.
– To sarna. – Marek mocno ją przytulił, równocześnie delikatnie, choć stanowczo, odwracając jej głowę.
– Kto to mógł zrobić?
– Raczej jakieś inne zwierzę.
– Myślisz, że tu są wilki?
– Nie mam pojęcia, ale musisz zamieszkać u mamusi. Wpierw dziecko na pikniku, teraz ta sarna.
– Nie zapominaj o wypadku prezesa i trzech spalonych samochodach. I co jej powiemy?
– Nie wiem. Remont łazienki. Brak prądu. Cokolwiek.
– Wiesz, że ona od razu postawi mi karty. A ja tego nie chcę.
– Przejdziemy przez to razem. Jak zawsze. Chodź.
Wieczorem
– Widzę dusze potępione. I demony. Krążą wokół was. Nie odpuszczają. – Teściowa siedziała przy stoliku i patrzyła na młode małżeństwo. – Mówiłam wam, że ten dom to może być problem. I na moim wyszło.
– Jezu! – Monika przytuliła się do Marka, który filozoficznie stwierdził:
– I co mamy teraz zrobić?
– Monia zostaje ze mną.
– A ja co? Pies?
– Musisz spróbować odczynić urko na miejscu. Dam ci zioła i polecę kilku dobrych specjalistów.
– A nie może mamusia sama?
– Teraz to mamusia. Nie, mamusia nie może. Do tego trzeba mieć prawdziwy dar.
– Ojoj, to mamusia nie ma?
– Marek! – Monika syknęła. – Zachowuj się! Byle jak, ale się zachowuj! I przeproś mamę.
– Prze-pra-szam. – Mężczyzna powiedział to cicho, niemal wycedził przez zęby, wywracając oczy w drugą stronę.
– Przyjmuję przeprosiny. To nie moja dziedzina. Do tego trzeba prawdziwych specjalistów, nie takich z koziej dupy.
Wrzesień
Z rana wszędzie widać było gęstą mgłę. Zaspany Marek cały czas ziewał, patrząc za okno. Widoczność była może na pięćdziesiąt metrów, a wyobraźnia podpowiadała mu, że dalej mogą czaić się same potwory.
– Żałobny orszak twoją duszę przyjmie… – jego dłoń zawisła nad kubkiem kawy, a usta wykrzywiły się w złośliwym uśmiechu.
Dzwonek brzmiał głośno i donośnie, a on odczekał dłuższą chwilę i dopiero wtedy poszedł do drzwi.
– Dzień dobry. – Starszy pan miał ze sobą walizeczkę.
– Proszę, proszę bardzo. – Marek zaprosił go do salonu. – Może coś do picia?
– Nie, dziękuję. Ciężko do was trafić. Trzy razy zgubiłem drogę w tej mgle. Raz o mało nie wjechałem na drzewo.
– Tak. Ja też czasami wrażenie, że las chce nas wchłonąć.
– No dobrze. To zaczynajmy. – Starszy pan zdjął kurtkę, włożył pelerynę, wziął rozwidlony kawałek drewna, przypominający różdżkę z filmów Barei, i zaczął chodzić w kółko. – Widzę tu żyły. Dużo żył. I cieki wodne.
Mężczyzna bez pytania przeszedł do kuchni, sypialni i pozostałych pomieszczeń i w końcu wydał diagnozę:
– Tu coś się dzieje. Trzeba zainstalować ekrany.
– Ekrany?
– Sam pan zobaczy. – Staruszek wyjął z walizki kawałek przezroczystej folii, mocno przypominającej folię do pakowania kanapek. – Musicie to nakleić na ściany i sytuacja powinna wrócić do normy.
– Aha.
– Dam panu wizytówkę z adresem. Zostawię próbki, a resztę musi pan sam wymierzyć i zamówić.
– Rozumiem. – Marek potwierdził, chociaż jego mina mówiła, że nie wie, o co chodzi.
– To będzie dwieście złotych.
– Dziękuję. – Gospodarz westchnął i zapłacił w gotówce, myśląc, że to wszystko na pewno wymysł starej, która chciała zatrzymać Monikę przy sobie.
Starszy pan pojechał, a on siedział, przeglądając internet i patrząc za okno. Była dziesiąta rano i mgła nie chciała jeszcze ustąpić.
– AAAAAAA! – Gdzieś z zewnątrz rozległ się nieludzki krzyk.
Marek zamarł, upuścił komórkę i wybiegł na ulicę.
– AAAAAAA! – Niosło się po okolicy, wyglądającej dosłownie jak Londyn z horrorów.
Mężczyzna ruszył biegiem do posesji obok. Tam stanął jak wryty, widząc otwarte drzwi garażu i wiszącą na grubym sznurze Irenę, a pod nią zawodzącego męża. Nie zastanawiał się długo, tylko szybko doskoczył i próbował ją podnieść. Kobieta była lodowata w dotyku i szybko stało się jasne, że nie żyje co najmniej od kilku godzin.
Wokół nich gromadzili się sąsiedzi. Szybko przyniesiono nóż i stołek i odcięto nieszczęsną. Ktoś wezwał pogotowie, ktoś inny zadzwonił po policję.
To był bardzo smutny dzień na Łąkowej. Marek długo nie mógł dojść do siebie, w końcu jednak zdecydował się odwiedzić żonę.
– Coś się znowu stało. – Teściowa miała nosa do tych spraw, a Marek nie wiedział, co odpowiedzieć, nie chcąc martwić Moniki, i tylko pokiwał przecząco głową.
– Wiem, że mam rację. – Kobieta nie dawała za wygraną.
– Nie teraz. Może po obiedzie.
– Dobrze.
Zjedli prawie w milczeniu. Żona wydawała się szczęśliwa, widząc go całego i zdrowego, i najwyraźniej udawała, że nie dostrzega nic niezwykłego.
Po obiedzie uciekł do kuchni. Mył naczynia i nagle uderzył kubkiem o krawędź zlewu.
– Cholera! – Cofnął ręką, a ta zawadziła o szklankę, która rozbiła się z hukiem o ziemię.
– Może lepiej to zostaw. – Teściowa nie była zbyt zadowolona.
– Normalnie coś takiego mi się nie zdarza.
– To bardzo zła wróżba. – Zamknęła drzwi do kuchni, otworzyła okno i zapaliła papierosa, wydmuchując dym prosto na zewnątrz.
– Sąsiadka się powiesiła.
– Tym bardziej nie możesz tu spać. To musi wywietrzeć.
– A tam to niby mogę?
– Nie tu.
– Mamusia mnie wypędza?
– Sam chcesz pojechać do domu, i go obronić, jak każdy prawdziwy facet.
Marek spojrzał się na nią, ale nie odpowiedział ani słowa. To był jego czuły punkt, a do tego jakiś cudem wiedział, że w tej konkretnej sytuacji stara ma całkowitą rację.
Mężczyzna chwilę posiedział, podumał, wypił kawę, potem pocałował żonę na dobranoc i ruszył w drogę.
Już przy wjeździe do osiedla wiedział, że znowu stało się coś złego.
– Nie może pan jechać dalej. – Młody policjant zastąpił mu drogę mniej więcej dwieście metrów od domu.
– Ja tam mieszkam, pod siódemką. Co tu się stało?
– Wybuch gazu. Musi pan zostawić samochód.
– Ale tam mam garaż.
– Wszędzie stoją samochody służb.
– Aha.
Marek wysiadł i przeszedł ostatnie metry pieszo. Zobaczył straż, policję i pogotowie. Wszędzie śmierdziało spalenizną ze spalonego domu sąsiadów.
– Co tu się stało? – Podszedł do grupki sąsiadów.
– Zenek – jęknął jeden z nich. – Jakoś uciekł ze szpitala. Wrócił do domu. Przywiózł butle z gazem. Na szczęście nie było dużego wybuchu.
– A on sam?
– Poparzony, ale raczej nie przeżyje.
– Co mu odbiło?
– Maślewcy mówią, że cały czas krzyczał coś o demonach. Próbowali go powstrzymać, ale w końcu im się wyrwał.
– Przykra sprawa. Taka tragedia, wpierw żona, a teraz on.
– Tak.
W domu nawet w środku śmierdziało spalenizną, a Marek cały czas miał przed oczami obraz wypalonej skorupy, jeszcze do niedawna siedziby młodej, zakochanej pary. Mężczyzna nigdy wcześniej nie dopuszczał do siebie myśli, że coś jest nie tak, teraz jednak musiał przyznać, że sprawy idą w złym kierunku. Na całym osiedlu zdarzały się dziwne wypadki, dodatkowo on również nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jest obserwowany, a jego energia życiowa maleje. To było tak delikatnie i nieuchwytne, że się przyzwyczaił, teraz jednak wiedział, po prostu wiedział i czuł, że musi coś zrobić.
Odczekał kilka godzin, potem założył najgorsze ubranie i buty, nasmarował twarz czarną pastą, włożył przezroczyste rękawiczki z lateksu, przeskoczył płot i wszedł na posesję sąsiadów.
Tu, na dworze, smród był jeszcze gorszy.
Wyglądało na to, że spalił się cały parter.
Marek teoretycznie znał tu każdy kąt, teraz jednak wszystko się zmieniło. Wszędzie zalegał dywan ze szczątków metalu, drewna, plastiku i trudnych do zidentyfikowania elementów. Widok był przygnębiający i mocno przypominał zdjęcia z dwa tysiące siedemnastego z Londynu.
To było dziwne chodzić po takim samym domu, jak ich własny, ale jednak innym, z innymi sprzętami i meblami, i patrzeć na fragmenty mebli, zdjęć, kubków i tysięcy innych rzeczy. Mężczyzna nie do końca wiedział, po co tu właściwie przyszedł, i czy bardziej chce się dowiedzieć, co się właściwie stało, czy tylko uspokoić własne sumienie, że nic nie widział i nie zareagował.
Było dosyć ciemno. Księżyc schował się za chmurami, a on czuł się jak żołnierz na terytorium wroga. Kilka razy przeszedł przez salon, zajrzał do kuchni, sypialni i łazienki, rzucił też okiem przez osmalone czy wybite szyby. Mocno się pilnował, nie palił latarki i starał się narobić jak najmniej hałasu. Nie wychodził ani kroku przed dom, gdzie smętnie powiewały taśmy policyjne, ale i tak najadł się strachu, gdy na zewnątrz ktoś przechodził czy przejeżdżał.
Na oględzinach spędził dobre kilkanaście minut, wciąż próbując zrozumieć, jak ktoś mógłby znaleźć się w piekle z własnej, nieprzymuszonej woli.
Na górę nie mógł wejść. Sprawdził tylko, że schody właściwie nie istnieją, i jeżeli chce się tam dostać, musi mieć drabinę, ewentualnie przejść po dachu przez garaż, raczej na pewno będąc narażonym na interwencję policji.
Sam garaż najmniej ucierpiał, jako najbardziej oddalony od źródła pożaru. Drzwi wjazdowe były zamknięte, a on zapalił latarkę w środku, patrząc na praktycznie nieuszkodzonego plymoutha, co najwyżej trochę przyprószonego drobną sadzą, pyłem i kurzem. Z ciekawości pociągnął za klamkę. Samochód był otwarty. Usiadł za jego kierownicą i pomyślał, że kiedyś to można było jeździć jak król.
Przymknął oczy i przez chwilę niemal poczuł atmosferę słynnej Route 66 z małymi, przydrożnymi barami. Przypomniały mu się też liczne filmy i ogromne autostrady aż po horyzont, po których jechały setki aut z paniusiami w chustkach na głowie i długich kwiecistych, sukienkach i mężczyznami w garniturach, obowiązkowo z kapeluszem i cygarem w ręku.
Samochód w jego głowie błyszczał świeżą, zieloną farbą i cieszył żywą, czerwoną tapicerką, która nie miała żadnych przetarć ani ubytków. Zrobiło mu się zimno, zupełnie jakby do środka wpadało świeże powietrze. Miał wrażenie, że słyszy warkot ogromnego silnika i muzykę z płyt, które, na logikę, powinny być ładowane pewnie w bagażniku. To było takie realne, że aż podskoczył, gdy niespodziewanie znalazł się na stacji benzynowej z dystrybutorami z chorągiewką i armią pracowników, którzy sprawdzali olej i myli szyby.
„Mr. Sandman, bring me a dream…”.
Niemal poczuł zapach benzyny, wyrzucanej z ogromnych rur bez katalizatorów, i wolności ludzi, którzy mogli kupić cały, kompletny dom za jedną czy dwie miesięczne pensje. To wyglądało niemal jak w „Powrocie do przyszłości” i było tak rozczulające, że nie chciało mu się wracać do Baraniej Górki, w końcu jednak przemógł się i otworzył oczy.
Auto cały czas zapraszało do jazdy, nawet w obecnym stanie.
Przesunął dłonią po cienkiej, karbowanej kierownicy.
To była magia, wyblakłe echo Ameryki z hamburgerami po pięćdziesiąt pięć centów, wybuchami w Nevadzie, colą w klasycznych, szklanych butelkach, programem Apollo, zabójstwem prezydenta i segregacją rasową.
Mężczyzna jeszcze chwilę posiedział, potem otrząsnął się i zszedł do piwnicy. Tam spotkało go kolejne zaskoczenie. Stanął przerażony, ale nie zniszczeniami, tylko wyposażeniem. Sąsiedzi mieli tu pokój zabaw dla dorosłych i graciarnię, teraz jednak wszystko było pocięte i zniszczone, zupełnie jakby przeszło tu małe tornado. Marek oświetlał miejsce latarką, nie do końca wiedząc, co o tym myśleć, a dramatyzmu dodawały napisy, zrobione czarną farbą na wszystkich ścianach.
„Dzieci to zło”
„Zabić, zabić, zabić”
„Liberate me”
„Zło zaraz przyjdzie na świat”
Litery były nierówne i może nawet pisane palcem, a jego aż wzdrygnęło na myśl, że ktoś mógłby skrzywdzić ich córkę.
Jak to możliwe, że tamci przychodzili do nich i cieszyli się z każdej wiadomości, każdego ruchu i kopnięcia małej? Czy chcieli ją porwać zaraz po urodzeniu? Zabić? Zjeść? Złożyć w jakimś chorym rytuale?
Mężczyzna nie wiedział, ale poczuł mocny niepokój. Do domu wrócił niemal automatycznie, bez zastanowienia, potem schował ubranie do pralki, położył się w wannie i zaczął intensywnie myśleć.
Czy sąsiad był obłąkany? A może odebrało mu rozum po stracie żony? Czy powiesiła się, bo nie mogła z nim wytrzymać? I czy była tu osoba trzecia?
Wyszedł z kąpieli i wiedziony impulsem wybrał numer do domu.
– Co u ciebie? Wszystko w porządku? Tak. Po prostu chciałem się dowiedzieć, czy mamusia za bardzo nie rozrabia. Dobrze, to widzimy się jutro. Śpij dobrze, kochanie.
Tej nocy nie mógł zasnąć, podobnie było każdego kolejnego dnia. Cały czas budził się zlany potem, a potem długo leżał, oczami wyobraźni słysząc niepokojące odgłosy z lasu, dalekie wycie wilków czy szczekanie psów.
Coś się kroiło, i czuł to mocno przez skórę.
Październik
– W nocy przewiduje się wysoki stan Wisły i rzek w trzech województwach. – Zmęczony strażak spojrzał na kobiety i mężczyzn, zgromadzonych w świetlicy szkoły podstawowej dwa kilometry od osiedla. – Mamy wywrotki z piaskiem. Musimy ułożyć worki od strony łąki. Potrzebujemy ochotników do ładowania i do robienia ciepłych posiłków. Może będzie trzeba przewieść coś samochodem. To tyle.
Ludzie byli mocno przygnębieni, słysząc to wszystko, ale zgłosili się wszyscy, bez żadnego wyjątku.
Marek zaraz po spotkaniu zapakował do skody masę plastikowych worków, zawiózł je na osiedle i poszedł do domu, gdzie po raz kolejny sprawdził, że wszystkie cenne rzeczy przeniesione są na samą górę.
Zapowiadał się długi dzień. Mężczyzna założył kalosze i ciepłe ubranie, żałując, że nie ma gumowego kombinezonu jak dla rybaków, wziął łopatę i ruszył w stronę najbliższej górki piasku.
Praca przy układaniu wałów była ciężka i monotonna, ale nikt nie narzekał.
Przez godzinę czy dwie wszędzie kręciły się małe dzieci, które cieszyły się z piaskownicy i darmowej pizzy, w końcu jednak ktoś poszedł po rozum do głowy i wypędził je wraz z nieodpowiedzialnymi matkami.
Zniknęły też typiary nagrywające tik-toki.
Dopiero wtedy wszyscy zaczęli pracować naprawdę efektywnie. Robota szła do przodu. Ludzie układali wały w pocie czoła, tylko od czasu do czasu robiąc krótką przerwę.
– Cholera. To osiedle jakieś pechowe jest. – Mężczyzna obok Marka w pewnym momencie wyciągnął papierosa i zapalił.
– To znaczy? – Marek oparł się na łopacie.
– Same usterki. Już mi się wydaje, że coś naprawiłem, a to znowu wraca.
– Nie rozumiem.
– Na przykład drzwi od garażu. Kilka razy mi się same otwierały.
– Są na gwarancji.
– Jasne. Czas oczekiwania na konsultanta dwa miesiące. Dobre, nieważne. My tu gadu gadu, a robota sama się nie zrobi.
I tak wszyscy pracowali, od czasu do czasu przekazując złe nowiny:
– Komórki wysiadły.
– Chyba będzie padać.
– Fala powodziowa będzie wyższa o pół metra.
– Nie będzie jak wyjechać z osiedla. Podobno strażacy chcą zrobić tam kolejne wały.
Deszcz pojawił się po godzinie czternastej. Mały, zimny kapuśniaczek dosyć szybko przemienił się w ulewę, mocno utrudniając sprawę. Ziemia stała się wilgotna. Ciężko pakowało się ją do worków. Ludzie, przemoczeni do suchej nitki, klęli i wywracali się w błocie, desperacko próbując wzmocnić prowizoryczne wały. Wszędzie śmierdziało szlamem i spalinami z przenośnych generatorów z reflektorami, które stały i oświetlały cały teren.
Fala powodziowa zaczęła narastać koło dwudziestej. Woda zaczęła dosyć szybko przesiąkać i centymetr po centymetrze zalewać łąkę i powoli kierować się w stronę ogrodów i domów.
– Drugi rząd! Szybko! – Wszyscy rzucili się, żeby budować kolejną, prowizoryczną linię umocnień.
Z boku wyglądało to, jakby armia mrówek próbowała powstrzymać niepowstrzymane. Ludzie w zielonych pałatkach i płaszczach zataczali się, klęli i potykali o własne nogi, nie odpuszczając. Do walki rzucili się wszyscy, nawet niepełnoletni.
Szczyt fali przyszedł koło północy. Woda teraz niosła dosłownie wszystko, w tym zwłoki zwierząt, kawałki drewna i masę śmieci.
Ludzie poczuli potęgę żywiołu i smród śmierci, która z całych sił próbowała wedrzeć się do ich małego miasteczka. Ich determinacja, zamieniona w desperację, teraz przeszła w czarny humor.
Michał słyszał „Eye of the tiger” na przemian z „Mam tę moc” i „We are the champions”.
Oczy mu się same zamykały, ale po chwili jakoś znów znajdował siłę. Dużą w tym rolę odgrywała mocna kawa i energetyki, niestrudzenie roznoszone przez kobiety. Czasami miał wrażenie, że wśród drzew widzi jakieś cienie czy ślepia. Raz czy dwa wydawało mu się dostrzec coś na dachach domów i w mroku między ogrodami, ale uznał, że to wina zmęczenia.
Praktycznie nie odpoczywał od osiemnastu godzin, w końcu jednak się doczekał. Prowizoryczne wały wytrzymały, a woda powoli opadała. Wtedy zobaczył, że wojewoda przysłał kolejnych ludzi, pewnie po to, żeby powiedzieć, jak bardzo państwo troszczy się o swoich. W sumie miał to w dupie. Wzruszył ramionami i uznał, że jeden człowiek mniej czy więcej nie zrobi różnicy.
W domu poczuł się jak obcy. Wiedział, że przez ostatnią dobę zdarzyło się coś, co go zupełnie zmieniło.
Poszedł na górę zmyć cały brud.
Oparł się o ścianę w kabinie i zamknął oczy.
Był bardzo zmęczony.
Nagle zrozumiał, że woda jest do kolan, a on nie może się ruszyć. Czuł paraliż całego ciała. Choć to niemożliwe, po dłuższej chwili stał zanurzony do wysokości tyłka, a potem rąk. Cały czas próbował się ruszyć, niestety bez skutku.
Woda doszła do wysokości głowy.
Wziął głęboki oddech.
I wtedy niespodziewanie coś się zmieniło. Znów mógł się poruszać w kabinie, teraz wypełnionej prawie po sufit. Zakręcił wodę. Próbował wymacać odpływ, ten jednak nie był zablokowany. Walczył o każdy oddech, a drzwi nie chciały się przesunąć, zupełnie jak przyklejone.
W końcu zaparł się rękami i zaczął pchać je tyłkiem.
Udało się. Woda wylała się na łazienkę, a on w jednej chwili znalazł się między pralką i umywalką. Wszystko było takie realne. Dłuższą chwilę leżał w głębokim szoku, potem wstał i pobiegł po telefon, żeby porobić zdjęcia.
Gdy wrócił, stanął jak wryty. Łazienka wyglądała jak zawsze i nie była wcale zalana.
– Co tu się, kurwa, dzieje? – Zaczęły mu drżeć ręce.
W środku zgasło światło, a on wyraźnie słyszał czyjś chichot.
Tego było za wiele.
W pośpiechu złapał brudne ciuchy, zbiegł na dół, ubrał się przy wyjściu i wybiegł przed dom, gdzie ludzie wciąż składali różne rzeczy.
Świtało.
I wtedy zadzwoniła komórka, którą, nie patrząc, przyłożył do ucha.
– Wiem, że coś się stało. – Głos teściowej był niezwykle poważny. – Masz być cały czas wśród ludzi. Poczekaj, aż przyjadę.
– Irena, nie wiem, o co ci chodzi, ale potrafię sam poprowadzić auto.
– Nie pieprz. Jesteś zmęczony. Trzymaj się ludzi. Nie możesz zostać sam.
– Jasne. Mogę spać w samochodzie.
– Ja mówię poważnie. Śmiertelnie poważnie.
Rozłączył się bez słowa. Drżały mu ręce. Chwilę podumał i podszedł do grupki mężczyzn, robiących przerwę przy zwijaniu sprzętu.
– Macie fajka?
Jeden z nich bez słowa podał mu paczkę, poczekał, aż się poczęstuje, i przypalił.
– Dzięki.
– Ciężko było?
– Tak.
– Wy przynajmniej się nie opieprzaliście, nie to, co oni. – Mężczyzna pokazał na kolejnego przedstawiciela władzy, który stał kilkanaście metrów dalej przed kamerą i, gestykulując, prezentował ciężki sprzęt, który najwyraźniej teraz przyjechał, bo wyglądał jak z fabryki. – Porobią zdjęcia i pojadą.
– I tak jest dobrze – dorzucił ktoś z boku. – W innych miejscach to od razu pojawili się szabrownicy.
Rozgorzała między nimi dyskusja, a Marek tylko spokojnie palił i się przysłuchiwał.
– A ja słyszałem, że za krytykę samorządu można być zatrzymanym. A za ratowanie samochodu wysoki mandat.
– Jak to?
– Oni to nazywają dezinformacją i utrudnianiem akcji ratunkowej. Podobno za to grozi do pięciu lat więzienia. I wlepiają po pięć stów, jak auta nie stoją na parkingu.
– Naprawdę? Nawet, jak nie ma parkingów i ktoś ucieka przed wysoką falą?
– Tak.
– Dzięki za fajka. – Marek przydeptał peta i zostawił ich, nadal dyskutujących w swoim gronie.
Mężczyzna zaczął kręcić się po okolicy i w końcu doczekał się widoku niebieskiego seata, który podjechał, niemal go zahaczając.
– Nic ci nie jest? – Żona wyskoczyła z samochodu i rzuciła mu się na ramiona.
– Marta miała straszny sen, ja też nie mogłam spać. – Widok mamusi za kierownicą był warty zapamiętania, ale cały czas kleiły mu się oczy.
Zasnął po drodze.
***
– Mów, jak było. – Żona się uśmiechnęła.
– Noc żywych trupów. – Marek siedział przy stole u teściowej i mocno ziewał. – Układaliśmy worki. Cały czas miałem wrażenie… To głupie…
– Mów.
– Myślałem, że wszystko sprzysięgło się przeciwko nam. I widzę duchy…
– Może to nie jest takie głupie – wtrąciła teściowa. – Jest taka teoria, że im więcej sieci komórkowych, tym bardziej jesteśmy chronieni przez zjawiskami paranormalnymi.
– Czyli osiedle na odludziu to doskonałe miejsce dla duchów?
– Tak jakby.
– To super, bo ja muszę tam wracać.
– Dlaczego?
– Szabrownicy.
Kilka dni później
Była dwudziesta.
– Cukierek czy psikus?
Marek popatrzył na dzieci, ubrane w peleryny, i już wyciągał miskę ze słodyczami, ale one się cofnęły i zaczęły uciekać, piszcząc.
– Poczekajcie! Nie uciekajcie! Cholera, co jest grane? – Nie wiedział, co powiedzieć, i zamknął drzwi wejściowe.
Barania Górka chciała szybko zapomnieć o powodzi. Każda okazja była dobrym pretekstem, żeby wrócić chociaż do namiastki normalności. Na Halloween zapowiadano różne pochody i atrakcje, i chociaż ksiądz grzmiał z ambony, osiedle opanowały hordy kościotrupów, zombie i innych potworów.
Od czasu do czasu z każdej strony dało się słyszeć piski i krzyki, ale Marek uznał, że to normalne. Mężczyzna przygotował na tę okazję pyszne krówki ciągutki, nie miał jednak okazji, żeby je komuś dać. Wszystkie dzieci uciekały po kilku sekundach od otwarcia drzwi, a on zupełnie nie rozumiał dlaczego i tylko stał w kuchni i obserwował.
W pewnym momencie zaciekawiła go grupa dorosłych z pochodniami i widłami.
– Co jest? – Wyszedł na ganek.
– Dziecko zginęło. Szukamy go od pół godziny.
– Pójdę z wami. – Szybko założył buty, zamknął drzwi i ruszył za nimi, spodziewając się, że to pewnie jakiś psikus.
Grupa doszła do końca Łąkowej.
– Idźcie w las. Po kilka osób – mówił jakiś starszy pan. – A my znowu obejdziemy wszystkie ulice.
– Przepraszam, ale dokładnie o kogo chodzi? – Marek podniósł rękę.
– Wojtek, lat dziewięć. – Mężczyzna pokazał zdjęcie na telefonie.
Marek dołączył do grupy trzech mężczyzn. Ruszyli ścieżką, która prowadziła równolegle do rzeki, i kończyła się na polach za lasem.
Było ciemno.
– Tam. Widzę. – Jeden z mężczyzn wskazał coś po prawej.
Zaczęli się przedzierać przez krzaki.
Po chwili stanęli w milczeniu.
Chłopiec leżał na ziemi i już na pierwszy rzut oka widać było, że nie żyje. Miał związane ręce, szmatę w ustach, ślady na szyi i był rozebrany od pasa w dół.
– Żebym dorwał skurwysyna! – Jeden z mężczyzn zaczął się trząść, a Marek odwrócił się, gwałtownie wymiotując.
Mężczyzna miał straszne przeczucie, że to nie koniec. I że zło krąży dookoła nich, kryjąc się w mroku.
– Trzeba natychmiast wezwać policję.
Listopad
– SK Investment nas oszukało. To są tereny zalewowe na starych mapach. Z czasem zmieniono klasyfikację. – Referował jeden z mieszkańców osiedla, a reszta zgromadzonych uważnie go słuchała.
– Wiecie, co tu jeszcze kiedyś było? – Ktoś mu przerwał. – Cmentarz. Developer zapewniał, że wszystko zostało usunięte. Byliśmy u proboszcza miejscowej parafii. Potwierdził, myślę jednak, że klecha nie mówi całej prawdy. Moja ślubna widziała, jak się uśmiechał. Pewnie dostał w łapę.
Ludzie zamarli na chwilę, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, a potem rozgorzała dyskusja.
– Ale jak to możliwe? Cmentarz i tereny zalewowe naraz? To się kupy nie trzyma.
– Tereny były pierwsze. Cmentarz powstał za PRL-u, gdy nie było powodzi.
– No to nie mógł być za duży.
– Podobno jednak znalazło się tu kilkadziesiąt grobów.
– A ja słyszałam, że tu stał dworek szlachecki, i popełniono zbrodnię. Podobno zabito kilkudziesięciu żołnierzy w powstaniu styczniowym.
– Ludzie, ludzie, opamiętajcie się. Ja mam kredyt. Nie mogę się stąd wynieść, ot tak.
– Musimy złożyć pozew zbiorowy.
– Ale sądy będą to rozpatrywać latami. Państwo z kartonu.
– Pójdźmy do „Sprawy dla reportera”.
– I co nam to da? Przecież mieszkać gdzieś trzeba.
– Zamieszkamy w szkole.
– A ta sąsiadka, co się zabiła?
– Ja się tu nieswojo czuję.
– Trzeba księdza egzorcystę.
– Jak trwoga, to do Boga?
– Trzeba szukać pomocy.
– Ja pójdę do klechy. – Marek nie tracił czasu, tylko podniósł rękę. – Pojedziemy samochodem i go przywieziemy. To muszą być przynajmniej trzy osoby. Gdzie to dokładnie jest?
Wrocław
– Proszę księdza, jest ksiądz naszą ostatnią deską ratunku. Nie możemy spać. Ludzie boją się być sami. Zdarzają się rzeczy, które naprawdę trudno wytłumaczyć.
– Tak. Tak. Rozumiem. – Starszy kapłan założył okulary i spojrzał uważnie na delegację, składającą się z mężczyzny i dwóch kobiet.
– Przewieziemy księdza. Może ksiądz u nas nocować. Albo wynajmiemy pokój w hotelu. – Starsza z nich poprawiła włosy. – I jeszcze złożymy ofiarę na kościół.
– Chcecie przekupić Pana Boga?
– Nie, nie, to nie tak.
– Nie mogę wam pomóc.
– Ale proszę księdza…
– Kościół nie popiera tego, co robię. Mogę mieć duże problemy z biskupem.
– Czy zostawi ksiądz owieczki, które potrzebują pomocy?
– Nie jesteście z mojej parafii. Przykro mi. – Ksiądz ostatecznie odprawił ich z kwitkiem, a Marek tego dnia dostał mandat za złe parkowanie.
Jakoś go to nie zdziwiło.
Warszawa
– I co? – Teściowa siedziała przy stole z Markiem, który przyjechał do żony w odwiedziny.
– Odmówił.
– A to chuj. Jak się nazywa? – Kobieta zapaliła papierosa, łamiąc żelazną zasadę, żeby nigdy nie palić przy ciężarnej.
– Ksiądz Paweł Wielowiejski.
– Ten z Wrocławia?
– Tak.
– Dobrze, to pojedziemy tam razem.
– A co mamusi do tego?
– Oni znają nas, a my ich – mruknęła.
– Jedna mafia. – Marek nie mógł się powstrzymać.
– Udam, że nic nie słyszałam.
– A nie może być ktoś inny?
– Nie. Coś mi mówi, że to musi być on. – Nie rozwijała tematu, a on zrozumiał po jej wzroku, że za tym musi się kryć jakaś głębsza tajemnica. – Monika zostanie, a my pojedziemy.
– Dlaczego?
– Nie może z nami jechać. Niech lepiej pójdzie w tym czasie do kościoła.
Po drodze
– Ostatni i ostatni raz jechałam tak z tobą na wasz ślub.
– I jakoś mamusia przeżyła.
– Ty mi się nie wymądrzaj, tylko pilnuj drogi.
– W samochodzie się nie je.
– Śniadania nie jadłam. – Zabrała się za kajzerkę z masłem, serkiem i szynką. – A tak w ogóle jak układa się wam z Moniką?
– Dobrze – rzucił odruchowo, mając na końcu języka „a co ci do tego”, i wcisnął klakson, a potem gwałtownie wyprzedził. – Jak jedziesz, chuju?
– Jezu. A to podobno ja jestem szalona. Tam na miejscu, ja będę mówić.
– Nie mam języka w gębie?
– Już raz byłeś. Teraz będą rozmawiać dorośli.
Właśnie wtedy w ich samochodzie pękła opona. Autem zarzuciło w prawą stronę na pobocze, a Marek skontrował i zaczął hamować. W środku słychać było regularne uderzenia. Zatrzymali się. Mężczyzna założył kamizelkę, zabrał trójkąt z bagażnika, a potem wziął się do wymiany koła:
– Cholera. Dwie do wymiany.
– Dwie?
– Są łyse. Poszła jedna, ale zmienić muszę obie na osi. Gorzej, że teraz mam tylko dojazdówkę. Musimy jechać bardzo wolno.
– Zupełnie, jakby coś nie chciało, żebyśmy tak dojechali.
Wrocław
– Dzień dobry, my do księdza Wielowiejskiego.
– Proszę poczekać. – Stara baba spojrzała na nich nieufnie. – A w jakiej sprawie?
– Intymnej. Ksiądz będzie wiedział.
– Aha. Rozumiem. – Kobieta otworzyła szeroko usta, nie wiedząc, co odpowiedzieć. – Proszę spocząć.
Atmosfera w poczekalni gęstniała z minuty na minuty, oni jednak nie czekali, tylko weszli, jak ze środka wyszła jakaś para.
– Dzień dobry, proszę księdza. – Irena powiedziała to drżącym głosem.
W pokoju zapadła cisza, a Marek miał mocno wrażenie, że powietrze jest nagle tak gęste, że można je kroić nożem.
– To pani. – Zszokowany ksiądz cicho wykrztusił dwa słowa, wyraźnie uciekając ze wzrokiem.
– Teraz to pani.
– Wiesz, że nie mogłem inaczej! Nie wtedy! Nie w tamtych czasach!
– Czas spłacić swój dług. – Teściowa odwróciła się do Marka. – A ty wyjdź.
– Ale…
– Wynocha. Mamy tu do pogadania.
Marek poczuł się uczniak jak w szkole, ale posłusznie zacisnął zęby i opuścił kancelarię, dokładnie zamykając za sobą drzwi. Nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć, i czekał prawie pół godziny, od czasu do czasu tylko słysząc podniesione głosy.
– Chodź. – W końcu ze środka wychyliła się Irena.
– Pana teściowa ma mocny dar przekonywania. – Kapłan machnął ręką. – Pomogę. Mówiliście coś ostatnio o ofierze?
– Tak.
– Nie na kościół wpłacicie, tylko na ośrodek dla ubogich. Słyszał pan o księdzu Kaczkowskim? Był nawet o nim taki film.
– Tak, proszę księdza.
– Świetnie. No więc właśnie jego ośrodek wspomożecie. Stoi?
– Stoi, proszę księdza, stoi. Oczywiście, że stoi.
Barania Górka
– Przed najświętszym sakramentem… – Ksiądz szedł z niewielką, przenośną monstrancją, a wszyscy, którzy byli obok niego, mieli wrażenie, że wokół zrobiło się niezwykle cicho.
Na osiedlu jakby zatrzymał się czas. Wszędzie przestały poruszać się drzewa i krzewy, zamilkły zwierzęta domowe i niewielkie owady. Cała przyroda wydawał się czekać na wynik starcia, patrząc na kilkunastoosobową procesję, która zmierzała ulicą Łąkową.
– Duchu święty przyjdź! Przyjdź duchu święty! – Pomocnik księdza Wielowiejskiego, również kapłan, kropił mijane domy i posesje, a ludzie posuwali się powoli, nie wiedząc, czego się spodziewać.
Jak na zawołanie zaczęła się zmieniać pogoda. W jednej chwili rozpadało się na dobre. Słońce skryło się za chmurami, a świadkowie później mówili, że życiodajne promienie omijały tylko domy i posesje, pokrywając je zimnym mrokiem.
– Nie odejdziemy! My chcemy Boga w książce, w szkole…
Rozpętała się prawdziwa burza. We wszystkich domach w okolicy pozapalały się światła, a samochody zaczęły trąbić.
– Nie odejdziemy! – Ludzie coraz bardziej szeptali między sobą, ale posłusznie szli w głąb Łąkowej.
Niespodziewanie wszystko umilkło. Zrobiło się przeraźliwie cicho. Nie słychać było nawet deszczu, a spokój aż dzwonił w uszach.
– To już? – Marek nie był niczego pewien, ale reakcje mieszkańców, ściskających się i śmiejących, utwierdziły go w przekonaniu, że chyba się udało.
Nagle znikąd pojawił się ognisty samochód z płonącą głową za kierownicą, który jechał wprost na nich.
– Stać! – Ksiądz podniósł monstrancję, a teściowa Marka zaczęła coś szeptać.
Samochód rozpłynął się w powietrzu. Zaczęło wiać, a nad domem po pogorzelcach uformowała się trąba powietrzna. Wiatr rozszalał się na tyle, że ludzie nie słyszeli nawet swoich słów.
Procesja znowu ruszyła. Księża kropili, a teściowa cały czas coś szeptała, wyraźnie tracąc siły.
Wszyscy posuwali się wolniej, bo pod wiatr, w końcu jednak dotarli do spalonej posesji. Cały dom trzeszczał w posadach, a do góry unosiły się dachówki i małe elementy. Niektórym mieszkańcom wydawało się, że w środku widzą światła i duchy mieszkańców.
– Zostańcie! – Ksiądz z teściową ruszyli do wejścia i po krótkiej chwili zniknęli wszystkim z oczu.
Dom się rozpadał, a zgromadzeni po kilku minutach usłyszeli przeraźliwy jęk klaksonu samochodowego, który umilkł jak ucięty nożem.
Wszyscy padli na kolana i zaczęli się żegnać i jeszcze bardziej gorliwie modlić.
W końcu wszystko ucichło.
Ze środka długo nikt nie wychodził.
Ludzi patrzyli z niedowierzaniem, a po dłuższej chwili wahania ruszyli w kierunku budynku, wpierw nieśmiało i pojedynczo, a potem całą grupą.
I wtedy świat zatrząsł się w posadach. Budynek zaczął się całkiem rozpadać, a fala uderzeniowa uderzyła wszystkich wokół.
Marek upadł na ziemię i zemdlał.
Kilka dni później
Mężczyzna leżał w szpitalu, ze zwichniętą ręką i wstrząśnieniem mózgu.
– Marek, kochanie. – Przy łóżku siedziała na fotelu Monika, cały czas trzymając się za brzuch. – Jak się dzisiaj czujesz?
– Jakby przejechał mnie czołg. Widziałaś nagrania?
– Nie. Nikomu nic nie wyszło.
– Co z mamą?
– Znaleźli ją z księdzem w piwnicy. Klecha ją obronił własnym ciałem.
– Coś między nimi kiedyś było?
– Nigdy mi nic nie mówiła.
– A tamto miejsce?
– Zrównane z ziemią. Miejscowy proboszcz już zaczął stawiać kapliczkę.
– A samochód?
– Całkiem zniszczony. Poszedł na złom. A wiesz, co jest najlepsze?
– Laweta, na którą go wpakowali, miała wypadek.
– Może to jest jak z porsche tego znanego aktora, no wiesz… – nie mógł sobie przypomnieć, choć miał to na końcu języka.
– Jamesa Deana?
– No właśnie. Słuchaj, a może odwiedzimy twoją mamę?
– Może jutro.
***
– I co? – Marek popatrzył na teściową w szpitalnym łóżku, teraz widząc ją w zupełnie innym świetle.
– A co ma być? Wszystko po staremu. Ekologowie mówią o trąbie powietrznej i zmianie klimatu. – Irena pokazała na „Super Express”. – A samorząd chce pieniędzy, które pójdą, na chuj wie co.
– Gazety zawsze szukają sensacji. Mamusia wie, o czym mówię. Księdza znaleźli martwego. To nie w kij dmuchał.
– Tak. Dobry chłopina z niego był.
– Mamusia go wcześniej znała.
– Powiedzmy. Uciekł do seminarium wiele lat temu.
– Tak, jak myślałem. Nie moja sprawa, ale to wygląda jak w „Ptakach ciernistych krzewów”.
– Zaskoczyłeś mnie, młodzieńcze. Miałam wrażenie, że młodzież nie ogląda już dobrych filmów.
– Co się właściwie kiedyś stało?
– A czy to ważne? I tak już po sprawie.
Grudzień
– Przyj! Przyj! Przyj! Kochanie, przyj! – Marek mocno wspierał spoconą, ciężko dyszącą Monikę, wiezioną na wózku na salę porodową.
– Dalej pan nie wejdzie. – Towarzysząca im pielęgniarka w pewnym momencie przyjaźnie się uśmiechnęła, ale równocześnie stanowczo zagrodziła mu drogę.
– Wiem.
Zamknęły się za nimi drzwi, a mężczyzna siedzący na ławce pod ścianą powiedział tylko dwa słowa:
– Pierwszy raz?
– Tak.
– Jest najtrudniejszy. Potem już z górki. Moja za pierwszym razem rodziła dwanaście godzin.
– A idź pan w chuj.
Minuty i sekundy dłużyły się w nieskończoność. Marek zaczął nerwowo obgryzać paznokcie, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Nie mógł się na niczym skupić. Cały czas miał wrażenie, że to wszystko to tylko sen, i zaraz usłyszy złe nowiny. Chodził w kółko, najczęściej jednak patrząc przez okno na ośnieżony świat, przypominający niczym niezakłócone, bezpieczne dzieciństwo.
– Ma pan córkę. Dziesięć na dziesięć. Bez cesarskiego cięcia. – Nagle zza pleców dobiegł do głos pielęgniarki.
– Już? – Obrócił się gwałtownie.
– Było plum i po sprawie. Żadnych problemów.
– Nie, nie, bez szczegółów proszę. Mogę ją zobaczyć?
– Proszę za mną.
Przeszli do sali, gdzie zobaczył szczęśliwą Monikę z maluchem na ręku.
– Jest piękna. – Popatrzył z miłością na żonę, trzymająca dziecko za rączkę.
– A jak płakała. Szkoda, że tego nie widziałeś.
– Na pewno jeszcze nie raz usłyszę.
Znowu byli jedną szczęśliwą rodziną.
Część III, ostatnia
Trzy miesiące później
– Zabierzcie mnie stąd. – Teściowa wyraźnie się zdenerwowała podczas jednego z weekendów, gdy tylko przekroczyła próg ich domu.
– Co się mamusi stało?
– Coś jest nie tak. Cały czas to czuję, a dzisiaj to już w ogóle. Wytrzymać tu nie mogę.
– Przesadza mamusia. Przecież w listopadzie się udało.
– To zło jest inne. Młodsze. Dopiero rośnie w siłę. Przyczaiło się i ma plan. Odwieźcie mnie do domu.
– Ale mamusiu… – zaczęła mówić Monika, ale matka machnęła tylko ręką i pokazała na Marka:
– Leć po samochód, młodzieńcze. No już, myk myk.
Mężczyzna tylko westchnął i spojrzał na swoją kobietę, która niezauważalnie skinęła głową.
– Idziemy mamusiu. – Marek pokazał ręką.
Podczas drogi do Warszawy panowała niezręczna cisza, a Irena odezwała się tylko raz:
– Nie wiem, co się stanie, ale nie chcę się w to mieszać.
Mężczyzna nie komentował, nie pomylił się jednak, że czeka go rozmowa z żoną.
– Jak myślisz, co jej jest? – Monika zaczęła bez wstępów, gdy tylko wrócił i zdjął kurtkę.
– Nie doszła jeszcze po tamtym. Albo jej odwala na starość.
– Nie mów tak o mojej mamie. – Kobieta westchnęła, podobnie jak Marek czując, że czeka ich ciężki wieczór.
Małżeństwo ostatnio coraz bardziej się kłóciło. Mała ciągle chorowała, dając im popić i popalić, a Marek zaczął zaglądać do kieliszka, nie mogąc poradzić sobie z problemami.
Tydzień później
– Zobacz, zobacz, podniosła grzechotkę! Jaka ona piękna! Ti, ti, ti, ta, ta, ta. – Monika zaczęła się bawić z małą, a on stwierdził, że czara goryczy właśnie się przelała.
Po narodzinach dziecka wszystko się zmieniło, a on, nie dość, że był chodzącym bankomatem, to nie czuł się dobrze, bo żona całą uwagę poświęcała małej. Kochał je obie, ale teraz z całą brutalnością widział, jak tak zwana równość płci i płac doprowadzała do prawdziwej katastrofy. Od jakiegoś czasu pracował coraz więcej, niestety nie przynosił wyższej pensji, bo wszystko w firmie szło na parytety i zarobki nowych pracownic, niestety Monika nie chciała tego zrozumieć i alergicznie reagowała na propozycję, żeby chociaż częściowo ruszyć środki, które od lat odkładała na konto.
Mężczyzna popatrzył na żonę i pomyślał, że kobiety to jednak są bardzo biedne, całe życie chcąc ładnie wyglądać. Ich problemem pozostawało to, że uroda i możliwość rodzenia dzieci zbyt często stawały się główną kartą przetargową, a po dojściu do pewnego wieku i stopnia zużycia stawały się niewidzialne i zgorzkniałe, narzekając, że na świecie nie ma bogatych mężczyzn.
Nie wiedział, skąd mu to przyszło, ale nagle zdał sobie sprawę, że ksiądz w kaplicy miał rację, i wiele pań wolało inne religie, na przykład takie, gdzie musiały się zasłaniać od stóp do głów czy dostawać tęgie baty.
Mężczyzna upadł na kolana, złapał się za głowę i zaczął krzyczeć:
– AAAAAAAA!
Z oczu trysnęły mu łzy. Nie chciał już żyć w Matrixie. Czuł, że owładnęła go jakaś bestia, która była w nim cały czas, a teraz w końcu wydostała się na zewnątrz.
– Co ci jest, kochanie?
– Uciekaj! Ale już! – Wstał i złapał nóż z kuchni, a jego lewa ręka próbowała powstrzymać prawą.
Monika nie pytała nic więcej, tylko złapała beciki i wybiegła na ulicę:
– Pomocy! Ludzie, pomocy!
Półtora roku później
– Aniu, a czego ty nie jesz, dziecko moje? – Monika, obecnie samotna matka Polka, spojrzała na ukochaną córkę, która nie chciała jeść kolacji.
– Bo ten chłopiec mówi, żeby tego nie robić.
Za plecami Moniki coś skrzypnęło, równocześnie trzasnęły i zaskrzypiały drzwi wejściowe, zupełnie jakby ktoś zamknął je na cztery spusty. Światła w domu zaczęły mrugać, i po chwili zgasły. Ciemności rozświetlał tylko telewizor, ale i on się wyłączył. Lekko zawiało lodowate powietrze. Coś jej wytrąciło łyżkę z rąk. Kobieta wzdrygnęła się i zamarła, słysząc świst, zupełnie jakby ktoś miał astmę albo się dusił. Poczuła zimne poty i powoli się obróciła, bojąc się, co zaraz zobaczy.
– Mamusiu, mamusiu, on tylko chce się ze mną pobawić.
– Nie, nie! Odejdź! Ty nie żyjesz! To niemożliwe! – Monika zaczęła przeraźliwie krzyczeć i piszczeć, widząc w ciemności twarz dziecka.
Nie było z nią nikogo, kto mógłby ją obronić. Poczuła się taka samotna, a coś w jej głowie cały czas podpowiadało, że mężczyzna i kobieta mają być razem, a zło zawsze zaczyna od rozbicia rodzin i promowania indywidualistów i singli.
Kobieta stała jak sparaliżowana, wciąż krzycząc. Po chwili dołączyły do niej przerażone głosy w innych domach. Wszędzie w okolicy zgasły światła, a ludzie nie wiedzieli, czy bardziej bać się własnych dzieci czy tego, co za nimi stało.
Barania Górka zdecydowanie przestała być szczęśliwym miejscem.
Komentarze (8)
Pozdrawiam,
T.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania