Krótka droga towarzysza ku niechybnej zgubie
Jak okiem sięgnąć od północy na południe, od wschodu na zachód stepowa kraina przed nimi zamieniła się w cmentarzysko. Białe jak najczystszy śnieg kości trzeszczały i stukały pod kopytami koni. Z pustych oczodołów wypełzało robactwo szukające tam tkanek, którymi się pożywią. Nie było nic. Tylko kości. Towarzysz Jemierew podniósł czerwone od słońca czoło i spojrzał w niebo. Czysty błękit dający nadzieję, a pod nim stos jak okiem sięgnąć dawno pogrzebanego cierpienia nieboraków. Karawana złożona z kilku wozów gnała daleko na zachodzie. Jemierew widział tylko zarysy całej tej zgrai. Wyciągnął z kabury broń, przeładował i spróbował strzelić. Niewypał. A kiedy przymierzał się ponownie, karawana zniknęła.
Dokąd przybył? Ostatnie co pamiętał to twarz tego szalonego profesorka, u którego nocował, bo… tak! Ścigali go, jakieś niecnoty, co wypełzły z ciemnych ulic, gdy maszerował głównym traktem. Porwać chcieli albo gorzej. Więc skrył się w bramie, a potem go znalazł tamten profesorek i… dalej pamięć nosiła liczne dziury, niedomówienia. Dlatego też Jemierew postanowił nie wnikać w szczegóły, za to spróbować znaleźć jakąś osadę, wioskę, cokolwiek, gdzie żyją ludzie. O ile jacyś w okolicy się jeszcze ostali.
Co tu do cholery zaszło? Bił się z myślami, próbując odpowiedzieć na to pytanie w drodze. Tyle kości, czaszek, tyle ludzi. Świeża biel, więc zginęli niedawno, ale… dlaczego???
– Kim jesteś?
Jemierew, opasany znoszoną marynarką ze spieczonym czołem i karkiem, ledwo zipał, ale zdołał jeszcze wydukać co i jak, czego potrzebuje, a może raczej, o co litościwie prosi.
Nieznajomy z wioski leżącej nieco dalej na wschód, ale widoczniej z pozycji gdzie stali, przystał na prośbę Jemierewa.
– Chodź do nas, do chałupy. Dam ci wody i strawę.
Poszli więc, a w drodze mijali innych ludzi. Ci patrzyli na obcego z pogardą, a niekiedy i wściekłością zionącą z oczu. Jeden chłopek, o głowę niższy od Jemierewa podszedł do niego, a raczej przytruchtał i nie pozwolił iść dalej.
– Donorze – zwrócił się do tego, który prowadził Jemierewa. – Obcą padlinę nam do wioski znosisz? Czy nie wiesz, głupcze, jaka kara za to czeka?
Knypek był hardy, jak na swoją fizyczną aparycję. Głos miał twardy i donośny. Do tego gęsta czupryna uczesana dogodnie, aby wzroku nie zasłaniać.
– Odejdź, Fahonie, on potrzebuje wody. Na wykończeniu jest.
– No przecież mówię – padlinę nam znosisz! Zemrze to i zaśmierdnie, a na nas obowiązek będzie, pochować. Tfu!
Jemierew stał niczym dziecko we mgle i bezsilnie, mocą jedynie z rezerw oddychając, przyglądał się, jak obcy knypek lży na niego i pluje pod buty.
– Niech cię szlag, tumanie! – wrzasnął w końcu Donor i silnym pchnięciem posłał knypka na ziemię.
– Patrzajcie ludzie! Donor zmysły postradał! Padlinę nam do przybytku znosi, ażeby zaraz pomstę na duszach niewinnych uczyniła!
Jemierew odszedł ze swym dobroczyńcą, a kiedy przeszli od miejsca zdarzenia dwadzieścia pięć kroków, w pierwszą ulicę na prawo skręcili.
Chałupa Donora była skromna, miała dwie izby i ślepy alkierz. Było w niej przytulnie i ciepło. Na spotkanie nieznajomemu wyszła z izby kuchennej żona Donora, Tuzerema. Brunetka z niej piękna była, wysoka i niebieskooka. Ach, zadurzył się Jemierew, choć sił brakowało mu już na cokolwiek.
Gdy zasiedli do stołu i spożyli strawę, popiwszy ją piwem, Jemierew poczuł na moment błogość. Nieco sił wróciło, ale i tak wyglądał mizernie. Dlatego Donor poradził:
– Idź do alkierza. Tam masz spoczynek.
– Nie chcę narzucać swojej obecności. W zasadzie nie wiem, skąd wziąłem się w waszej krainie. Mam luki w pamięci.
Donor uśmiechnął się, a potem przeniósł wzrok na żonę.
– My musimy z Tuzeremą jeszcze cmentarzysko odwiedzić.
Ty odpocznij w alkierzu. A potem porozmawiamy o tym ktoś i dokąd zmierzasz.
- Nie boicie się tu obcych?
– Boimy się, owszem, ale biada im, jeśli zajdą za skórę jednemu z naszych. Wszak wtedy na ćwierci ich ręce pozostałych rozerwą.
To powiedziawszy, Donor z żoną odeszli, a Jemierew został sam w chałupie. Nie myślał więc wiele, bo i coraz większą czuł senność. Położył się na starej pryczy w alkierzu, a po chwili już spał twardo, jak niemowlę.
Zbudził go obłąkańczy wrzask. Jak gdyby na raz cała wioska poczęła jęczeć jednym głosem. O mało nie wyrżnął głową w zawieszoną na ścianie półkę. W pomieszczeniu nie było okna, a drzwi szczelnie oddzielały od światła dnia. Otworzył je i wyjrzał ostrożnie. Z takiego położenia miał widok w okno kuchenne wychodzące na ulicę. Widział za nim sylwetki ludzi biegające we wszystkich kierunkach. Zaczął przyglądać się bardziej i wtedy chałupa zachwiała się. Szyby z okien wypadły i rozłamały się na kilkadziesiąt kawałeczków. Za nimi podążyła smuga krwi. Oblała ona ściany wewnątrz i dotarła prawie do Jemierewa. Ten osłonił się drzwiami przed szklanymi odłamkami i juchą. Potem wyszedł z alkierza i skierował się do izby sypialnej. Na czworakach podszedł do okna. Nie wiedział, co się dzieje. Podejrzewał jednak, że finał owego zdarzenia będzie podobny jak na pustkowiu. Setki szkieletów bielących się w słońcu. To znowu się działo. Pytanie brzmiało jednak – dlaczego?
Gospodarze nie wracali. Jemierew miał obawy, czy Donor i jego małżonka przeżyli. Nie żeby im współczuł. Nakarmili wprawdzie i dali się wyspać, ale wciąż nie mieli ze sobą wiele wspólnego. Wolał jednak nie stracić jedynie osoby z wioski, która mu jakoś tam zaufała, obdarzyła szczyptą dobroci i pewnie pomogłaby jeszcze. Ale do tego musiała przeżyć cały ten burdel, jaki rozgrywał się na zewnątrz.
Jemierew chciał wyjść na zewnątrz. Krzyki nadal były słyszalne, ale w mniejszym natężeniu niż wcześniej. Nacisnął więc na żelazną klamkę i pociągnął drzwi. Zalała go jasność, a potem ujrzał wiele ciał leżących wszędzie wokoło, także na dachach budynków. Ludzie, co przeżyli, chodzili i szukali między trupami swoich. Wiele kobiet płakało, dzieci krzyczały i zawodziły, a mężczyźni przybici i pełni gniewu obmyślali w swych głowach zapewne krwawą zemstę.
Wtem Jemierew ujrzał tego knypka, chojraka. Jak mu tam było… Flakon, czy jakoś tak. Mikrus szedł raźno w stronę Jemierewa, pokazywał palcem i krzyczał coś. Po chwili ustawiała się za nim kolumna ludzi i szła do kompletu. To nie oznaczało nic dobrego. Gdy tłum podszedł bliżej chałupy Donora, knypek wrzasnął na całe gardło:
– Jego jest wina krwi przelanej naszych braci i sióstr! Na pal, na pal!
A tłum powtarzał w jednym głosie zebrany:
– Na pal, na pal!
„Biada im, jeśli zajdą za skórę jednemu z naszych. Wszak wtedy na ćwierci ich ręce pozostałych rozerwą.”
Jednemu, a co z tyloma? Przecież to jak nic połowa wioski. Jemierew mógł jedynie cieszyć się, że nie rozerwą go na części, a litości nabiją na pal. Pojmawszy oskarżonego, wlekli go po gościńcu na miejsce kaźni, przypominające nieco prowizoryczny rynek w zatęchłej mieścinie dawnych wieków.
Trzech silnych chłopów trzymało winowajcę, knypek zaś zabrał jeszcze dwóch innych i przynieśli z jednej z chałup mocny stół, na którym ułożono potem Jemierewa. Teraz czas był na postawienie zarzutów. O to postarał się również cherlawy mikrus.
– Jako że siła z niebios zabiła naszego przewodnika, ja uczynię jego rolę. Skazuję cię więc, obcy pomiocie, na śmierć przez nabicie w pal, jako pomstę za naszych utraconych braci i wybite siostry. Oni już czekają na twą biedną duszę. Tam rozerwą ją w części.
Po tych słowach nastąpiło oczekiwanie na pal. Wnieść go mieli czterej silni mężowie wioski. Tymczasem do tłumu zebranych dołączył Donor z małżonką. Od razu podszedł do Jemierewa.
– Co ty? Już na śmierć gotowy? – zapytał zdziwiony.
Jemierew bardzo chciał mu odpowiedzieć, ale nie potrafił. Czuł jedynie, jak strach paraliżuje wszystkie zmysły, jak traci co jakiś czas wzrok i słuch, węch i smak. Spojrzał jedynie na Donora oczami wybałuszonymi i z których groza wylewała się obficie.
– Ludzie, co wam zawinił ten obcy? – zapytał Donor.
– Spójrz, ile ciał, ile naszych jak krew w piach! – zawołał ktoś z tłumu.
Knypek, chcąc ukrócić te starania, podszedł do Donora.
– Oddaj go im. Musi być sprawiedliwość. Jest winny.
– Dla twojego chorego przekonania go stracą na tym palu, bo od zawsze miałeś problem z kimś z zewnątrz.
– I zawsze miałem rację. Demony nie lubią ich. Plagi zsyłają. Sam widziałeś. Tam, na pustkowiu. Oni szli z miasta Juher.
Donor bardzo pragnął w duchu zbesztać Fahona na oczach reszty, ale powziął nerwy na wodzę.
– Nie jego wina. Ani to, że nasi pomarli.
– A twój syn jedyny? Na cmentarzysku od lat, wtedy też przybył do nas obcy i demony pokarały nas za jego obecność.
Na te słowa Donor wziął głęboki oddech i odszedł. Skierował się do Jemierewa, widząc, jak pal zmierza w oddali.
– Nabiją cię. Ale powiedz mi, skąd przybywasz? Twój strój jest inny, takiego nie widziałem.
– Ja-ja, nie pamiętam.
– Jak wszyscy. Nie pomogę ci, towarzyszu. Oni nie odpuszcza. Nie dzisiaj na pal, jutro na stryczek, a pojutrze głowa pod topór.
– Było nas więcej? Powiedzcie, towarzyszu.
– O tak. Od lat tu się pojawiacie, a potem następują kataklizmy. Ale ja nie wierzę w tej bujdy. Życie takie jest, okrutne, gorzkie. Trzeba iść dalej.
Zostawił Jemierewa i dołączył do żony. Potem ze wszystkimi przyglądał się egzekucji. Było wiele krzyków na początku, jeszcze zanim zaczęto procedurę nabijania. Jak zrywali ubranie, Jemierew rzucał się przeokropnie. Potem stracił siły i dodatkowo został dotkliwie zbity po twarzy. Donor zaś przypomniał sobie pewną zależność. Ci obcy, zawsze zwracali się do nich słowem, towarzyszu. Gdy chciał zagłębić się w ten temat, z myśli wyrwał go wrzask Jemierewa. Oto biedak począł być nabijany.
Komentarze (10)
Wstawił mu notę 2. Przypomniały mi się wszystkie koziołki ze snu księdza Bosko, a poważnie, rzędy.
Po tym ...czytaniu...niechybna zguba, zrobiła się...nieprzychylna. I tak, przypomniałam sobie, całkiem poważnie, artykuł, o czytaniu.
Artykuł o
Brontofobia – jedna z odmian fobii. Jest nią niczym nieuzasadniony lęk i obawa przed burzą, piorunami itp. Osoba cierpiąca na brontofobię podczas burzy może dostać ataku paniki, jeżeli znajduje się sama w domu. Po kilka razy sprawdza, czy wszystkie drzwi i okna są zamknięte.
Zostawił Jemierewa i dołączył do żony. (Potem)ze wszystkimi przyglądał się egzekucji.
Pozdrawiam
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania