Lost rays of art | Rozdział 1

Młody mężczyzna w brązowym płaszczu, dopasowanym kapeluszu i ciemnych okularach ze skórzaną torbą w dłoni przemierzał ulicę imienia Christophe'a-Philippe'a Oberkampfa nie zważając na trąbiące samochody. Przeszedł on przez ulicę i szybko skręcił za róg, dyskretnie oglądając się za siebie. Gdy znalazł się za rogiem, zatrzymał się na moment, może dwa. Po chwili tuż przed nim pojawił się biały ford Thunderbird z przyciemnianymi szybami.

 

— Wsiadaj, Jack — z wnętrza pojazdu dobiegł przesłodzony, kobiecy głos.

 

Młodzieniec zwinnie wszedł do niskiego samochodu i zlustrował wzrokiem kobietę siedzącą na miejscu kierowcy. Na ramionach miała skórzaną, kredową kurtką motocyklisty, a na nosie różowe okulary. Jej usta wykrzywiały się w szerokim uśmiechu, a twarz zdobił delikatny makijaż. Blond włosy do ramion idealnie kontrastowały z bladą cerą, tworząc ideał średniowiecznej arystokratki. Była wręcz uczłowieczeniem kobiecości.

 

— Co tym razem? — spytała z nutką znudzenia w głosie.

 

— Chyba coś poważnego — odparł mężczyzna — Nic więcej nie wiem.

 

Silnik zarzęził, po czym samochód ruszył w chmurze spalin. Pojazd pędził ulicami Paryża tak szybko, że mijane kamienice były tylko rozmazanymi kremowo-złotymi plamami, a przechodnie byli prawie niewidoczni wśród różnokolorowych pacnięć.

 

Uliczni artyści malujący wyniosłą wieżę Eiffela, wykwintni melomani w idealnie skrojonych garniturach, ubogie, obdarte dzieci siedzące na schodach budynków, żebracy o trzęsących się dłoniach, zachwyceni turyści — wszyscy wyglądali tak samo.

 

Ford zatrzymał się przed Muzeum Orsay, do którego został wezwany Jack. Kobieta i mężczyzna jednocześnie wysiedli z zabytkowego samochodu, idąc szybkim krokiem w stronę wejścia do galerii sztuki.

 

Budynek był długi i przestronny, odległy sufit rozjaśniały liczne okna a na końcu sali wisiał pozłacany, staroświecki zegar. Ściany zdobiły liczne ornamentacje, a złocone lampy wiły się z nich niczym drapieżne smoki próbujące schwytać ofiarę w locie. Eksponaty poustawiano w dwóch oddzielonych kamiennymi murkami alejach, a co cenniejsze skryto pod gablotami z kuloodpornego szkła. Na środku każdej z alejek stały ogromne, mosiężne posągi. Para weszła do biura dyrektora obiektu, ciasnego, odrapanego pokoiku, z podłogą która zdecydowanie widziała już czasy świetności. Po środku izdebki stało ciężkie, mahoniowe biurko. W rogu sterczała niebezpiecznie mała, wnękowa szafa z metalowymi uchwytami. Porównując gabinet do samego muzeum, był on raczej w opłakanym stanie. Jack usiadł na obitym w skórę wyświechtanym fotelu, a blondynka oparła się o zagłówek siedzenia i zastukała podeszwą czarnego kozaka o zdewastowane panele podłogowe. Po chwili do biura wkroczyła Laurence des Cars, dyrektorka, ciemna brunetka w średnim wieku, o granatowych oczach, jak u nowo narodzonego dziecka. Miała ona rumianą cerę, wysokie, pomarszczone czoło, pokaźny haczykowaty nos, a jej pomalowane na szkarłat usta przypominały krwiście czerwony płatek róży. Dłonie kobiety, wysuszone i kruche, zdobiły liczne pierścienie.

 

— Jack, Vivianne — kobieta uśmiechnęła się — Miło znowu was widzieć — to powiedziawszy, usiadła na czarnym krześle obrotowym.

 

Kobieta wyjęła z małej, lakierowanej torebki pognieciony wycinek z gazety, po czym zaczęła czytać.

 

— "Wczoraj, w godzinach wieczornych, do Muzeum Orsay przy ulicy de Lille zgłosił się mężczyzna, który twierdzi, iż jest potomkiem niejakiego Camille'a Pissarro, impresjonistycznego malarza żyjącego w latach 1830 - 1903, autora wielu znanych dzieł, w tym zaginionego w czasie II wojny światowej "Bulwaru Montmartre o zmierzchu". Jegomość wyjaśnił, że w czasie sprzątania domu natrafił na drzewo genealogiczne swojej rodziny sięgające XVIII wieku. Gdy przestudiował je całe, dowiedział się, że jego prapradziadkiem prawdopodobnie mógł być znany artysta. Sprawą zajmuje się zarząd Muzeum Orsay."

 

Laurence na powrót schowała kartkę do torebki, i zapytała:

 

— Teraz już wiecie, po co was tu zaprosiłam?

 

Jack i Vivianne przytaknęli zamyśleni. Żadne z nich nie było zawodowym detektywem, choć mężczyzna szkolił się w tym kierunku. Kobieta natomiast, dobra przyjaciółka Jacka, była jedynie amatorsko zainteresowana tymże zawodem.

 

— Nie rozumiem jednak — zapytała więc — Czemu akurat nam chce powierzyć pani to zadanie? Nie jesteśmy zawodowymi detektywami, a już z pewnością nie poradzimy sobie z tak skomplikowaną i zawiłą sprawą.

 

— Myślę, że sobie poradzicie — puściła oko do zaskoczonej tą nagłą dyrektywą pary.

 

Świeżo upieczeni detektywi wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Vivianne pochyliła się nad Jackiem i szepnęła mu do ucha:

 

— I co o tym myślisz?

 

— Szaleństwo — odparł mężczyzna półgębkiem.

 

— "Może wariat to po prostu członek jednoosobowej mniejszości" — zacytowała Orwella.

 

— Może — westchnął — Lecz w tym przypadku dwuosobowej.

 

Młodzieniec wstał z fotela i oparł ręce na wysłużonym drewnianym stole. Jego długie, blade palce żłobiły w dębowym drewnie zygzakowate linie.

— Mogłaby nam pani powiedzieć coś więcej? — zwrócił się do Laurence.

 

— Oczywiście, chodźcie za mną — kobieta naprędce ruszyła w stronę odrapanych drzwi.

 

Matrona zaprowadziła parę do muzealnego magazynu, od zewnątrz okrytego niebieską falowaną blachą. Wnętrze skąpane było w półmroku, a w powietrzu unosił się kurz. Pod ścianami stały zatęchłe skrzynie, desingerskie meble, grube, podniszczone gobeliny, przykryte plandekami obrazy, zakurzone manekiny i wiele innych czekających na renowacje przedmiotów. Dyrektorka otworzyła masywną drewnianą komodę o pozłacanych uchwytach. Wyjęła z głębokiej szuflady kruchą, zżółciałą kopertę w której znajdowało się nieostre czarno-białe zdjęcie przedstawiające obraz w pozłacanej drewnianej ramie. Wznosił się on nad głowami przechodniów w sztywnych kapeluszach i dam w gorsetach oraz jedwabnych sukniach.

 

— To "Bulwar Montmartre o zmierzchu", autorstwa Camille'a Pissarro — wyjaśniła.

 

— Czy on nie zaginął podczas ll wojny światowej? — zapytał zaskoczony Jack.

 

— Owszem, ale pan Rieul z pewnością opowie wam wszystko co wiedziała na temat historii tego dzieła jego rodzina. — uśmiechnęła się.

 

— W skrócie, mamy przepytać nieznanego nam człowieka który twierdzi, iż jego przodkiem był jeden z najznamienitszych malarzy XIX wieku, Camille Pissarro, w sprawie jego zaginionego dzieła, którego nikt nie widział od prawie stu lat, oraz zbadać, czy to wszystko nie jest pomyłką — skwitował Jack.

 

— Ujęłabym to bardziej optymistycznie, ale tak — odparła Laurence.

 

Vivianne po raz kolejny nachyliła się nad Jackiem i zapytała z wyrzutem:

 

— Nigdy nie marzyłeś o byciu detektywem, jak Sherlock Holmes?

 

— Tak ale... — zawahał się — No dobrze, spróbujmy — odpuścił dalszy sprzeciw.

 

Vivianne aż pisnęła z ekscytacji. Oczy lśniły jej z zachwytu, którego mężczyzna pomimo ekstazy przyjaciółki nie podzielał.

 

— Ale nic nie obiecujemy — zastrzegł — I w każdej chwili możemy się wycofać.

 

— Mów za siebie — prychnęła — Ja nie mam takiego zamiaru.

Blondynka zdecydowanym ruchem odgarnęła włosy z twarzy, zakładając niesforne kosmyki za ucho. Uśmiechnęła się energiczne i rozejrzała wokół. Jej wzrok spoczął na patchworkowym fotelu obszytym jaskrawymi, kolorowymi kwiatami i winoroślą.

 

— Pan Rieul będzie tu o trzeciej — to powiedziawszy Laurence spojrzała na mały, złoty zegarek o wskazówkach oplecionych przez srebrne węże połykające własne ogony. Potarła go lewym nadgarstkiem i przyjrzała się tarczy, która w panującym w pomieszczeniu półmroku było ledwie widoczna — Za dwie godziny.

 

— Poczekamy? — zapytała Vivianne.

 

— Poczekamy — potwierdził Jack.

 

Laurence zaparzyła herbatę, podając ją w błękitnych porcelanowych filiżankach. Jack opróżnił naczynie z gorącym płynem jednym haustem, krzywiąc się przy tym. Napitek był mocny i parzył mężczyznę w gardło, lecz zaspokoił dające o sobie znać pragnienie.

 

Po upływie dwóch godzin — spóźniony o parę minut, przyjechał pan Rieul.

 

Był to niski, podstarzały mężczyzna o ciemnoszarych oczach i przerzedzonych, posiwiałych czarnych włosach do ramion. Jego twarz pokrywał jednodniowy zarost, a skóra gdzieniegdzie poorana była zmarszczkami i bliznami. Miał wydatny, zakrzywiony nos, wąskie, blade usta i małe, pulchne uszy. Ubrany był w podniszczoną ciemnozieloną kamizelkę z drobnymi, czarnymi guzikami oraz szerokie, jasne spodnie. W dłoni trzymał skórzaną aktówkę i granatową, płócienną torbę. Niósł się za nim gryzący zapach wody kolońskiej.

 

— Witajcie! — przywitał się — Laurence i...?

 

— Jack i Vivianne — przedstawili się.

 

— Edward Rieul — uścisnął rękę Jacka.

 

Mężczyzna usiadł i położył na stole aktówkę i torbę, po czym począł opowiadać całą historię.

 

— Wiosna nadeszła, więc zabrałem się za porządki w rodzinnym domu mojej matki, która zmarła niecały miesiąc temu — jego twarz posmutniała — Dom to duży, z licznymi zagraconymi pokojami, więc trochę mi czasu na tym zeszło. Uprzątnąłem wszystkie pokoje, saloniki i kuchnie, posortowałem gabaryty i odkurzyłem, gdy przypomniałem sobie o małej piwniczce, w której trzymano wino. Prócz napitku znalazłem tam trzy drewniane skrzynie. W pierwszej i drugiej znalazłem tylko puste butelki, lecz w trzeciej znajdował się ten oto gobelin, czy też raczej drzewo genealogiczne.

 

Pan Rieul wyjął z niebieskiej torby na wpół zjedzony przez mole czerwonawy gobelin z wyszytymi złotą nicią nazwiskami i datami, miedzianym pieniem, na którym gdzieniegdzie sterczały młode, szmaragdowe listki, będące symbolami ludzi i dużymi, lśniącymi srebrnymi paciorkami, umieszczonymi w każdym rogu.

 

Jegomość wskazał grubawym palcem na pąk u dolnych gałęzi drzewa.

 

"Camille Pissarro 1830 - 1903" — brzmiał złocisty napis. Drugi, zamieszczony nieco nad poprzednim, głosił natomiast: "Julie Vellay 1838 - 19??"

 

— Jego żona — szepnął Jack.

 

Mężczyzna przejechał palcem na najwyższą partię drzewa, po czym wskazał drobny napis, brzmiący "Geneviève Mathieu - Rieul 1947 -" — To moja matka. Data śmierci nie jest oczywiście wpisana. — rzekł — Nigdy nie pokazywała mi ona tego gobelinu, ani nie wspominała o naszych przodkach. Być może sama nie wiedziała o tym aspekcie.

 

— Być może — Jack pokiwał głową w zamyśleniu — Czy mógłby pan przyjść w czwartek do Harry's Baru? Omówimy tę sprawę dokładniej.

 

— Z przyjemnością — odparł mężczyzna.

Następne częściLost rays of art | Rozdział 2

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • kigja 17.11.2020
    Przeczytałam z zaciekawieniem i jestem niezmiernie zainteresowana kolejnymi publikacjami.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania