Poprzednie częściLost rays of art | Rozdział 1

Lost rays of art | Rozdział 2

Jaskrawoczerwony neon jaśniał nad wejściem do jednego z najznamienitszych pubów Paryża, Harry's Baru, mieszczącego się w odrestaurowanej zabytkowej kamienicy oświetlanej lampami gazowymi, o wysokich, wklęsłych oknach. Siedzący na barowym stołku Jack co chwilę ze zniecierpliwieniem wymalowanym na twarzy zerkał na tarczę staromodnego zegara wiszącego nad osmalonym kominkiem. Mężczyzna ubrany był w czarny surdut i ciemnozielone sztruksowe spodnie oraz skórzane buty z cholewkami. Lokal był przytulny, wypełniał go gwar rozmów i postukiwanie zastawy, klimatu nadawały mu przypięte do ściany nad barem wytarte paru dolarówki , butelki różnorodnych wytwornych alkoholi ustawione na wyłożonych amarantową tkaniną półkach, oraz mieniące się w jasnym świetle szklanki i kieliszki. W rogu sali kapela przygrywała skoczną melodię, umilając czas gościom. Na drewnianym blacie przed mężczyzną stały dwie szklanki słodkawego pomarańczowego koktajlu.

 

Zmatowiały dzwonek nad drzwiami zabrzęczał cicho, gdy do pubu wszedł niski jegomość w średnim wieku, o ogorzałej twarzy, pooranej pierwszymi zmarszczkami. Ubrany był w elegancką szarą marynarkę, niebieską koszulę oraz płowe spodnie. Oblicze mężczyzny zdradzało, iż przebył on długą i męczącą drogę, by dotrzeć do tawerny. Jack uniósł ziemistą dłoń w geście przywitania. Mężczyzna szybkim krokiem ruszył w jego stronę, głośno przy tym dysząc.

 

— Dobry wieczór — wysapał, starając się zapanować nad oddechem.

 

— Dobry wieczór, Edwardzie. Usiądź proszę — Jack machnięciem ręki wskazał mu wolne miejsce, po czym podsunął mu karniaka koktajlu.

 

Jegomość zdjął marynarkę, po czym powiesił ją na oparciu krzesła, jednocześnie na nim siadając.

 

— Czy byłby pan skłonny opowiedzieć coś więcej o swojej matce? — zaczął powoli młodszy mężczyzna.

 

— Oczywiście — odparł starszy, pociągając łyk napoju — Urodziła się, jak pan zapewne wie, roku 1947 w Cannes. Była dzieckiem bardzo chorowitym, kruchym, więc rodzina jej szykowała się na rychłą jej śmierć, która jednak cudownie nie nadeszła. W wieku lat dwudziestu sześciu poślubiła ona mego ojca, Noëla Rieul'a, wówczas trzydziestoletniego. Niestety zmarł on w wyniku choroby niedługo przed mymi narodzinami. Matka opiekowała się mną samotnie lat piętnaście, gdy jej drogę znów zastąpił pewien mężczyzna, Rémy Bukovský, którego jednak nigdy nie poznałem. Gdy ukończyłem lat dwadzieścia pięć, matczyna poważnie zachorowała, i zmagała się z tą chorobą jeszcze przez kolejne dwadzieścia pięć lat, aż w końcu, niedawno zmarła.

 

— W jakim szpitalu była leczona? — dopytywał Jack.

 

— Z początku w Clinique Cannes Oxford, a potem, gdy choroba się rozwinęła, w

Saint-Antoine Ap-Hp — odparł mężczyzna pewnie.

Zadowolony z odpowiedzi detektyw zapisał nazwy na pomiętej kartce, po czym włożył ją do kieszeni surdutu.

— Dziękuję, na dziś to tyle — Jack ukłonił się do swojego gościa.

— Ja również dziękuję, za możliwość podzielenia się tymi informacjami — odparł mężczyzna uprzejmie. — Do widzenia! — dodał jeszcze, na powrót zakładając okrycie.

— Do widzenia! — odparł Jack.

Po wyjściu jegomościa detektyw jeszcze przez chwilę siedział przy stoliku, po czym nieśpiesznie wstał i ruszył do drzwi. Po wyjściu z lokalu pokierował się w stronę Avenue de l'Opéra, gdzie wsiadł w autobus jadący na Rue Gabriel Laumain, gdzie mieszkała jego partnerka w sprawie, Vivianne. Gdy dojechał na miejsce, szybkim krokiem wysiadł z autobusu i ruszył ku pomalowanej na jasnożółto kamienicy z małymi, typowymi dla starszej części miasta zakratowanymi oknami, znajdującej się kilka kroków od przystanku. Przystanął na chwilę przed oszklonymi drzwiami, po czym pchnął je i wszedł po wytartych stopniach skrzypiących, drewnianych schodów na najwyższe piętro. Otworzyła mu ubrana w jasne jeansy i ciemnoczerwony dziergany sweter Vivianne.

— Cześć — przywitał się Jack, wchodząc do mieszkania.

— Szybko ci poszło. Dowiedziałeś się czegoś ciekawego? — zapytała zniecierpliwiona.

Jack wyjął z surdutu wygnieciony skrawek papieru i podał go kobiecie. Ta chwyciła go i z zaciekawieniem przeczytała zawarty na nim tekst.

— W bibliotece nie mieli prawie nic ciekawego. Tylko to, co już wiemy — powiedziała młoda detektywka.

— Nic dziwnego, nigdy nie była to jakaś głośna sprawa — odparł mężczyzna, zdejmując okrycie.

— Usiądziesz? — zapytała Vivianne, po czym poprowadziła go w głąb mieszkania, gdzie usiedli na ciemnoniebieskiej szenilowej sofie, przed którą stał dębowy stolik kawowy. a na nim dwie parujące szklanki herbaty w metalowych koszyczkach.

Jack sięgnął po jeden z zymfcioków i upił duży łyk gorącego naparu. Gdy mężczyzna zaspokoił pragnienie, towarzyszka podała mu skserowany fragment artykułu z gazety.

— To jedyne, czego się dowiedziałam — rzekła.

"Dziennik Tages-Anzeiger, informuje, iż Peter Cologna, znany szwajcarski kolekcjoner sztuki, nabył od nazistów dzieło Pana Camille'a Pissarro, "Bulwar Montmartre o zmierzchu", za cenę dwudziestu pięciu bilionów reichsmarków, (34 milionów franków szwajcarskich*). Jest on obecnie posiadaczem największej ilości dzieł tego artysty"

— Peter Cologna... — zamyślił się Jack.

Wyjął z kieszeni spodni kolejny świstek papieru i zapisał na nim nazwisko.

— Jutro możemy pójść do Laurence, dowiedzieć się o nim coś więcej — wymamrotał pod nosem, po czym na powrót schował kartkę do kieszeni.

Siedział jeszcze przez chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy, następnie wstał, pożegnał się z Vivianne i ruszył w stronę drzwi wejściowych.

— Do zobaczenia! — rzucił jeszcze na odchodnym.

— Do zobaczenia — odrzekła kobieta.

 

*Jest to zmyślone przeliczenie reichsmarków na franki szwajcarskie.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania