Poprzednie częściLouise - 1

Louise - 2

Naprawdę sądziłam, że wytrzymam na zajęciach choć jeden dzień. Jednak po tym, co usłyszałam w toalecie, nie miałam ochoty siedzieć przez kolejne kilka godzin ramię w ramię z Mią. Jeszcze przed rozpoczęciem roku twierdziła, że mogę na nią liczyć, a to, jak zachował się Nate było poniżej jakiegokolwiek poziomu. Teraz nagle twierdziła, że to ze mną było coś nie tak. I zamiast powiedzieć mi to w twarz, wolała obgadywać mnie za plecami z pierwszą lepszą znajomą.

Ledwie zakodowałam drogę z uczelni do parku. Tak jak się spodziewałam, nad stawem nie było żywej duszy. Ludzie o tej godzinie siedzieli w szkole bądź pracy, a ci farciarze, którzy mieli wolne, nie kwapili się do odmrażania tyłków na lodowatych deskach ławek. Naciągnęłam kurtkę tak, żeby móc na niej usiąść i zajęłam swoje stałe miejsce. Ławka częściowo była osłonięta przez duże drzewo pochylające się nad ścieżką, więc mogłam liczyć na odrobinę prywatności, jakiej zazwyczaj nie zapewniały publiczne miejsca. Pewnie latem nawet tutaj nie byłabym sama, ale, na szczęście, dopiero zaczęła się jesień. Jeszcze długie miesiące oddzielały mnie od zalewu spacerowiczów i dzieciaków na wagarach.

Moja komórka zawibrowała, przerywając na chwilę muzykę. Zerknęłam na wyświetlacz, doskonale wiedząc, co zobaczę. Mia przysłała wiadomość: „Gdzieś ty się znowu podziała???”. Nacisnęłam przycisk blokady i wsunęłam telefon z powrotem do kieszeni. Nie czułam potrzeby mówienia jej, co usłyszałam. Słuchanie bezsensownych tłumaczeń nie należało do moich ulubionych zajęć.

Wbiłam wzrok w taflę wody. Tworzyły się na niej drobne marszczenia, które po dłuższej chwili rozbijały się o brzeg porośnięty pożółkłą trawą. Kiedy jedne znikały, pojawiały się kolejne, a następnie one też znikały zastępowane przez nowe marszczenia. I tak w kółko. Nie chodziło o to, że byłam szczególnie zafascynowana ruchem wody albo działaniem wiatru. Takie zajęcie pozwalało po prostu oczyścić umysł. A mój był tak zawirusowany, że potrzebował naprawdę długiego wgapiania się w tak nieciekawe rzeczy, żeby zacząć jakoś funkcjonować.

Nie wiem, ile minęło czasu. Mogły to być minuty albo godziny, a ja byłam zbyt zrezygnowana, żeby sprawdzić to na telefonie. W którymś momencie jednak obserwowanie fal na stawie mnie zmęczyło i postanowiłam rozprostować trochę zmarznięte nogi. Wstając, zarzuciłam sobie pasek od torby na ramię i poprawiłam kurtkę. Mięśnie ud zabolały w proteście, ale zignorowałam je i ruszyłam w kierunku jednego z wyjść z parku. Mroźny wiatr smagnął mnie po twarzy, kiedy wyszłam na ulicę. Kilka osób przemykało akurat chodnikami, starając się jak najszybciej uciec przed paskudną pogodą. Ja szłam powoli, spokojnie znosząc pieczenie policzków i popękanych ust.

Byłam wykończona tym wszystkim. Porannym wstawaniem, ciągłymi pretensjami rodziców, swoim własnym brakiem chęci. Nawet krzywymi spojrzeniami znajomych i zieloną kropką przy profilowym Nate’a, która zdawała śmiać mi się w twarz, kiedy był dostępny. Pewnie chciałabym, żeby wszystko było jak dawniej, gdyby nie ta chłodna obojętność. Nie miałam sił, żeby czegokolwiek chcieć.

Pochłonięta własnymi myślami i muzyką pokonywałam kolejne ulice, nie skupiając się nawet na tym, dokąd zmierzałam. Wiatr co chwila rzucał mi włosami w twarz, a ja uparcie odgarniałam je raz za razem, starając się zapanować chociaż nad jedną rzeczą w całym moim życiu. Cała reszta sypała się powoli od kilku tygodni, a ja biernie się temu przyglądałam. I nie czułam nawet potrzeby, żeby ingerować. W jakimś minimalnym stopniu mnie to przerażało. Nie na tyle jednak, żeby zareagować.

Chodnikami poruszało się sporo osób zmierzających w różnych kierunkach, więc nie potrafiłam stwierdzić, dlaczego akurat ruch po drugiej stronie ulicy zwrócił moją uwagę. Może zadziałał jakiś cholerny szósty zmysł albo inne cholerstwo, ale odwróciłam głowę, kiedy na krawędzi mojego pola widzenia mignęła ciemna, puchowa kurtka. Nic szczególnego, wiele osób takie nosiło. Jednak ta konkretna sprawiła, że gwałtownie zwolniłam, całą siłę woli wkładając w to, żeby się nie zatrzymywać.

Przeciwległym chodnikiem szedł pospiesznie chłopak z przystrzyżonymi krótko włosami w kolorze czekolady. W ustach trzymał fajkę, z której ulatywał szarobury dym. Jedną rękę miał wetkniętą w kieszeń kurtki, a drugą co chwila wyciągał papierosa, żeby zaraz wsunąć go z powrotem między wargi. Mimo mrozu był w poprzecieranych spodniach i trampkach. Wszystkie te rzeczy zakodowałam mimowolnie, w ciągu zaledwie kilkunastu sekund, przez które mogłam go obserwować, zanim dotarł do przejścia dla pieszych i zmuszona byłam odwrócić głowę. Nie chciałam, żeby mnie zauważył.

Ta krótka chwila wystarczyła, aby w mojej klatce piersiowej odezwał się tępy ból. Zdawałam sobie, rzecz jasna, sprawę z tego, że Nate był z powrotem w mieście. Nie widziałam go jednak, odkąd wyjechał na obóz. Odprowadziłam go nawet na przystanek i stałam tam tak długo, jak byłam w stanie dostrzec oddalający się autobus. Wtedy nie podejrzewałam jeszcze, że wszystko mogło się tak bardzo pochrzanić. Przez te wszystkie tygodnie radziłam sobie jakoś, starając się zapomnieć o jego istnieniu, ale wystarczył ledwie jeden moment, żeby wszystkie moje wysiłki okazały się zupełnie bezcelowe. Nie było możliwości, żeby wymazać coś takiego z pamięci. Choćbyśmy zamieszkali na dwóch przeciwległych półkulach.

Nagle zrobiło mi się cholernie chłodno. Poza tym spotkanie Nate’a – nawet z takiej odległości – skutecznie odebrało mi wszelkie chęci do spacerów. Zawróciłam więc i skierowałam się z powrotem do parku. Wracanie do domu groziłoby rozmową z rodzicami, a tego starałam się za wszelką cenę unikać. Żadne z nich nigdy nie traktowało mojego „młodzieńczego zauroczenia” poważnie, dlatego niespecjalnie przejęli się naszym rozstaniem. Uprzejmie zapytali, czy wszystko w porządku i przeszli nad tym do porządku dziennego. Nie byłam pewna, czy w ogóle zdawali sobie sprawę, jak długo byliśmy parą. Widywali Nate’a raz na jakiś czas, kiedy spędzaliśmy akurat leniwe popołudnie w moim domu, ale poza tym był dla nich po prostu jedną z wielu osób, z którymi wychodziłam w weekendy. Ot, kolejna szkolna miłostka. Za to niezwykle przejęli się tym, jaka byłam w ostatnim czasie „bezczelna i zamknięta w sobie”. To znów generowało ciąg pytań z serii „wszystko w porządku?” i „chcesz o tym pogadać?”, a także krzyki i kazania dotyczące koszmarnego zachowania nastolatków w okresie buntu. Kogo obchodziło, że nie miałam już trzynastu lat?

Kiedy wróciłam na swoją ławkę, mój telefon zawibrował po raz kolejny. Nie zauważyłabym tego, gdyby nadchodząca wiadomość nie urwała w połowie dość głośnego dubstepu w słuchawkach. „O której kończysz zajęcia?”. Grafik zajęć wisiał na tablicy korkowej ustawionej w mojej sypialni. Nie czułam się więc w obowiązku, żeby i na tę wiadomość odpisać.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania