Poprzednie częściMadeline – prolog

Madeline – rozdział 1

„Strata”. Nie tak rozumiałam to pojęcie. Żałoba opisywana w książkach była inna od tej, którą przeżywali wszyscy dookoła, łącznie ze mną.

Może zacznę od początku.

Nick Baldwin urodził się szóstego lutego dwutysięcznego roku. Był mi najlepszym przyjacielem, bratnią duszą, jak zawsze wspominał, oraz osobą, której mogłam ufać niezależnie od sytuacji. Znałam Nicka lepiej od jego siostry Charlotte, czy brata Sawyera. Wiedziałam, co kocha, a czego nienawidzi. Znałam jego duszę tak samo jak moją. Kochałam go, ale nie tak, jak większość osób myśli. Był w stosunku do mnie jak brat. On i wujek Arthur byli najważniejszymi osobami w moim życiu, i pozostaną nimi do końca świata.

Nie jestem w stanie opisać słowami tego strachu. Strachu i złości wymieszanych w jednym garnku, podanych mi do wypicia jako herbata malinowa.

Kiedyś ktoś wytłumaczył mi to w taki sposób: „Ludzie przychodzą, i odchodzą, Maddy!”. Ale Nick nie przyszedł tak po prostu. Nie pojawił się kiedyś w moim życiu, żeby teraz z niego tak bez zapowiedzi odejść.

Próbowałam więc znaleźć rozwiązanie. Szukałam w pamięci kluczowego momentu, którego teraz nie mogłam znaleźć. Nie miałam pojęcia, na czym te poszukiwania polegały. Może panicznie potrzebowałam punktu zawieszenia? Myśli, której mogłabym się trzymać, żeby nie spaść?

Czasem znajdowałam Nicka w sobie. Niektóre zachowania, powiedzenia. Tak jakby był ze mną, siedział obok i podpowiadał.

– Maddy?

– Hm? – Podniosłam wzrok znad talerza.

– Masz zamiar zjeść śniadanie? – Wujek złapał kontakt wzrokowy i przez niego wpuścił mi do mózgu trochę skupienia.

– Yhm – mruknęłam, grzebiąc widelcem w jajecznicy. Szybkie spojrzenie na zegarek wystarczyło jednak, żeby porzucić nadzieje wujka Arthura.

Za dziesięć ósma.

Złapałam plecak, założyłam buty i zarzuciłam kurtkę. Pożegnałam się i wyszłam, zamykając za sobą ciężkie, staromodne drzwi. Chłodne powietrze uderzyło mnie w twarz. Drzewa rosnące wokół domu machały potarganymi gałęziami. Zeszłam ze schodków i jeszcze raz rzuciłam okiem na dom. Lubiłam mieszkać w tak tajemniczym budynku. Stare drewniane meble, zdjęcia i obrazy na ścianach, masywne drzwi i boazerie. Nie był najmniejszy. Mieściły się w nim dwie łazienki, mała kuchnia, jadalnia, trzy sypialnie, w tym moja, gabinet wujka, elegancki salonik i większy, taki, w którym spędzaliśmy większość wspólnego czasu. Oczywiście nie zabrakło klatki schodowej wymalowanej na ciemnozielono, oraz tajemniczego strychu na który od zawsze bałam się wejść. Byłam pewna, że Wujek będzie spłacał posiadłość do śmierci, ale był z niej tak dumny, że nie wypominałam mu braku chociażby normalnych włączników światła. Jedynym w miarę nowoczesnym pomieszczeniem stał się mój pokój, a to tylko dlatego, iż uparłam się, że nie chcę mieszkać w komnacie księżniczki. Wujek Arthur z bólem wyrzucał plany siedziska pod oknem, łóżka z baldachimem i olbrzymiej, wbudowanej w ścianę toaletki.

Ocknęłam się z zamyślenia parę minut później. Na moje szczęście do szkoły nie było tak daleko.

Sam budynek mieszczący liceum nie zadziwiał. Ściany, okna i podłogi. Szare korytarze i niewygodne krzesła w salach. Jemu też się przypatrzyłam, lecz nie miałam zamiaru wejść do środka. Odbiłam w prawo, pilnując, żeby nikt znajomy mnie nie dostrzegł.

Później wystarczyło iść parę minut iść wśród zabudowań, skręcić w pustą drogę, na której beton w niektórzy momentach uformowane był w bąble, podążać za chodnikiem wyłożonym pośród drzew...

I był tam. Cmentarz Świętego Jakuba w Dover.

Nabrałam powietrza tak, żeby wypełniło moje płuca po brzegi. Wraz z tlenem do mojego organizmu napłynęło trochę odwagi.

To nie tak, że łatwo było mi oszukiwać wujka Arthura. Kłamstwo nigdy nie przychodziło mi naturalnie, w przeciwieństwie do Nicka, który łgał jak zawodowiec.

We włosy wplatał mi się wiatr. Chyba chciał mi tym dodać otuchy.

Otwarłam skrzypiącą furtkę i wolno przeszłam do niedawno postawionej tutaj płyty. Inne, te starsze, były już poprzechylane na wszystkie kierunki świata.

Na kamieniu pozawijaną czcionką wygrawerowano napis:

 

Nick David Baldwin

2000 – 2016

Kochany syn, cudowny brat i wierny przyjaciel.

 

– Mam wrażenie, że znasz mnie tak dobrze, iż wiesz wszystko, co powinieneś wiedzieć. Nick, błagam, nie mogę żyć ze świadomością, że nie wiedziałeś, jak bardzo ważny byłeś. Spróbuję przekonać samą siebie, że tak było.

Stałam tam pierwszy raz od pogrzebu. Patrzyłam na ten napis pierwszy raz od paru miesięcy.

– Teraz będzie trudniej – powiedziałam cicho. – Mam mówić o tobie w czasie przeszłym? Nie mogę.

Przypomnij sobie najbliższą Ci osobę. Tego, kto jest przez Ciebie kochany najbardziej. A teraz spróbuj wyobrazić sobie, że ta osoba znika. Tak na zawsze. Już nie będzie okazji, żeby tego kogoś przytulić, porozmawiać, spojrzeć na siebie nawzajem. Te wszystkie chwile, które macie przed sobą już nigdy nie mogłyby się wydarzyć, a te, które już były, nigdy nie miałby szansy się powtórzyć. Smutne, prawda?

– Dla mnie chyba zawsze będziesz. Teraz, obok mnie. Tak myślę, musisz mi najpierw pozwolić.

Odpowiedziała mi cisza.

– Wezmę to za „tak”. – Uśmiechnęłam się lekko, zaraz jednak po policzkach popłynęły mi łzy. – Dlaczego świat jest trudny, Nick? W normalnych okolicznościach poszłabym do ciebie. Ale „normalne okoliczności” już nie wrócą. To, co jest teraz, pozostanie na zawsze. Nie mogę pojąc tego, jak... – Nabrałam powietrza, przełknęłam ślinę i rozejrzałam się dookoła, pierwszy raz odrywając wzrok od napisu. – Ja kto możliwe, że ciebie już nie ma? Jak to jest, że rozmawiam z tobą, mimo, że ty nie rozmawiasz ze mną? Gdzie jesteś, Nick?

Wiatr huczał, jakby chciał odpowiedzieć za mojego przyjaciela. Szkoda, że nie mogłam zrozumieć, co chce mi przekazać. Powiew kręcił się między puklami moich włosów, oplatał się między moimi placami i przymykał mi powieki.

– Mam wrażenie, że nie powinnam płakać. Dobrze wiesz, jak bardzo nie lubię łez. Tylko że przez te cztery miesiące zdążyłam się pomieszać. Już nie wiem, co jest w porządku, a co nie.

Przyspieszony oddech wymieszany z bezradnością wypływał z moich ust, mieszając się z wiatrem dalej bawiącym się wokoło.

– Zgubiłam się.

 

* * *

 

Do domu wróciłam parę godzin później. Długo siedziałam na cmentarzu, ale spędziłam też trochę czasu nad morzem. Patrzyłam, jak woda próbuje obalić białe klify, a po każdej nieudanej próbie zawraca z powrotem do morza. W szkole spędziłabym mniej więcej tyle samo czasu, wujek Arthur nie powinien więc domyślić się, gdzie byłam.

Chociaż opuszczałam lekcje coraz częściej, co mogło odbić się na mnie w dość nieprzyjemny sposób, w domu starałam się być dobrą córką. Wujek od zawsze wpajał mi przeróżne wartości. Starał się wychować mnie na wartościowego człowieka, co w pełni rozumiem i jestem mu za to niezmiernie wdzięczna.

Powędrowałam krwistoczerwonym korytarzem wyłożonym dębową boazerią do kuchni, wyjęłam z szafki szklankę i przysięgam, że prawie dostałam zawału, widząc wujka czającego się przy oknie. Próbując uspokoić rytm serca, rzuciłam mu spojrzenie pełne wyrzutów.

– Skończyłeś wcześniej? – spytałam, nalewając sobie wody.

– Yhm. Chce ci się pić? Nie piłaś w szkole?

Zmarszczyłam brwi.

– To ważne?

– Tak. Może nie byłaś w szkole, tylko szlajałaś się po mieście?

Moje oczy odruchowo odjechały w lewo. Ten tik podobno zwiastuje kłamstwo, co w praktyce najwyraźniej się sprawdziło.

– Wiedziałem. Twoja nauczycielka dzwoniła. – Wujek Arthur wyprostował się i z kamienną twarzą wskazał stół. – Siadaj, młoda, mamy o czym rozmawiać.

Posłusznie usiadłam naprzeciwko wujka. Ten zamknął na chwilę oczy, odetchnął parę razy i odezwał się:

– Maddy, rozumiem, że teraz cierpisz. Wszystkim nam jest ciężko.

Prychnęłam.

– Naprawdę? Nawet z rodzeństwem nie był tak blisko, jak ze mną. Jego rodzice nie wiedzą o nim tyle co ja. Chyba mam prawo przeżywać żałobę?

– Cztery miesiące to dużo czasu. Jeśli chcesz, mogę zapisać cię do specjalisty. Naprawdę zrobię wszystko, ale nie mogę pozwolić, żebyś codziennie opuszczała lekcje. Mam nadzieję, że przynajmniej uniknęłaś jakiegoś szemranego towarzystwa?

– Byłam sama – odburknęłam jakiś czas później. Może miał rację? Może po czterech miesiącach powinnam nauczyć się żyć normalnie? Tak naprawdę miałam ochotę do końca życia zostać niewidoczna dla świata, ale wujek miał doświadczenie. Był wzorem do naśladowania. Chyba powinnam podążać za jego radami, prawda? Taka moja rola. A może nie? Może powinnam zbuntować się przeciwko światu?

– Martwię się – wyznał wujek, spoglądając za okno. Drzewa łagodnie kołysały się do rytmu wiatru. – Chciałbym, żebyś mówiła mi o wszystkim. Możesz to obiecać?

Chwilka ciszy. Nie lubię składać obietnic, bo nie zawsze wiem, czy dotrzymam słowa. To bardzo niepewne, a ja niepewności nienawidzę.

– Maddy?

– I tak wiesz wszystko. Idę do siebie – poinformowałam go sucho, obracając się w stronę wnęki wychodzącej na korytarz. Dobrze wiedziała, że to najbardziej oklepany, banalny i niedyskretny sposób na uniknięcie obietnicy.

– Skąd ta nagła suchość?

Krótki śmiech oscylujący między płaczem a drwiną wyrwał się z mojej krtani. Złość we mnie nabierała rozmiaru. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy było to spowodowane hormonami, żałobą, czy brakiem gruntu przez ostatnie tygodnie.

– Serio? Najpierw opieprzasz mnie za żałobę po śmierci przyjaciela, każesz się jej tak po prostu wyprzeć, a na koniec jeszcze żądasz bezwarunkowej szczerości!?

Wujek rozłożył ręce mając na celu uspokojenie mnie.

– Posłuchaj, ja wiem, że czujesz się okropnie, że trudno jest ci jasno myśleć i że twoje emocje są teraz dość... Trudne w opanowaniu. Znam to, ale uwierz mi, czasem lepiej po prostu się pozbierać, wyjść z tego. Załatwię ci pomoc...

– A jak czułeś się po śmierci mamy, hm!? Też wystarczyły ci cztery miesiące!?

Parę sekund wystarczyło mi, żeby zrozumieć, iż to nie były słowa, które powinny zostać wypowiedziane w tamtej chwili. To nie było to, co chciałam powiedzieć.

W oczach wujka natychmiast zabłysnęły łzy. Cisza stała się szorstka i nieprzyjemna, wdzierała się do nosa i niszczyła płuca. Nie wybuchnął jednak, jak się tego spodziewałam. Spojrzał na mnie tylko z obcą mi bezradnością w oczach, mówiąc:

– Nie miałem tyle czasu. W wieku osiemnastu lat stałem się odpowiedzialnym człowiekiem, który pod opieką miał dwumiesięczne dziecko.

Słowa wypowiedział tak dobitnie, iż miałam wrażenie, że upadnę pod ich ciężarem.

– Zdajesz sobie sprawę, że do teraz nie miałem odwagi wracać do tamtego momentu? Że od kiedy mam cię pod opieką zbyt boję się tamtych myśli?

Dwa pytania i dwa kroki w głąb domu wystarczyły. Odwrócił się w drugą stronę i zniknął za rogiem.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania