Poprzednie częściMatronice - Początek

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Matronice 01

Rok Panieński 2779…

 

Osamotniony młodzieniec wciąż znajdował się przy ościeżnicy zabitego dechami okna, zastygł niewzruszenie jak woskowa figura, sterczał w samych slipkach. Wymaganą chwilą zadumy próbował przetworzyć zwidziane moment temu obrazy. Jego nagie ciało ogrzewało zakumulowane zatęchłe powietrze, wypełniało pomieszkiwaną kwaterę, jak i ambient tego domu, czuł pleśń oraz gnijące drewno. Otaczały go ściany o płowo-żółtym kolorycie, tapetę dodatkowo nadrukowano antracytowymi kielichami kwiatów Vulvy, pozwijane pąki wyglądały nie omal że jak spiczaste i odwrócone krabie muszle w których wnętrzu bytowały pofalowane małże.

Adam od początku przypuszczał, iż ten poranek nie należał do najlepszych – już pierwszym stąpnięciem świadomości skonstatował, że na dworze zapanował swoisty ambaras. Zasłyszał coś wyjątkowo nienaturalnego dla ostatniej i zwykle opustoszałej pierścieniowej dzielnicy duchów. Szemrzący zgrzyt metalu i głośne sapanie przerywane krzykami. Przez co niestety nie było mu dane się wylegiwać, gdyż szybko narastający niepokój ostatecznie zerwał go z posłania i zagnał przed dobrze znany wizjer na świat zewnętrzny. Później zaobserwował już wszystko z względnie bezpiecznego wnętrza obejmowanego czterościennego azylu. Przez uchyloną deskę zdołał zobaczyć powóz monarki i jednego z tych samczyków, lub też pieszczotliwie przezeń zwanych, „ludzkich karapaksów” - nawet sam Mistrz pochwalił go za to nad wyraz celne porównanie. Jeszcze pięć minut temu wciskał nos między deski i przyglądał się powozowi, dopóki ten nie odjechał, czując przy tym wahanie każdego poważnego podglądacza, pytał sam siebie w myślach: Czy aby na pewno go nie widzą? Gdyż przez moment poczuł się obserwowany. Nie wiedział już czy najzupełniej w świecie pogubił zmysły? Czy też może lata ukrywania się sprawiły, że zdążył scalić się jaźnią z pomieszkiwaną ruiną? Całe szczęście powóz z Kałużnicą na pokładzie, najzwyczajniej przejechał minąwszy złuszczone w słońcu włości i już po chwili zamienił się w czarną podskakującą w oddali kropkę. Chwilę potem, syk na powrót wsuwanej deski wypłaszczył gęsią skórkę młodzieniaszka, Adam odsapną głęboko. Na wszelki wypadek dobił klepkę bokiem pięści, choć nie musiał dudnić i tak ciasno przylegała. Teraz stał i zastanawiał się nad powagą sytuacji.

Na domiar złego mistrz najprawdopodobniej czekał już na niego i nie będzie zadowolony, gdyby Adam dopuścił do spóźnienia. Zawiązana przed laty dżentelmeńska umowa nakazywała mu wstawić się na wykład, który zaczynał się równo o siódmej, spojrzał na zegarek, miał jeszcze dziesięć minut na to, aby przebrnąć przez pół domu i znaleźć się w prozaicznym audytorium. Powinien zdążyć. Jednakże nawet jeśli by się spóźnił to istniała bardzo duża szansa, że po tym co dzisiaj zobaczył to nie będzie musiał robić żadnych karnych pompek, przecież miał coś do obwieszczenia.

Uwalniający się stres począł trząść Adamowym ciałem, migiem złapał się za oba szczyty kulistych barków, nie zdołał ich objąć w całości, to nie szkodzi, przez sekundę wyglądał niczym spoczywająca mumia, następnie równie szybko zmasował nagie jestestwo zjeżdżając dłońmi w dół, później w górę i znowuż jeszcze raz zagęścił swe macanie. Na koniec wzdrygną się jeszcze jakby jego naga skóra dotknęła rozwieszonej pajęczyny i po krtani zjechał mu rozciągnięty jęk obrzydzenia.

 

Adam nacodzień czuł się niczym słowik zamknięty w klatce, mistrz nazywał to „chowem kloszowym” takim samym jaki stosowali dwudziestopierwowieczni płodziciele. Jadnakże z tą różnicą, że jego klatka zagnieżdżona została w jeszcze większym i solidniejszym więzieniu. Jedno zawiązywało się w obrębie tego drugiego. Jestestwo Adama zostało zniewolone na wielu niewypowiedzianych, nienazwanych jeszcze płaszczyznach.

 

Niemrawo zerkną na rozchybotaną zasłonę imperlistycznego łoża, nie dalej niż pięć minut temu wygrzebał się z niego, a teraz zadaszone baldachimem wnętrze ukazywało skotłowaną bialutką pościel. Zatęsknił za snem. Wiedział, że powinien ogarnąć posłanie, jednakże aż tyle czasu to on nie miał.

Przeskoczył wzrokiem na gabinetowe biurko z dostawionym krzesłem, odzienie zawżdy zalegało grubą warstwą na jego oparciu, a na samym blacie znajdowały się cztery równiusieńko ułożone słupki zeszytów. Była to jego wiedza, jego bardzo cenna wiedza. Wszystko podyktowane i zapisane odręcznie. Gdyby monastyr odnalazł te skoroszyty razem z nim, to wszystko stałoby się momentalnie jasne, spalono by go żywcem na stosie podkładając ogień tymi że samymi kartkami. Kałużnice bardzo ostrożnie dozowały głoszoną propagandę i nie potrafiły znieść wyszczególniania ich kłamstw. Dlatego w obecnie obejmowanych włościach zewsząd łypały na człowieka puste regały, wszystko co tylko kłóciło się w najmniejszym choćby stopniu z paradygmatami monastyru zostało skonfiskowane lata temu zanim jeszcze przejęli ten dom.

Jeden ze słupków brulionów nosił nazwę dzienniki, grzbiety ponumerowane zostały latami, było ich dokładnie dwanaście. Na ich widok, Adama zapiekł nadgarstek.

Młodzieniec wskoczył przed tremo, odbiciem własnych nabrzmiałych mięśni doznał przypływu głupawki jak i podniecenia, rozruszał się i układał oblepione mięsem kończyny w przeróżne dziwne pozy. Twarz stroiła arystokratyczne miny, ścisną własny podbródek i obrócił polik bokiem. Początkowa egzaltacja powoli ustawała i mało wybiórczo napinał teraz do zwierciadła, raz rękę, to zaraz udo.

Skupił się i staną porządnie bokiem. Chwycił na wskroś nadgarstek prawej zgiętej w przegubie ręki, a jej łokieć wypchał maksymalnie za plecy. Ugiąwszy przysadziście nogi, począł odkręcać tors i jednocześnie, płynnym ruchem, ciągną lewą ręką wyprowadzając prawą rękę przed siebie, gdy ta była już w pełni wyprostowana, cofną ją momentalnie do boku. Napięty szczyt bicepsa wybałuszył szeroką na półpalca żyłę.

 

Teraz między nim a lustrem znajdował się pokaźny mięsień, był dorodny i obwodzisty. Na twarzy Adama zagościł autoadoracyjny wyszczerz.

- O proszę jaki zabójca prowokator, żywcem mnie nie wezmą, nie ma mowy! – młodzieniec wycedził uśmiech przez przeszklone oczy, lustro ukazywało zadowoloną pokerową twarz, kwadratowa szczęka, oczy łowcy, obrzmiałe prawie że neandertalskie brwi, Czyżby nie te właśnie pożądane samcze cechy wyglądu we świecie Wspólnego Księstwa Matriarchatu sprawiły iż był nieszczęśliwy? Patrząc na swe odbicie, dysonans poznawczy wymalował mu na twarzy markotny grymas. Rozchmurzył się myślą, iż ważne, że miał kontrolę nad własnym ciałem, czego wielu sobie na pewno życzyło we świecie krwiożerczych afrodytek.

Doskonale zdawał sobie sprawę, że już za mniejsze muskuły Kałużnice potrafiły mężczyznę umęczyć w Orgazmitorium. Jego twarz, ociosana w kontury i rysy lica samego Herkulesa, potęgowała zatem uczucie niebezpieczeństwa.

Należało się jednak pospieszyć, miał osiem minut. Adam przypomniał sobie, iż ostatniego wieczora udało mu się zwędzić wykrochmaloną śnieżnobiałą koszulę mistrza i na ten impuls, a właściwie na imaginację tego jak będzie w niej epifatorsko wyglądał, momentalnie rozejrzał się po swoim pokoju i rozpoczął poparzoną bieganinę po obdartym parkiecie, ubrania na meblach i podłodze skotłowały się w wielokolorowe wiry, porozrzucane były tu i ówdzie.

 

Po pierwsze należało sprawdzić oparcie krzesła, tam musiały być jego spodnie, zwalił ubrania na podłogę i pośpieszale segregował. Rozciągał tkaniny przed oczęta, powąchał seledynową koszulinę i wykręcił twarz. Jedne dzianiny wieszał z powrotem na oparcie, jeszcze inne rzucał w głąb pomieszczenia. Są znalazł garniturowe spodnie, rozciągliwe na tyle aby okryć mu czworogłowe ud.

Wracając przed stojące zwierciadło, schylił się i chwycił dwie czarne wełniane kulki zalegające na podłodze, po czym, zerwał z wieszaka koszulę i nałożoną nań siwo-czarną kamizelkę – miała gradient krzewiastych liści pociągnięty posrebrzaną nicią i rtęciowe, obłe niczym spartańska tarcza guziki.

Adam powróciwszy przed tremo, zapatrzył się ponownie w jego tafle, trzymawszy komplet dzisiejszego odzienia – wsadził ręce w rękawy, szybko przywdział się i muskając biała bawełnę palcami zapinał guziki, ponaglał go brzęk podrzucanej biodrami klamry skórzanego paska, która zwisała od jeszcze niezapiętych suwakiem spodni. Spodobało mu się to na co patrzył w odbiciu lutra.

Jakkolwiek źle zabrzmiał występek o zapożyczeniu sobie koszuli bez wiedzy jej posiadacza, Adam usprawiedliwiał faktem, iż mistrz miał koszuli wiele, może nawet i za wiele jak stwierdził ostatnio, a on sam przecież musiał zacząć porządniej się ubierać. Lata nauki pobieranej na banicji od świata doczesnego przecież coś oznaczały, był teraz poważnym człowiekiem, czuł dosadnie, iż zawiązanie konsensusu zdobytej edukacji czym prędzej zmierza ku niemu, musi być już tylko na wyciągnięcie ręki. Lubił to sam przed sobą nazywać inauguracją. Taka samą jaką niegdyś przechodzili mianowani epifatoryści otrzymując przy tym różne tytułamenta, naleciałości tajemnicy dodatkowo potęgował fakt, iż niekiedy ci najbardziej wybitni studenci akademii otrzymywali w nagrodę przeróżne artefakty – Mistrz otrzymał wtedy tytuł Poganiacza Samców Rozpłodowych i pierścień z szafirem. Dlatego Adama nieodparcie ciekawiło cóż też go spotka w kwestii zwieńczenia edukacji we starym kurtyzanym domu. Wieczorami, gdy leżał w łożu, myślał sobie o tym i dostawał wypieków na twarzy, musiał później z trudem zapadać w sen.

Przyjrzał się sobie całościowo, wsadził ręcę w spodnie i obruszył sylwetką wahadłowo, zaszemrał zesztywniały materiał. Gdyby takowoż wygalantowany został złapany przez Kałużnice to zapewnię skończył by jako torcik urodzinowy któreś z nich, a któż to wiedział może nawet jako i deserek dla samej ihumeni bądź i Mateczki. Takiż to smaczny kąsek z niego właśnie był.

- Jesteś gotów Adamie – wyszeptał i obciągną klapy kamizelki. Nałożywszy pantofle, ruszył pewnym krokiem w stronę drzwi. Zostały mu trzy minuty. Idealnie.

Już miał chwycić za klamkę, gdy wtem przypomniał coś sobie. Jeden drobny szczegół. Obrócił się ślizgiem w miejscu i na powrót ruszył w stronę biurka.

„O mały włos! Nie mogę zwidzieć mistrza, nie przygotowany przecie. Zrugał by mnie niesamowicie, nie zamierzam uskuteczniać kar i robić pompek cały dzień!”

Otworzył szufladę biurka zahaczając o ubrania na krześle. Pogmerał chwilę w jej środku, i trzymając coś uszczypliwie uniósł bibelot w górę, jakby patrzył pod światło, była to mała pastylka, która znajdowała się teraz na wysokości jego wzroku.

- Strzeżonego, śmierć strzeże – wyrecytował wyuczone, wybite na potylicy – słowa samego Mistrza. Przypomniał mu się nawet jego kończysty grożący palec.

Wrzucił pastylkę do butonierki. Dopiero teraz uzbrojony w cyjanek potasu, był kompletny i wiedział, iż jest w pełni gotów do wyjścia.

 

Klikaniem obcasów o polakierowane klepki znalazł się na zewnątrz wywłaszczonego pokoju i stał teraz na antresoli. Patrzył nad drewnianą ażurową barierką, a za nią znajdowała się olbrzymia pustka holu, po jego drugiej stronie widział już otwarte i czekające na siebie audytorium. Sala do nauki znajdowała się na takiej samej, wręcz bliźniaczo wyglądającej, dwukondygnacyjnej antresoli, jak ta z której dane mu zostało teraz zerkać przed siebie. Każde z otwartych pięter, mieściło pięcioro drzwi, cztery pokoiki posiadały zasadniczo identyczne imprerliastyczne łoża jak adamowe, natomiast piąte prowadziły do dodatkowego większego pomieszczenia. Łącznie, na dwóch piętrach pojedynczej antresoli było osiem sypialni oraz dwie większe sale. Ta do której zmierzał młodzieniec była jedyną udekorowaną boazerią w całym domu, zawierała sekretarzyki i biurka oraz najwięcej ze wszystkich innych pomieszczeń – pustych regałów. Musiała być tam niegdyś jakaś panieńska biblioteczka bądź też gabinecik do czytania.

Dom posiadał typowy układ dla przybytku służącego ułomnościom cielesnym, może nie były to olbrzymiaste sale promiskuityzmu które musiało obecnie posiadać każde szanujące się ekumeno-polis, a nazywane były przez Kałużnice – Orgazmitorium. Jednakże, aby porządnie wygździć się nieraz wystarczyła i sama podłoga przecie, zarówno jak i sama ściana i oparta o nią dłoń i uniesiona jedna noga, wystarczyło zaledwie do połowy zgiąć niewiaście kończynę, aby dostać się do miodku. Ludzkie cyrkle zawsze znajdą połączenie, by klaskaniem trzewi mogły zacząć walić się trzaskając jak z bicza.

Adam instynktownie zerkną przez barierkę ku dole, przejrzał włości, zamierzał zaraz tamtędy kroczyć, otwarty układ domu ukazał mu pełnię olbrzymiego holu, zauważył zablokowane portalowe główne wejście po lewo. Sondował wzrokiem w przeciwną stronę. Nie było przedpokoju, wchodziło się wprost do salonu z dostojnymi meblami które były wręcz podręcznikową definicją stylu biedermeier. Stały tam olbrzymie fornirowane czeczotą brzozy kolumbryny, wypolerowane na głęboki połysk. Wszelkie przejścia prowadzące w głąb włości, jak i parterowych pokoi, były gipsowymi, artystycznymi arkanami na pilastrach. Same korytarze również zostały przesklepione konchami. Obok stołu jadalnego z krzesłami, zestawu połyskującego czarnym orzechem, znajdowały się pierwsze stopnie schodów, opiewających na centralny trzon dekorum otwartego wnętrza, obudowane były wysokimi, łączącymi się z poręczami wangami, które prezentowały dumnie ornamentację snycerską po obu stronach, królowały tam liście akantu.

Dwanaście stopni prowadziło na dość obszerny spocznik, stamtąd na lewo i prawo, schody rozchodziły się dalej na obydwie zawieszone antresole. Które to również posiadały swoje mało gustowne odechowane klatki.

 

Młodzieniec spojrzał ku górze aby nacieszyć nieco wzok. Z belkowanego sufitu, na różnych długościach łańcuchów, zwisały trzy pięknę kryształowe żyrandole. Każdy z nich składał się z czarno-metalowego stelaża i trzech pomniejszających się okręgów, schematycznie i ciasno obwieszonych przez topazowe romby orżniętego szkła, powyciągane i smukłe niczym topniejące sople lodu. I takież to też zimne i przejrzyste spektrum musiały niegdyś dawać ludzkim oczom, obecnie z przyczyn popsutych dzwigni od mechanizmu opuszczającego, nie czyszczone przez lata, zaleciały kleistym ługiem oraz kurzem. Mimo to, zwisające kryształowe bryły, przyciągały wzrok śląc światło z góry, te rozpadało się bujnie po reflektujących powierzchniach wypolerowanych pszczelim woskiem mebli.

Zdawkowo oślepł, kuląc glowę do piersi wylądował wzrokiem ponownie na parterze. Przetarł dwojgiem palców oczęta. Zegar z kukułką której przed laty impulsywnym dziecięcym wyrokiem ukręcił główkę teraz zemścił się i pokazywał za dwie siódma.

Adam runą w dół po stopniach, piskały podeszwy, szybką bieganiną góra-dół odczuł przeciążenia i perturbację żołądka. Zdążył i nie spotniał ni krzty, zagwarantowała mu to żelazna kondycja.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania