Poprzednie częściMiasto
Pokaż listęUkryj listę

Miasto Neonów - Rozdział 3

Odkąd tylko pamiętał, Metropolia żyła poziomo. Taki był naturalny porządek rzeczy, rodziło się, żyło i umierało na tym samym piętrze. Niektórzy wyruszali czasem w podróże — wędrowcy, odkrywcy, archeolodzy, młode pary, nowożeńcy — w inne rejony, niżej albo wyżej, jeśli odłożyło się trochę pieniędzy. Rzadko jednak ktoś awansował na tyle, by zmienić miejsce zamieszkania o kilka pięter, najczęściej udawało się to poprzez przypadkowy mezalians.

To było miasto pełne ludzi, którzy całe życie próbowali udowodnić, że stać ich na więcej. I chociaż Eklart zdawał sobie sprawę z tego, że wróci na swój sześćdziesiąty siódmy poziom, to jednak nie mógł powstrzymać wrażenia, że właśnie staje się lepszym elfym. W tej chwili, w tej windzie.

Dlatego skupił się na tym, co widzi za szybą i dystansował się. Im wyższe piętro, tym wszystko bardziej przypominało rozwijany i ulepszany sen artysty. Surowa stal niedługo przeszła w kamienie, drewna i marmury, gigantyczne neonowe holoreklamy i personalizowane adsy ustępowały ogrodom, lasom, potem willom, by wreszcie skończyć na czymś, co przypominało ultranowoczesne pałace.

Aż w końcu, po dwudziestu długich minutach, dotarł na penthaus.

Pierwszym, co zrobił, kiedy wysiadł, było zadarcie głowy w górę i spojrzenie na niebo. Ciemne, posiniaczone i przetkane siwizną, ale dalej majestatyczne i piękne. I chociaż widział wyraźnie pomarańczową tarczę słońca promieniującą na jego tle, to jednak nie gwiazda była najjaśniejszym punktem. To nieskończona pustka nieba oślepiała. Z tej bezdenności jakimś cudem padał śnieg. Nie różnił się niczym od tego, które wypuszczają symulatory pogodowe na dolnych piętrach.

A więc tak to wygląda.

Wciągnął głęboko powietrze i odkrył, że oddycha się tutaj kompletnie inaczej niż na dole. Tlen był lżejszy. Delikatniejszy. Czystszy. Działał jak narkotyk, a jego nieskazitelność uzależniała z miejsca.

Rozejrzał się. Nic tutaj nie przypominało niepodzielnego, estetycznego króla, który rządził na jego piętrze — Vaporwave. Jeśli istniało miejsce, które wygląda tak, jak ziemia powinna zawsze wyglądać, to właśnie penthaus. Eklart zdawał sobie sprawę, że jako elf ma wrodzoną słabość do natury, ale nie przeszkadzało mu to zachwycać się pięknem krajobrazu.

— Pan Eklart Loriel? — Kierowca podszedł do detektywa z uprzejmym, przyjaznym uśmiechem. Równie uprzejmy, co fałszywym. W porównaniu z tutejszymi, elf musiał śmierdzieć.

— Zgadza się — machnął legitymacją — przyjechałem do rodziny Palantirów. Sprawy służbowe.

— Oczekują pana.

Zapakowali się do, jak zauważył Eklart, szybowozu. Najwyraźniej aerowozy nie były tak funkcjonalne na najwyższym piętrze jak na dole.

— Podoba się panu niebo?

— Bardzo.

— Wielu przybyszów z dolnych pięter czuje się przytłoczonych jego bliskością.

— I nie dziwię się. Przestrzeń jest ogromna.

— To kwestia perspektywy, jak mawia pani Palantir. Proszę spojrzeć.

Zjechali na szklaną krawędź ulicy, która musiała służyć jako taras dla pojazdów. Podwozie samochodu zamigotało, wszystkie powierzchnie pod ich stopami na moment zbladły i stały się przezroczyste. Eklart spojrzał w dół, po raz pierwszy w życiu odkrywając, jak to jest, kiedy żałuje się własnych fascynacji.

Pod spodem widział całą Metropolię. Pulsujący, wierzgający organizm zakuty w stal, technologię i fale różnych częstotliwości. Nawet stąd, z najwyższego piętra, prawdziwi władcy miasta ubiegali się o swoich podwładnych — poblask neonów rzucał fioletowo—pomarańczowy odcień na szkło pod nimi.

Zdawały się być wieczne.

Eklart odruchowo rozmasował sobie geometryczne, żywe tatuaże, atrament przesunął się pod skórą, przybierając kształt niedomkniętego trójkąta. Oto była jego luka w systemie — nie potrafił odrzucić całego surowego estetyzmu i odwrócić wzroku.

Patrzył w otchłań miasta, rozpaczliwie pragnąc, by miasto spojrzało z powrotem na niego, a jego wielkość go przerastała. Zaczął rozumieć, czemu tak nieliczni żyli na wyższych piętrach. To, co widział pod spodem, nie było atrakcją turystyczną — było przypomnieniem.

— Robi wrażenie, prawda? — Kierowca źle odczytał wyraz twarzy elfa.

— Tak — detektyw postanowił się nie przyznawać do emocji. — Robi wrażenie.

Pomiędzy neonami były luki. W nich ziała ciemność.

Resztę drogi przebyli w milczeniu, chociaż elf nie mógł powstrzymać dziwnego wrażenia, że od czasu do czasu powietrze przeszywa grzmot. Nie potrafił jednak stwierdzić, czy rozbrzmiewa wprost z gardzieli miasta, czy też w jego głowie.

***

Rezydencja Palantirów nie przypominała niczego, co widział na którymkolwiek piętrze, lecz jednocześnie nie przeszkadzało mu to pomyśleć, że dokładnie tak wyglądają miejsca, w których mieszkają ludzie u władzy. Północny, pełen szlachetnego drewna styl łączył się z zamiłowaniem do czerni i szklanego złota. Bryła była nieregularna, jakby pocięta, w kilku miejscach gwałtownie zakończona, pięła się i spadała niczym nierówny kruszec, a jednocześnie odnajdywał w tym chaosie jakąś uporządkowaną geometrię.

Dzieło sztuki, bez dwóch zdań.

Dlatego nim wstąpił na marmurowe, poprzetykane złotawymi, neonowymi liniami schody, przez dobre kilka chwil po prostu wpatrywał się w ten rustykalno—postmodernistyczny obiekt, pozwalając sobie zakochać się na kilka chwil. Gdyby ten budynek był kobietą, wyglądałby jak Julia Palantir.

I to właśnie wspomnienie o niej sprawiło, że zacisnął zęby, wbił wzrok w schody i zaczął piąć się po nich, przeskakując po dwa. Chodzenie co schodek zawsze uważał za stratę czasu.

Nim zdążył zapukać albo zadzwonić, w progu powitał go elficki, łysy majordomus. Spojrzał krytycznie na Eklarta, z góry oceniając jego przynależność klanową — jakby to jeszcze miało znaczenie w tym świecie — i czystość krwi.

— Eklart Loriel — bardziej stwierdził niż zapytał, ale detektyw machnął legitymacją. — Pani Palantir oczekuje pana.

Odstąpił, wpuszczając go do środka. Wewnątrz było niewyobrażalnie cicho, jakby w okolicy grasowała jakaś akustyczna czarna dziura, wysysając wszystkie możliwe odgłosy i dźwięki. Stwierdził, że warto byłoby wypełnić czymkolwiek pustkę.

— A pan Palantir?

— Jest zajęty, oficerze. Nie ma dla pana czasu.

Jeśli istniała jakakolwiek cecha, której Eklart nienawidził u swojej rasy, to sposób wyrażania emocji. Elfy słynęły z tego, że są w stanie wyrazić pogardę (i wiele innych emocji) w subtelny, uprzejmy sposób. Mniej rozgarnięty, nieuważny słuchacz wziąłby to nawet za komplement.

— Masz jakoś na imię, czy jesteś po prostu elementem dekoracji? — Detektyw uśmiechnął się paskudnie. W wielu kulturach ostrouchych pełny uśmiech był uważany z nietakt.

— Moje imię nie ma znaczenia. — Oczy majordomusa nie wyrażały żadnych emocji. Był jak ściana za nim, chłodna i niewzruszona.

— A więc element dekoracji.

— To pańska dedukcja.

Służący wskazał detektywowi kolejne schody. Ruszyli nieśpiesznie, kroki dudniły o podłogę z pozornie karbowanego szkła. Detektyw skupił się, by nie patrzeć na iluzję fałd, falowania i zmarszczonego materiału.

— Czegoś pan sobie życzy do picia?

— Biała kawa. Z miodem. Z lokalnych ziaren.

Majordomus nie odpowiedział, informacja pewnie poszła przez jakiś zestaw nasłuchowy wszczepiony w jego ciało. Eklart obstawiał co najmniej kilka implantów neuronowych.

Skupił swoją uwagę na wnętrzu, szukając jakichkolwiek informacji — drzew genealogicznych, herbów, niedomkniętych drzwi, które może odsłonią coś podejrzanego, śladów krwi, portretów. Nie spodziewał się jednak znaleźć czegokolwiek, Palantirowie pewnie potrafili zacierać ślady, o ile to w ogóle oni zrobili coś czarnej owcy w rodzinie. Zdawał sobie sprawę, że podejrzewa ich tylko dlatego, że w tej chwili nie ma lepszego punktu zaczepienia.

Co mu się rzuciło w oczy to fakt, że nigdzie nie widział zdjęć Julii. Rozpoznawał twarze z Internetu i streamów, widział niektórych z nich jako polityków, dyrektorów, szefów, CEO, gwiazdy Metropolii. Ale nigdzie nie było Julii Palantir.

Najwyraźniej nie osiągnęła tego, czego rodzina od niej wymagała.

— Jesteśmy na miejscu.

Eklart stanął na wznak, skupił wzrok na tym, co ma przed sobą. Ogromne, runiczne drzwi jeszcze sprzed ery technologicznej. Kiedy jeszcze magia była bardziej zaawansowana od elektroniki, cybernetyki i silników atomowych.

— Proszę się zachowywać. — Majordomus posłał detektywowi pełne wątpliwości spojrzenie. — Pani czeka.

— Nie wątpię — sarknął oficer, podchodząc do wrót.

Rozstąpiły się przed nim niczym brama do najgłębszych czeluści ziemi, odsłaniając półokrągłą, gigantyczną halę na wzór kopulastych bazylik. Wszystkie ściany były nieskazitelnie gładkie i perfekcyjnie białe, z wyjątkiem jednej — tej na środku, samotnej i niepołączonej niczym z pomieszczeniem, spękanej i skupionej na wtopionym w nią drzewie.

Z tej perspektywy wyglądało niemalże dwuwymiarowo. Podszedł kilka kroków, dostrzegając coraz więcej szczegółów — na gałęziach widział hologramy z sylwetkami i opisem, a projektorem zdawały się być same liście. Mimo to, nie potrafił stwierdzić, czy drzewo jest sztuczne czy też prawdziwe, nawet wtedy, kiedy odkrył, że konary i badyle układają się w bardzo klarowny sposób.

I kiedy zamierzał wyciągnąć smartfona i zrobić zdjęcie, dotarło do niego, że patrzy na drzewo genealogiczne.

— Powiedzmy, że moja rodzina potraktowała koncepcję drzewa rodzinnego dosyć dosłownie, panie Eklart.

Obrócił się. Amiradala Palantir wyłoniła się niczym zza woalu, a przynajmniej takie wrażenie sprawiała, kiedy zmaterializowała się w powietrzu w białych, tiulowych szatach i warkoczu w tym samym kolorze.

Niemal zlewała się ze ścianą, tak, że elf musiał wytężyć wzrok, by ją dostrzec wszystkie kontury i kształty. Rozpoznał diamentowy układ rysów, który odziedziczyła po niej Julia, ale oczy przypominające zamrożone krople lodu nadawały im nieludzkiego uroku. Promieniowała z niej siła, której się bał, a patrząc na to, że stała na samym szczycie piramidy społecznej, był pewien, że potrafiłaby go stłamsić osobowością bez problemu.

A mimo to pozostawał zafascynowany, nie przerażony. Zastanawiał się, czy też lubiła egzotykę. Czy używała smakowego żelu do higieny intymnej. Czy lubiła okazywać inicjatywę. Czy zabiła czarną owcę w swojej rodzinie?

Nie miał jednak wątpliwości, że była, jak określił ją sobie w głowie, Kobietą Tkniętą Bielą. Nic dziwnego, że nazywali ludzi z tego piętra aniołami. Nigdy nie widział żadnego z samobójczych skoczków, ale ostatecznie — czy ktoś kiedykolwiek zdążył przyjrzeć się im w locie?

— Jest sztuczne czy prawdziwe? — zapytał zanim intensywna wymiana obserwacji zrobiła się niezręczna.

Podeszła. Chodziła o lasce, ale kroki miała pewne, a postawę wyprostowaną. Eklart założył, że służyła jej bardziej za atrybut określający jej wiek niż pomoc przy chodzeniu.

— Magiczne. — W starczym głosie wychwytywał jeszcze znaki znoszonego optymizmu. Musiała być niegdyś energiczną idealistką. Kimś, kto działa. — Jeszcze z czasów Smoczych Wojen. Można więc uznać, że po trochę tego i tego.

Spojrzała na niego wyczekująco. Na szczęście znał podstawy etykiety.

— Eklart Loriel — przedstawił się.

— Amiradala Palantir. Rozumiem, że jesteś tutaj z powodu zabójstwa Julii?

— Zgadza się, Amiradalo — zaryzykował przejście na per ty — interesuje mnie morderstwo Julii.

— Nie lubię słowa morderstwo — usiadła na jednym z większych korzeni, oparła się na lasce — jest takie fonetycznie brutalne. Twarde. Nieprzyjemne. Zabójstwo brzmi lżej, nie sądzisz?

— Obawiam się, że nie jestem najlepszym lingwistą.

Rozejrzał się po drzewie, stojąc pod nim widział, że koło holografii widnieje lista osiągnięć życiowych. Nie mógł jednak zlokalizować nigdzie twarzy Julii — podejrzewał, że przycięte gałęzie są pozostałościami po czarnych owcach. Przy gałęzi wychodzącej z konaru Amiradali i Hughesa Palantirów widniały jednak, oprócz synów, dwa kikuty. Córki?

— W takim razie zrób mi przysługę — uśmiechnęła się do niego. — I uważaj na słowa.

Wrócił do niej wzrokiem. Wiedziała, gdzie spojrzał. Ostrzegała go. W pewnym sensie odebrał to nawet jako komplement, kiedy uważała go za inteligentnego przeciwnika.

— Nie widzę Julii na tym drzewie — zaczął oczywistością. — Dlaczego?

— Spadła. — Kobieta wzruszyła ramionami. — Każdy z rodziny Palantirów, który spada poniżej pewnego piętra, zostaje wykreślony z rodziny.

— I drzewo to… wie?

— Wie, czuje, myśli, dostrzega. Nie jestem w stanie stwierdzić. To trochę jak z elektrykami z dolnych pięter. Wiedzą, jak działa obieg zamknięty. Ale czy zdają sobie sprawę z przepływu elektronów?

— Czyli wiecie jak to drzewko działa, ale nie znacie jego mechanizmów?

Posłała mu pełne pobłażania spojrzenie.

— Często coś parafrazujesz, by zrozumieć?

— Lubię upraszczać sobie życie.

— I dlatego wjechałeś osobiście na sam szczyt, zamiast zwyczajnie zadzwonić? — Nie wierzyła mu i nie trzeba było specjalisty od mikroekspresji, by stwierdzić, że była rozbawiona. — By uprościć sobie życie?

Nie odpowiedział na to pytanie. Zwyczajnie nie miał riposty.

— Czy Julia miała jakichś wrogów?

— Wszyscy mamy wrogów.

Teraz to on posłał jej wymowne spojrzenie. To nie była odpowiedź na jego pytanie.

— Nie wiem. Nie miałam z nią kontaktu, odkąd wyrzekła się rodziny.

— Ty nie miałaś — powtórzył z akcentem. — A Hughes miał?

Nie uszło jego uwadze, że użyła w swoim przypadku liczby pojedynczej. Zastanawiał się, czy może nie podsunęła mu wskazówki już na początku.

Uważaj na słowa.

— Nie mogę przemawiać za mojego męża — uśmiechnęła się uprzejmie. — Nie znam wszystkich jego tajemnic.

— Ale znasz co poniektóre? — Eklart usiadł na korzeniu naprzeciwko. Drzewo było przyjemnie ciepłe.

— Jak każda żona — ucięła temat.

Detektyw domyślił się, że na tym polu najwyżej połamie swój wścibski szpadel.

— Czy przychodzi ci do głowy ktoś, kto chciał skrzywdzić Julię?

— Czy ten standardowy zestaw pytań ma koniec?

Tym razem to on się uśmiechnął. Rozbawiony.

— Tak. Ale najpierw odpowiedzi.

— Jak dla mnie, cały świat chciał skrzywdzić Julię.

Dopiero teraz zauważył, że laska pomaga jej również kontrolować emocjonalne odruchy. Opierała się o nią, więc pozbawiała go możliwości przejrzenia jej odruchów, mimowolnych skurczów w palcach albo barkach. Był pod wrażeniem. Genialne w swej prostocie.

Panowanie nad twarzą było już jednak zasługą botoksu.

— Czemu?

— Była inna. Nie wpasowywała się w schemat. Nie wybrała roli, tworzyła ją. Chciała zmieniać. Świat nie lubi zmian. Chęć zmian budzi wrogość. Wy, detektywi, powinniście to wiedzieć. Chcecie zmieniać statusy. Z niewinnych na skazanych. Z domniemania na pewność. Z chaosu śledczego zaprowadzacie równowagę. Czy nigdy nie spotkałeś się, Eklarcie, z wrogością?

Pytanie zawisło w powietrzu, ale po raz kolejny, nie musiał na nie odpowiadać.

— Zawsze odpowiadasz w taki sposób?

— Lubię nakreślać kontekst — rzekła przyjacielsko. — Uzupełnia brakujące elementy układanki. Ups — uśmiechnęła się — czy to nie brzmi jak aliteracja?

— Jak mówiłem, kiepski ze mnie literat.

— Ale podobno niezły detektyw. Taki, który dociera do samego dna rzeczy.

Eklart zmarszczył brwi pytająco. Dna rzeczy?

— Chyba istoty rzeczy?

— A, tak — skinęła głową potakująco — masz rację. Pomyliłam się. Starość.

Patrzyła na niego z tym lekkim uśmiechem, który wprawiał go w zakłopotanie. Kobieta Tknięta Bielą i szarobury detektyw o szpiczastych uszach, siedzący naprzeciw siebie pod magicznym drzewem. Uważał ten obraz niemal za mistyczny.

Albo przynajmniej godny kina.

— Zauważyłem, że w waszej linii genealogicznej wychodzą dwie gałązki, które nie noszą żadnych holografii ani opisu. Jedna, jak rozumiem, to Julia. Kim jest druga?

— To drzewo — Amiradala wskazała na pień niemal teatralnym gestem — czasem po prostu wyrastają z niego gałęzie. Wydają się wtedy nieco nie na miejscu, nie uważasz? Jak zagubione dziecko.

— Rozumiem więc, że jest to jakiś glitch drzewa — Eklart odnotował w pamięci kolejną wskazówkę. — I mam się tym nie przejmować.

— Jak uważasz, Eklarcie. To ty decydujesz, co jest godne uwagi.

— Nie ułatwiasz mi tej rozmowy.

— Przesłuchania — poprawiła go.

— Nie lubię słowa przesłuchanie. Jest takie zastraszające — uśmiechnął się butnie — preferuję dyskusję.

— A mówiłeś, że nie jesteś lingwistą.

— Bywam jednak wrażliwcem.

— I przydaje ci się ta cecha? W tej lini pracy? — Przeszyła go wzrokiem, jakby po raz pierwszy w ciągu całej rozmowy coś ją zainteresowało.

Pomyślał o tym, co robiłby z Julią, gdyby była żywa. Pomyślał o jej zapachu, smaku i głosie. O jej włosach, które zmieniały kolor. O kałuży krwi, która otaczała martwe ciało.

— Niestety, nie — odpowiedział z taką miną, jakby go to zabolało. — Powiedzmy, że lepsza jest raczej uprzejma znieczulica.

— Nie mogę powiedzieć, że rozumiem — przyznała rozbrajająco szczerze. — Ale wyobrażam sobie.

Wstała. Podążył za nią, niepewny do końca, co to właściwie oznacza. Przeszła obok niego, a jedyne, co poczuł, to zapach świeżego mydła. Nie używała perfum. Wykorzystał jednak moment, by rozejrzeć się po sufitach i kątach pomieszczenia w poszukiwaniu kamer, nasłuchów, systemów alarmowych. Nie zauważył niczego, więc uznał, że najwyższe piętra pewnie korzystają z bardziej zaawansowanych systemów zabezpieczeń i monitoringu.

Wolał się upewnić.

— Nie widzę nigdzie kamer. Ani alarmów.

— Brawa za spostrzegawczość — zakpiła w sposób, który uznał za przyjacielskie wbicie szpili. A z pewnością nie była po prostu złośliwa lub wroga.

— Rozumiem więc, że ochrona tego miejsca jest bardziej wyrafinowana.

— To forteca. Bez wątpliwości.

— Ulega Zaciemnieniu? — Elf był gotów postawić swoje uszy, że nie.

Mina Amiradali tylko to potwierdziła. Zrobiła gest, który w najlepszym wypadku mógł uznać za “wyjaśnij”.

— Zaciemnienie to taktyka policyjna, która polega na wyłączeniu i wygłuszeniu wszystkich urządzeń elektrycznych na obszarze popełnienia zbrodni do czasu przybycia odpowiednich służ — wyrecytował z pamięci detektyw. — A mówiąc prościej, wyłączeniu wszystkiego, by, kiedy już się zjawimy na miejscu, nie wpaść w szum informacyjny i zbadać każdy sygnał.

— I jak ta taktyka się sprawdza? — Nie wydawała się specjalnie zainteresowała odpowiedzią.

— Czasem się sprawdza. Czasem, jak w przypadku Julii, nie.

— Czasem jest lepiej niż nigdy — stwierdziła ambiwalentnie. — Ale nie, nie korzystamy tutaj z Zaciemnienia. Jak zauważyłeś, metody obronne są bardziej wyrafinowane. Jak również rodzaje ataku.

— Na przykład?

Odwróciła się, wskazała laską drzwi, którymi wszedł.

— Na przykład przejdźmy się.

Nie miał wątpliwości, że coś krąży pomiędzy wierszami, że ściany nasłuchują, a kolumny badają każdy jego ruch. Ale nie potrafił wyjaśnić tego nagłego poczucia zagrożenia, które poczuł, kiedy wrota otworzyły się nagle i nikt w nich nie stanął.

To był dom Palantirów. Gigantyczny pałac, w którym mieszkało głównie echo. Zagęszczenie życia na metr kwadratowy było tutaj tak małe, że równie dobrze mogłaby to być obca planeta.

Ktoś tutaj powinien być. Ktoś powinien stanąć w drzwiach. Służba. Kochankowie. Goście. Hughes Palantir. Ktokolwiek.

Spojrzała na niego, wyczytując z twarzy każdy szczegół.

— Technologia czyni samotność, Eklart.

Ruszyła w stronę drzwi, zostawiając go, pełnego wątpliwości, przy Drzewie. Odwróciła się dopiero, kiedy stała już w progu.

— Chyba chcesz zobaczyć pokój Julii?

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Karawan 08.02.2018
    "staje się lepszym elfym"?? elfy, elfiejszy, najelfiejszy, albo elfy bardziej elfy...jeśli tak, to faktycznie lepszym elfym (kim czym)
    "Eklart stanął na wznak," ?? Spać na wznak czyli na plecach ale stać?
    Ale może nadal grypię i dlatego nie trybię, wtedy sorry za uwagi. Dziękuję za tekst. ;) 5

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania