Miasto stanęło pod Górą - Rozdział 1

Ten tekst jest po części kontynuacją opowiadania "Zaginięcie policjanta w pobliżu Mount Albert" http://www.opowi.pl/zaginiecie-policjanta-w-poblizu-mount-a44074/

 

“Smok w pieczarze siadł pod górą, co zobaczy, to pochłonie, co pochwyci, to pożera. Kiedy z głodu ryczy wściekły, cała góra drży od ryku. Kiedy syty dyszy w jamie, oddech powietrze zaraża…”

Józef Ignacy Kraszewski

Stara Baśń

 

Jeśli wyjechałbyś z Lubbock w stanie Waszyngton północną drogą numer 55 znalazłbyś się niechybnie na szerokiej, prawie pustynnej przestrzeni. Daleko na horyzoncie ujrzałbyś potężny masyw Gór Kaskadowych ze swoim najwyższym szczytem Mount Rainier wyniosłym na ponad czternaście tysięcy stóp. Jeżeli dzień byłby wyjątkowo przejrzysty i bezchmurny, miałbyś szansę zobaczyć również niejako skryty w cieniu swych większych braci, pokryty warstwą wiecznego śniegu wierzchołek wygasłego wulkanu Mount Albert.

Droga nr 55 kończy się sześćdziesiąt mil za Lubbock i rozdziela na dwoje, o numerach 93, która prowadzi nad brzeg Pacyfiku, a dalej do Vancouver w Kanadzie i 128, która to ciągnie się w prawo, w kierunku Gór. Kończy się w małym, górskim miasteczku Arlington, najwyżej położonej osadzie w całym stanie i kolejny raz rozdwaja na kamieniste drogi, z których jedna, Moore Street okala miasto, żeby później wpaść w gęsty las sosnowy. Nie jest to droga zbytnio uczęszczaną i w Arlington trudno byłoby spotkać osobę, która pamięta jakikolwiek samochód, który zajechał do miasta od strony lasu, a i mieszkańcy nigdy nie widzieli sensu głębszego zapuszczania się w niezbadany trakt. Droga ta jest obecna na mapach w ramach jedynie orientacyjnych, a wyznaczająca ją kreska kończy się przerywaną linią pośrodku niczego. Jej prawdziwy przebieg jest zgoła nieznany. Stary Chadd Burlingston, którym dawniej kilka razy w tygodniu rozwoził towar z hurtowni w Lubbock do jedynego sklepu spożywczego w Arlington, twierdził że gdy był młodym człowiekiem wybrał się wiedziony ciekawością na przejażdżkę Moor Street swoim dostawczym fordem. Opowiadał, że jakieś trzydzieści mil za miasteczkiem las gęstnieje, a drzewa zdają się oplątywać wzajemnie gałęziami, jak gdyby były trującym bluszczem, a nie najeżonymi igłami odnóżami sosen i świerków. Ponoć falowały jak jakieś dziwne, rozumne istoty. Tam też nawierzchnia staje się gorsza. Nie ma już kamieni, lecz goła ziemia poorana bruzdami i uskokami. Chadd mówił, że właśnie tam postanowił zawrócić. Nie stać go było bowiem na luksus zerwania zawieszenia w swoim absolutnie niezbędnym fordzie, pośrodku ciągnącej się Bóg wie jak daleko puszczy.

Druga z szos, nazywana przez mieszkańców High Drive prowadzi w wysokie góry, aż do podnóża Mount Albert. Jeśli chcesz jechać dalej powinieneś założyć łańcuchy na koła i w ślimaczym tempie podążać serpentynami okalającymi przeklęty szczyt. Tak dotrzesz do dawnego schroniska Gusty Wind, które nie tak dawno stało się przerażającym teatrem obłędu i zbrodni. To właśnie tam przez lata rodzina Treeweków mordowała i pożerała samotnych podróżnych i małe grupy wspinaczy. Działali od lat trzydziestych, a ich szaleńczy proceder udało się zakończyć dopiero w listopadzie 1973 roku za sprawą jednego z tych podróżników-samotników. Niejakiego Burta Daviesa, który zdołał zatelefonować na policję, zanim potężny cios pałką rozbił mu mózg na krwawe strzępy. Treewekowie zachowywali sobie dowody osobiste, czy też paszporty lub prawa jazdy ofiar jako swoiste trofeum. Stąd też FBI i policja nie raz po wielu latach w końcu mogła zamknąć sześćdziesiąt osiem śledztw, a klasyfikację stu trzydziestu dwóch osób skatalogowanych jako “zagubione w górach” zmieniono na “zamordowane”. Nie ulega jednak wątpliwości, że ofiar mogło być znacznie więcej, bo ta strona gór corocznie pochłania około dwudziestu istnień ludzkich. Całe dwa pokolenia diabelskiej rodziny wychowane zostały w zamiłowaniu do ludzkiego mięsa i chowie wsobnym. Zakończenie jednej tragedii stało się też początkiem innej. Sprawa policjantów z góry Mount Albert, którzy przybyli na ratunek Daviesowi, a odcięci od świata sami zmienili się w ludożerców odbiła się echem w całym kraju i za granicą. Wszystkie te tragedie spadły na mieszkańców sennego Arlington jak grom z jasnego nieba, Zaburzony został trwający od dziesięcioleci senny miraż okalający Miasto pod Górą. Te dziwne fluidy melancholii, które od lat wdychali mieszkańcy zostały rozcieńczone przez świeże powietrze przywiezione w płucach gości. Do Arlington zjechały setki dziennikarzy, policjantów, turystów i domorosłych śledczych z USA, Kanady, Europy, a nawet Japonii, czy Australii.

Dorothy McFly, właścicielka podupadającego hoteliku zbiła małą fortunę na swojej zniszczonej i obdarzonej chronicznym brakiem bieżącej wody ruderze i nie do końca legalnym polu namiotowym. Angus O’Neil, właściciel ogromnego domu wybudowanego za oszczędności dwóch rodów, wynajął tyle pokoi, że za zarobione pieniądze kupił na stare lata nowego chevroleta. Po kilku tygodniach dobrobytu czar jednak prysł, a życie wróciło do swojego normalnego biegu. Życiodajne pierwiastki uleciały i skład powietrza wrócił do pierwotnego stanu. Wkrótce hotel Dorothy McFly strawił doszczętnie wielki ogień z niedogaszonego pieca. Podczas oględzin piwnicy technicy z komisji pożarnictwa ze zdumieniem odkryli, że klapa kotła była szeroko otwarta. Podejrzewano, że dzięki ogromnej dawce tlenu płomienie urosły na tyle, że zdołała zająć się płócienna otulina rur kanalizacyjnych ułożonych na suficie. To właśnie rurami ogień błyskawicznie zdołał zająć cały budynek. Dorothy widziano ostatni raz w oknie werandy. Stała nieruchomo trzymając w dłoniach rozgrzane do czerwoności uchwyty wózka inwalidzkiego, na którym siedziała jej matka. Obie płonęły żywym ogniem. Angus O’Neil rozbił się swoim chevroletem o drzewo na drodze numer 55. Poduszki powietrzne, a także pasy bezpieczeństwa w nowym samochodzie były wadliwe. Wybił więc głową przednią szybę, a jego nogi w szkaradny sposób wplątały się w kierownicę. Wisiał tak przez kilka godzin i miałby szansę przeżyć, jak jednak mówiłem wcześniej, nie jest to często uczęszczana trasa.

Teraz powiem co nieco o samym Mieście. Ma ono kształt podłużny, z północy na południe i jest przytulone do zachodniego stoku Mount Albert. Gdyby któregoś dnia nieczynny wulkan jeszcze raz odezwałby się, choćby po to, żeby wykaszleć chmurę popiołów z pewnością udusiłby Arlington. Nie miał jednak powodów, by to robić. Miasto z Górą łączyła symbioza. Arlington strzegło przeraźliwej tajemnicy, a Mount Albert otaczał je swoim ochronnym całunem tak, jak potrafił.

Do miasta wjedziesz tylko od południowej strony, prostą jak drut główną aleją, którą nazwano Federal Street. Rozgałęzia się ona pięciokrotnie po prawej i ośmio po swojej lewej stronie na wąskie uliczki oznaczone kolejno jako First Road, Second Road, Third Road, i tak dalej, i tak dalej. Przy Federal Street położone są cztery najważniejsze dla dwóch setek mieszkańców budynki. Są to dawny kościół katolicki, który obecnie nie spełnia swojej roli, bar “Susannah”, sklepik pana Feldmana, który wiele lat temu zaopatrywał Chadd Burlingston, pracownik hurtowni w Lubbock i nieczynna szkoła podstawowa. Między nimi rozsiane są mniej lub bardziej rozrosłe domostwa. Wszystkie je postawiono głównie z drewna, którego nie brak w okolicy i blachy zakupionej w innych miejscowościach lub pozyskanej w odmienny sposób. Sprawiają wrażenie podupadłych i w jakiś dziwny sposób napawają lękiem. Arlington otacza droga z wielkich, płaskich kamieni. Te głazy i czarna ziemia między nimi sprawiają wrażenie gigantycznych plam, czy cętek jakby miasteczko znajdowało się w śmiercionośnym uchwycie ogromnego węża. Gargantuicznego boa dusiciela, który oplótł ofiarę swoim cielskiem o nieubłaganym ścisku. Kto wie? Może ten wąż tylko chroni swoje jaja, z których dopiero wyklują się jego niewyobrażalne młode. Za drogą ciągnie się szeroki na trzydzieści jardów pas wykarczowanego lasu. Tylko fragmenty pni sterczą nisko przy podłożu. Dalej jest już puszcza, a teren zaczyna się nagle piąć niemal pionowo w górę.

Choć stan Waszyngton powstał dopiero w 1889 roku pierwsza osada w miejscu dzisiejszego Arlington istniała już w roku 1698. Nazwano ją Terre de Notre Seigneur, to znaczy Ziemia Naszego Pana. Było to na ponad półtorej wieku wcześniej niż powstanie chociażby Tacomy, czy Seattle. Jak przeczytałem w pewnej księdze, którą odnalazłem w tej przeklętej przez naszego Boga osadzie, założyli ją Francuzi i Szkoci. Uciekinierzy z Luizjany, którzy przez jakieś tajemne obrzędy stali się osobliwymi persona non grata wśród swojej społeczności. Chyba nikt dokładnie nie pamięta co sprawiło, że zdecydowali się uciec aż tu, z dala od wszelkiej cywilizacji, pod stopy potężnego Mount Albert. Góra przyniosła im zagładę. W 1737 roku wielka lawina śnieżna przykryła wioskę banitów setkami ton śniegu i lodu. Mimo to część mieszkańców przetrwała ten kataklizm i odbudowała swój mały świat.

W kwietniu 1974 roku, kiedy świat dowiedział się o tragedii w Gusty Wind miałem ledwie dziewiętnaście lat. Nigdy nie słyszałem o Arlington i podobnie jak ogromna część społeczeństwa dowiedziałem się dopiero po serii krwawych artykułów w prasie i telewizji. Tak potworna sprawa nasuwająca na myśl stare legendy o Beanach, szkockiej rodzinie kanibali rozpaliła mój umysł do czerwoności. Od zawsze lubowałem się w mrocznych opowieściach opowiadanych przez starych ludzi i historiach potwornych zabójców takich jak Kuba Rozpruwacz, czy Ed Gein. Dopiero co skończyłem szkołę średnią i zamierzałem udać się na studia medyczne na Uniwersytecie Waszyngtonu w Seattle. Kilkumiesięczna chwila oddechu jaka teraz na mnie czekała i będąca wyczekiwaną przerwą pomiędzy dwoma okresami mozolnej nauki zdawała się wymarzonym momentem na odpoczynek na drogach i bezdrożach stanu Waszyngton. Planowałem wyjechać z Seattle i udać się najpierw do Lubbock, niezbyt wielkiego miasteczka na ostatnim skrawku ziemi jaką można nazwać w pełni cywilizowaną. Zamierzałem zakupić tam wszelki prowiant, przyrządy ułatwiające wspinaczkę i przetrwanie w wysokich górach. W małych miastach wszystko było tańsze, niż w dużych, choć czasem trudniej dostępne. Jako przyszły student, chociaż nie mogłem narzekać na brak funduszy nie miałem zamiaru obchodzić się z pieniędzmi bezrefleksyjnie. Chociaż mogło to być mało roztropne z mojej strony zdecydowałem się wyjechać na wyprawę sam. Nigdy nie odczuwałem zbyt wielkiej potrzeby posiadania kompanów w podróży, a wręcz przeciwnie, często działali mi oni na nerwy. Mogłem za to zapełnić mojego zielonego volkswagena wszelkim sprzętem mniej lub bardziej niezbędnym. Wziąłem ze sobą między innymi namiot i śpiwór, chociaż szczerze miałem nadzieję znaleźć jakieś uczciwe lokum. Spakowałem również palnik gazowy z niewielką butlą, narty i liny oraz komplet latarek z dodatkowymi bateriami. Zabrałem nawet pistolet sygnałowy na wypadek zejścia lawiny, czy innych nieprzewidzianych niebezpieczeństw. Tak wyekwipowany wyruszyłem do Lubbock, a dalej do Arlington 31 kwietnia 1974 roku. Wtedy po niemal miesiącu sprawa zaczęła znikać z czołówek gazet, chociaż nigdy nie wyblakła z pamięci nikogo, kto kiedykolwiek o niej usłyszał. Było już po “wielkim boomie” turystycznym. Ciekawscy zaczęli znikać, a sprawy powoli wracały do dawnego biegu. Gusty Wind zamknięto na cztery spusty i zaplombowano, a na czerwiec zaplanowano wyburzenie tej diabelskiego przystani. Ja planowałem wcześniej spenetrować ją dokładnie. Dlatego też prócz aparatu fotograficznego zabrałem ze sobą również sekator i piłkę do metalu, na wypadek, gdyby policyjne plomby okazały się mocniejsze, niż przypuszczałem. Możecie mnie uznać za lekko skrzywionego, ale nic nie potrafiłoby mi dostarczyć więcej frajdy, niż możliwość samotnej eksploracji jaskini zbrodni. Nie byłoby w tym nic, aż takiego złego. Nie miałem rzecz jasna zamiaru dewastować, czy niszczyć. Potraktowałbym to miejsce z należytym szacunkiem, raczej jak sanktuarium, niż dom rozrywki. Zrobiłem zakupy w kilku sklepach i wyjechałem z Lubbock około godziny 9. Skierowałem się na północ drogą nr 55, tak jak kazały mi znaki drogowe. Już tutaj zauważyłem, że rogatki miasta od tej strony są bardziej opustoszałe i z każdym jardem wyjeżdżam do coraz to bardziej pierwotnej, i coraz to mniej zamieszkałej okolicy. Szosa była tu pasem czarnego asfaltu bez pobocza. Środek jezdni wyznaczała przerywana, biała linia, która to jednak skończyła się już po zaledwie kilkunastu milach. Mijałem puste pola porośnięte ledwie rzadką trawą. Czasami widać było drobne kikuty drzew, które jednak niknęły w przytłaczającej stromiźnie Gór Kaskadowych na linii horyzontu. Jechałem więc tą drogą pnąc się w górę, aż w końcu pustkowie zanikło. W niedalekiej odległości od szosy wyrósł las bujny niczym południowoamerykańska selwa. Asfalt zamienił się na kamienie, a ja poczułem, że trasa zaczyna zataczać szerokie koło. Zrozumiałem, iż wjeżdżam na przedpola miasteczka. Po chwili zobaczyłem również znak głoszący:

ARLINGTON, POP. 238.

Po blisko trzech godzinach jazdy byłem na miejscu.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Freya 23.06.2020
    Eee.. gdyby zwrócić uwagę na brak akapitów, (chyba wiesz jak wygląda), ale też do przyjęcia coś w zapisie...
    Nawet gdy bez wyniku, to także jest wynik. Podobały mi się twoje teksty...
    Trochę zwlekałeś. Pozdro ?
  • Tramwajarz 23.06.2020
    Dzięki ?

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania