Miasto stanęło pod Górą - Rozdział 2

Kiedy wjechałem już między zabudowania moim oczom ukazała się wyludniona osada, choć raczej odpowiedniejszym określeniem byłby skansen. Niskie chałupiny o krzywych ścianach sprawiały nieodparte wrażenie grożącej zawaleniem i daleko posuniętej w rozkładzie ruiny. Przez myśl przebiegło mi, że może się pomyliłem, wjechałem do jakiegoś zabitego dechami zaścianka, opuszczonego przez mieszkańców miasta duchów. Trudne do uwierzenia było, że we współczesnych czasach, z tyloma dobrodziejstwami nauki i techniki wciąż mogą funkcjonować tak niemal średniowieczne osady. Po krótkiej chwili zrozumiałem jednak, że się myliłem.

Po ulicy z rzadka, chociaż większymi grupami krążyły jakieś cudaczne ludzkie kreatury. Miejscowi byli tu w trudny do opisania sposób osobliwi. Ich twarze były spłaszczone, a podbródki wydłużone i wysunięte. Mieli długie korpusy opatulone w dziwne, sięgające ziemi płaszcze, a na głowach groteskowe kapelusze przypominające niejako błazeńskie czapki. Nie były jednak kolorowe, ani zakończone zabawnymi dzwoneczkami, lecz czarne jak smoła. Przez chwilę doświadczyłem też i pewnego złudzenia. Wydawało mi się, że wśród tych ludzkich karykatur widziałem również najprawdziwszych indian. Czerwonoskórych, dzikich i półnagich. Kłębili się za ich plecami, a kiedy już rozdziawiłem usta i zamrugałem, żeby przyzwyczaić wzrok do tego niezwykłego widoku zniknęli.

Zwolniłem nieco i wjechałem między te grupki miejscowych. Doszedłem do wniosku, że musi to być jakaś dziwna procesja nieznanego nigdzie indziej lokalnego zabobonu, może nawet sekty, czy kultu. Czytałem o takich dziwactwach w National Geographic. Społeczeństwa żyjące w dużym odosobnieniu nieuchronnie zmierzają do obyczajowej i moralnej rewolucji, lub wręcz przeciwnie, do skostnienia. Według redaktorów taki obrót spraw jest skutkiem otwarto przestrzennej, małomiasteczkowej klaustrofobii oraz zbytniego i niezdrowego zbratania się z krajanami.

Brało w niej udział jakieś sześćdziesiąt, a może siedemdziesiąt mężczyzn i kobiet nieróżniących się zbytnio od siebie fizjonomią, czy strojem. Podążali drogą, z której przyjechałem, nie sądziłem jednak, że mogą w tych swoich komicznych strojach wyjść poza teren Arlington. Podejrzewałem, że obejdą miasto Moore Street i może wejdą do tej prastarej puszczy, do której prowadzi dalej droga.

Wkrótce tłum zaczął rzednąć i po lewej stronie Federal Street zauważyłem niewielki sklepik z niebiesko-czerwonym szyldem głoszącym “Blueberry, najlepszy sklep w mieście!”. Uśmiechnąłem się na widok tego samochwalskiego sloganu i pomyślałem, że właściciel zapewne ma rację, bo na próżno w Arlington szukać by mi było jakiegokolwiek innego sklepu. Zdecydowałem się zajechać tam i zapytać o drogę do hotelu, czy schroniska, a przy okazji sprawdzić, czy rzeczywiście wszyscy mieszkańcy zdradzają te nikczemne cechy wizualne, jakie miałem już okazję zaobserwować.

Budynek był zgoła mniej lichy, niż reszta zabudować. Wzniesiono go z czerwonej cegły i pokryto blachą. Tylko zadaszenie przed wejściem podpierały dwie drewniane kolumny. Nie wbite nawet w ziemię, lecz ledwo o nią oparte. Pomyślałem, że właściciel wiele ryzykował, bo gdyby nadeszło jakaś silniejsza wichura filary niechybnie zawaliły by się. Odniosłem nawet wrażenie, że nawet ja, gdybym chciał zdołałbym przewrócić je i doprowadzić dach do zawalenia się. Do środka prowadziły dwa kamienne stopnie, a chodnik był pełen kurzu i dziwnego, czarnego osadu.

Kiedy wstąpiłem do wewnątrz uderzyła mnie panująca tam ciemność i zajęło mi chwilę, żeby dostosować wzrok do panujących warunków. Zapach unoszący się tam był wonią starości i stęchlizny, nie był jednak drażniący, a nawet przyjemny i magiczny. Chłonąłem go nozdrzami głęboko i dopiero zauważyłem, że uważnie przypatruje mi się jakiś stary mężczyzna po drugiej stronie blatu. Był potężny, czubek jego głowy sięgał niemal poprzecznej belki podtrzymującej strop, jednak jego twarz skąpana była w mroku. Tylko jaskrawozielone oczy jarzyły się jak dwa ogniki.

- Co tam panie? Turysta? - zawołał ów człowiek. Jego głos był niski i chrapliwy, jak gdyby mężczyzna nie mógł nabrać do płuc ilości powietrza niezbędnej to mowy.

- Tak, turysta - odpowiedziałem.

Pewno przyjechał żeś tu zobaczyć tą jatkę w górach. Straszna sprawa, straszna sprawa, nie ma co.

Zdziwiłem się nieco, to już drugi człowiek odgadnął dzisiaj moje intencje co tej wyprawy. Było to dość niezwykłe, może miałem to aż tak wypisane na twarzy, a może po prostu w ostatnim czasie w Arlington zaroiło się od miastowych świrów, którzy za możliwość uczestnictwa w oględzinach miejsca zbrodni zapłaciliby każde pieniądze, a do których wedle sprzedawcy należałem również ja. Zawahałem się chwilę i odrzekłem z nieszczerym uśmiechem:

- Czemu by nie, chleb mam, teraz żądam igrzysk.

Mężczyzna westchnął głęboko, chyba nie uznał mojej odpowiedzi, za zbytnio wyszukany żart, nie wiem czy nawet ją zrozumiał.

- Co podać? - rzucił prędko.

- Cztery piwa i coca colę.

Wyciągnął spod lady kilka brązowych buteleczek bez etykiet. Zamknięte były korkami. Wziąłem jedną i uniosłem do góry. Obróciłem się w stronę okna, ale zauważyłem że jest ono zasnute tym samym czarnym osadem, który widziałem na chodniku przed sklepem. W małym strumieniu światła dostrzegłem jednak dziwny kożuch, jaki pokrywał płyn w butelce.

- To piwo miejscowe - zastrzegł sprzedawca, kiedy zauważył moje zmieszanie. - Warzymy je w domowym browarze na końcu Fourth Street. Jesteśmy tutaj samowystarczalni. - Po chwili dorzucił - jest bardzo dobre, nie bój się.

- No dobra, wierzę na słowo - roześmiałem się, a mężczyzna zawtórował mi. Jego dudniący rechot przywodził na myśl odgłos lecącej ze schodów beczki.

- Tego drugiego, co chciałeś niestety nie mam, i raczej tutaj tego nie dostaniesz. Czterdzieści centów.

- Słucham?

- Daj no czterdzieści centów za to co kupiłeś i możesz iść.

Ta niezwykła cena nieźle mnie zszokowała. Myślę, że po podobnych cenach w alkohol mógł ostatnio zaopatrywać się Thomas Jefferson, czy George Washington, W National Geographic nic nie napisali, że samotne społeczności wykształcają też własną ekonomię, bardziej korzystną dla przybyszów z zewnątrz. Wyciągnąłem cały banknot dziesięciodolarowy, a sprzedawca pochylił głowę, żeby go lepiej widzieć. Dopiero wtedy mogłem poznać, że wyglądał zupełnie inaczej, niż ci tajemniczy pielgrzymi w obszernych płaszczach. Jego twarz była zwyczajnym obliczem starego człowieka, pooraną siateczką zmarszczek i pęknięć. Podrapał się po siwej głowie i z wyraźnym grymasem na twarzy rzekł:

- Wiesz co, chłopcze. Chyba mamy problem, nie będę potrafił ci wydać. Moja kasa jest pusta, nie miałem dzisiaj klientów. W Arlington obchodzimy teraz pewne wiejskie święto.

Zamyśliłem się przez moment i odpowiedziałem:

- Nie ma sprawy, mam zamiar zostać w mieście jakiś czas.

Spokojne oblicze starca zmieniło się. Naraz stało się czujne i podejrzliwe. Poznałem to po tych jaskrawych ślepiach. Teraz wydawały mi się one już bardziej żółte, niż zielone.

- Mówisz, że chcesz u nas przenocować?

- Tak, właściwie wstąpiłem tu po to, żeby zapytać o drogę do jakiegoś hotelu, albo miejsca, w którym mógłbym spędzić noc.

- Hotelu nie ma - uciął prędko starzec. - Mieliśmy tutaj jeden, ale spłonął jakiś czas temu. Myślę jednak, że znalazłoby się miejsce, gdzie moglibyśmy cię zakwaterować.

- Świetnie, już przez chwilę obawiałem się, że będę musiał nocować w namiocie.

- Oby nie, chłopcze. Noce są tu wyjątkowo niespokojne i wietrzne. Jedź na Seventh Street, znaki cię dobrze zaprowadzą. Mamy tam starą, nieczynną szkołę. Ostatnio mieliśmy tu najazd gości i trochę ją przemeblowaliśmy. Nie jest to luksus, ale uda ci się spędzić noc bezpiecznie i dość wygodnie.

Pożegnałem się i wyszedłem, a kiedy z powrotem zobaczyłem mój samochód nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Wszystkie okna były powybijane, a drzwi, klapa bagażnika i maska szeroko rozwarte. Cały bagaż został roztrzaskany i rozwleczony we wszystkich kierunkach. Rzuciłem natychmiast na ziemię moje zakupy i pobiegłem do volkswagena. Jedna z butelek piwa zbiła się, a zwabiony hałasem stary sklepikarz wychylił kędzierzawą głowę za futrynę. Zerknąłem pod maskę i ogarnęła mnie panika. Wszystko co było pod pokrywą silnika zostało zgruchotane na kawałki. Zajrzałem też do wnętrza auta i z rosnącym przerażeniem odkryłem, że również deska rozdzielcza i siedzenia zostały rozdarte na strzępy. Głębokie, podłużne szramy stworzone prawdopodobnie za pomocą ostrych narzędzi gospodarskich, takich jak kosy, czy sierpy przywodziły jednak na myśl zęby i pazury jakichś archaicznych, czy może nawet przedhistorycznych bestii z najgłębszych czeluści mitycznego Tartaru. Nawet z moich nikłym doświadczeniem i zerową wiedzą o mechanice, czy motoryzacji zdawałem sobie sprawę, że samochód nie przedstawia teraz nic więcej, jak kupę złomu, której naprawa z całą pewnością okazałaby się daremnym trudem oraz stratą pieniędzy. Oczywiście, wiedziałem, że w takim peryferyjnym miasteczku musiał mieszkać i działać, choć jeden mechanik, kto bowiem zajmowałby się naprawami pojazdów należących do tutejszych mieszkańców. Nawet gdybym go odnalazł wątpiłem jednak w to, że miałby akurat na zbyciu części do mojego modelu samochodu, tym bardziej, że odkąd wyjechałem z Lubbock nie minąłem ani jednego pojazdu zasilanego silnikiem mechanicznym.

Rzuciłem okiem na moje bagaże. Walizki zostały podarte podobnie jak obicie foteli, a ubrania zamieniły się w strzępy filcu, poliestru i puchu, którego drobinki wciąż unosiły się w powietrzu. Narty i czekany były połamane, podobnie jak butla z propanem rozdarta na pół jakby uderzeniem potężnego szponu. W głowie krążyły mi tysiące myśli. W jaki sposób ktoś zdążył tego dokonać i dlaczego nic nie słyszałem? Dlaczego to zrobił? Najwidoczniej nie chodziło mu o pospolitą kradzież, lecz o spustoszenie mojej własności, o unieruchomienie mnie w Arlington. Z rozmyślań wyrwał mnie ten posępny głos sprzedawcy, który odezwał mi się nad uchem:

- No, chłopcze. Niezły bałagan. Nie spodziewałem się, że może cię to spotkać. Ludzie tu są raczej spokojni, choć nie ufają obcym.

- Tak, właśnie widzę - odpowiedziałem gorzko.

Poczułem też, że zbiera mi się na płacz. Było to dziwne, bo zwykle łatwo się nie załamywałem. W tej jednak chwili poczułem absolutną beznadziejność, tak jakbym właśnie przekroczył korytarz przed miejscem egzekucji, wiedząc, że za kolejnymi drzwiami znajduje się krzesło przeznaczone dla mnie i tylko dla mnie. Stary człowiek chyba to zauważył, bo poklepał mnie po ramieniu.

- Spokojnie, nie ma co tracić ducha. Jeśli chcesz zaprowadzę cię do szkoły. Przenocujesz tam, a rano przyjedzie tu facet z Lubbock, który przywozi mi towar. Myślę, że nie będzie miał nic przeciwko, żebyś się z nim zabrał.

- Nie, chciałbym skorzystać z telefonu - odrzekłem. - Po czymś takim - tu wskazałem ruchem ręki na mój zdruzgotany pojazd - nie mam zamiaru tu zostać ani chwili dłużej.

- Z telefonu? - odparł mężczyzna. Zmarszczył przy tym brwi i lekko rozchylił usta.

- Tak, muszę zadzwonić do mojego ojca. Ma pan telefon w swoim sklepie?

- Nie mam telefonu. Nikt go nie ma. One tu nie działają. - Odwrócił się do mnie tyłem i odchylił głowę daleko w tył ukazując wypukłe i pulsujące jak pijawka jabłko Adama. Wpatrywał się w wysoki na dziesięć tysięcy stóp ponad nas szczyt Mount Albert. - Magnetyzm. Cała ta góra jest jednym ogromnym magnesem. - Dziwne, że do tej pory nie zamieniliśmy się miejscami z Biegunem Północnym.

- A szeryf? - zapytałem z gasnącymi resztkami nadziei.

- Jego też tu nie ma. Nie mamy tu przestępstw, więc i jego nie potrzebujemy. Tutaj społeczeństwo samo karze nikczemników.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Freya 28.06.2020
    Nie sprzedało się, niemniej teges ? pozdro
    Ps.Zalecam półpauzy ?

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania