Miesiąc (rozdział 1)
Czy ktoś z was mieszka w mieście? Bo jeśli tak, to na pewno wiecie, jak w mieście wyglądają noce. Niebo jest prawie bezgwiezdne, ma mdły, ciemnogranatowy kolor i błyszczy się słabym, żółtawym światłem setek lamp. Ale tej nocy z niebem było coś nie tak. Miało niezdrowy, idealnie czarny kolor. Nie było na nim widać ani jednej, błyszczącej dziwnie migocącym światłem gwiazdki. Ciemność wydawała się tak gęsta, że aż skapywała na ziemię prosto z nieboskłonu i pulsowała między drzewami i starymi budynkami.
Mój nowiutki rower, o kosztownym wyglądzie i srebrnej ramie wydawał się nie pasować do tej mrocznej scenerii. Nienawidziłam go, tak jak każdej rzeczy, którą otrzymałam od moich wspaniałomyślnych, bogatych i durnych rodziców. Jedynym jego plusem było to, że nie skrzypiał. Tylko koła cicho szorowały po bruku.
Może powinnam się przedstawić? Nazywam się Ania. Ania Wariatka, Ania Świruska albo Ania Co Uciekła Z Domu Wariatów. Dla przyjaciół „O nie, ona znowu idzie w naszą stronę”. A tak na serio, to nie mam przyjaciół. No może prócz Moniki. Monika jest niesamowicie pozytywna i za swój życiowy cel obrała sobie usilne uszczęśliwienie mnie i pokazanie mi, jakież to życie jest piękne.
To że jestem dziwna jest faktem. Czy pozytywnym? Wiele osób uważa, że „dziwacy” to odważni ludzie, którzy potrafią być sobą przed innymi. Nie mówię, że to nie jest prawdą, ale u mnie ta dziwność osiągnęła taki poziom, że już nie można jej zaliczyć do cech pozytywnych. Więc może powiem to tak, jak wiecznie uśmiechnięta pani psycholog, z którą mam ostatnio „przyjemność” spędzać czas; „Każdy z nas jest trochę dziwny, ty się zagubiłaś, a ja jestem tutaj, aby pomóc ci odnaleźć siebie i pokazać ci, czym jest prawdziwe szczęście”. Na myśl o jej twarzy robi mi się niedobrze. Do tej pory myślałam, że nie ma nic gorszego niż moi snobistyczni rodzice. Myliłam się.
Wracając do moich rodziców, ostatnio coraz bardziej sobie ze mną nie radzą i sięgnęli po pomoc specjalisty. Krótko mówiąc, idę do psychiatryka. Do psychiatryka, phi! Po moim trupie.
Dosłownie.
Nie mówię, że nie mają racji. Jako małe dziecko cierpiałam na autyzm. Do szóstego roku życia nie mówiłam. Nie dlatego, że nie umiałam. Ja po prostu nie chciałam. Za poradą specjalisty rodzice kupili mi całą menażerie zwierzątek. Od rybek, poprzez ptaszki i gryzonie po pięknego kucyka. I tak to się zaczęło. Raz, jak mama wróciła do domu, znalazła rybki pływające brzuszkami do góry. Były ponadziewane na szpilki. Potem zajęłam się żółtym jak cytryna kanarkiem. Następne były myszki i chomiki.
Lubiłam patrzeć na śmierć. Dopiero gdy mogłam poczuć jej zimną, przerażającą bliskość czułam, że sama żyję. Nie byłam smutna czy nieszczęśliwa. Fascynowała mnie biologia i anatomia oraz ten stan tuż przed śmiercią. Podobno miałam też problem z agresją, kontaktami międzyludzkimi i cierpiałam na bezsenność. I jeszcze wiele innych, dziwnych problemów, które wykryła u mnie pani psycholog o nienaturalnie jasnych włosach i obrzydliwym uśmiechu.
Gdy w końcu zarżnęłam Bucka, psa naszego sąsiada, on złożył skargę na policję (oczywiście sąsiad, nie pies), a sąd zdecydował o podjęciu odpowiednich działań i objęciu mnie opieką specjalisty.
Chciałam tylko być sobą, ale świat uważał, że nie mogę.

Komentarze (2)
Ogólne wrażenie bardzo dobre : ) 5
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania