Poprzednie częściMoje własne - Shogun

Moje miejsce - Pomidor

Wiatr ciągnął od wschodu wraz z pierwszymi zakusami zimy. Na zachodzie czekała nań ściana sosnowego boru, który w półmroku listopadowego wieczoru jawił się jak cielsko czarnej, olbrzymiej bestii. Niebo osłaniały ponure, brudne chmury, skłębione w gęste masy zwiastujące pierwsze opady śniegu. Po wiejskiej ścieżce, o tej porze odludnej, nucącej melodię starych wierzb, niewielkie żwirowe kamyki rozrzucały koła roweru. Jechał nim młody chłopak, ubrany w prostą, acz ciepłą kufajkę, starą maciejkę lekko opadającą daszkiem na czoło i o dwa rozmiary za duże buty. Wysłużony łańcuch zazgrzytał nieprzyjemnie, gdy rower skręcił z głównej drogi w polną ścieżkę prowadzącą do na wpół zawalonej, wiejskiej chałupy.

Chłopak zszedł z roweru i doprowadził już na własnych nogach do resztek sztachetowego płotu, o który go oparł. Potem przez chwilę stał w milczeniu, wzrokiem lustrując czarną otchłań w miejscu, gdzie kiedyś stała druga część chałupy. Słomiany dach okrywał tylko cząstkę tej pozostałej przy życiu. Zachowało się tylko jedno okno. Resztę rozkradli – zresztą co się dziwić? Ludzie też nie spali na workach z dolarami albo innymi markami. Nastolatek zdziwił się, że jak dotąd nie ruszono kaflowego pieca i drewnianego, wciąż zdatnego do użytku stołu.

Ostrożnie obszedł składowisku gruzu, które sam w tym miejscu stworzył i wyjął z kieszeni prostokątną latarkę. Kuchnia ostała się tylko w połowie. Brakowało krzeseł, okno wychodzące na drogę było wyrwane razem z ramą. To samo spotkało drzwi frontowe. Nie był tu od miesiąca. Stwierdził z umiarkowanym entuzjazmem, że wszystko, co pozostawił, jest na swoim miejscu, nie licząc tego, czego już nie ma. Najważniejsze kryło się w mroku, za uchylonymi lekko drzwiami. Ostrożnie stawiał każdy krok. W końcu złapał za klamkę i pchnął. Ukazało się jedyne ocalałe w całości pomieszczenie, z zachowanym oknem, łóżkiem, małym drewnianym stolikiem i taboretem, na którym stała lampa naftowa. Tak ją tam zostawił, miesiąc temu w nadziei że kiedy wróci, będzie na niego czekać. Jeszcze rok temu czytał przy niej gazety, szczególnie późnym wieczorem gdy na zewnątrz panował całkowity, nieprzenikniony mrok.

Wszystko zmieniło się kilka miesięcy wstecz. Nie mógł nawet określić dokładnego dnia. Po prostu świat wokół zaczął swoje ponure przeobrażenie. Na początku obserwował to z zaciekawieniem. Pojawiały się plotki, że ludzie znikają w nocy. Po pierwszych sygnałach zwykle bagatelizowane z upływem czasu stawały się upiorną rzeczywistością, której szpony rozdały na kawałki beztroski do tej pory rytm życia.

W czerwcu przybiegł do niego Maciek – znajomy z sąsiedniej wsi. Był przerażony. Na bladej twarzy, zwykle uśmiechniętej, malował się jedynie strach.

– Antek… zabrali… nie ma – wysapał. Całą drogę, to jest ze trzy kilometry, biegł ile sił w chudych nogach.

– Kogo?

– Ojca… nie ma. Mama szukała w całej wsi. Jego też dopadli.

Po chwili nastolatek padł na ziemię. Ocknął się po kilku godzinach. Antek miał nawet obawy, że umrze.

Wtedy lawina ruszyła pełną parą. Ludzie znikali, tak po prostu. W lipcu Antek przeniósł się z matką do domu dziadków. Mieszkali oni dobrych dwadzieścia kilometrów na zachód. Daleko za sosnowym borem, w świecie o wiele spokojniejszym. Po kilku tygodniach przyszła wiadomość, że ich chałupa zawaliła się. Nikt nie wiedział dlaczego. Sugestie padały w stronę rabunku. Ostał się tylko pokój nastolatka i cześć kuchni. Ludzie nadal znikali i znikają. Za chwilę nadejdzie pora łowów. Chłopak zaryglował drzwi i zasłonił okno. Na łóżku leżała stara pościel, której nie zabrali ze sobą, bo była już zbyt zużyta. Wolał ją od każdej innej. Przypominała spokojne czasy, kiedy życie samo prosiło, żebyś oddychał i nigdy przenigdy nie przestawał. Od początku wiedział, że tu chce żyć. Nie u dziadków, nie u stryjów – tutaj, w jedynym ostałym pokoju niszczejącej już rudery.

****

Klamka opuszcza się i podnosi kilkukrotnie. Zaryglował drzwi na trzy spusty, wszystkie możliwe. Trochę żałuje, że nie zabezpieczył ich dodatkowo stolikiem. Ale większość myśli i tak wypełnia przerażenie. Nie ma miejsca na żal… nadzieję. W dłoniach ściska zawilgoconą pierzynę. Czuje w nozdrzach fetor pleśni, ale nie przeszkadza mu on. Dawne czasy, beztroska, to jest jego miejsce. Tu chce żyć. Odgłosy przemieszczają się bliżej okna. Czeka, aż szyby załomocą i pękną. Nie zamknął okiennic, kolejny błąd. Mimo że jest listopad, wewnętrzne skrzydła okienne nadal są na strychu, przynajmniej jego części. Od mroku dzieli pokój tylko jedna, cienka szybka, okitowana w zeszłym roku.

Chcesz tu żyć…

Chcesz…

Żyć…

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (15)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania